Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449-6154
Nr 7/18/2017
wrzesień

Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95d/2
20-706 Lublin
Tel.: 505-953-460

Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Spis treści

Od redakcji

Lato z ptakami odchodzi - Jacek Rutkowski

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Okulary od Microsoftu rozpoznają ludzi i ich emocje – Jacek Zadrożny

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Bezpieczne ćwiczenia z piłką – Ryszard Dziewa

List Czytelnika do redakcji „Retina Forum” - Piotr Stanisław Król

Sprawdź, jak dbać o wzrok - PAP

Szansa dla nieuleczalnie chorych. Okuliści z Lublina będą współpracować z Uniwersytetem Florydy – Katarzyna Prus

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Kuchnia po naszemu. Przepisy Czytelniczek – N.G.

Rehabilitacja kulturalnie

Szkoła w Kibeho – Natalia Dederko

Galeria literacka z Homerem w tle

Tadeusz Józefowicz - nota biograficzna

Zjawa – Tadeusz Józefowicz

Nasze sprawy

Wspomnień czar – Wanda Nastarowicz

Próba wzięcia pod włos telemarketera – Alicja Nyziak

Niepełnosprawni w Konarach – Iwona Czarniak

Mowa ciała prawdę o Tobie powie – Ryszard Dziewa

Z historii niewidomych

Za taflą szklaną. Ludzie w ciemnych okularach - Marog

Ogłoszenie

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy

Niektórzy z Państwa, w listach i telefonach do redakcji, wyrażali swoje zaniepokojenie opóźnieniem w otrzymywaniu kolejnych numerów „Sześciopunktu”. Za zaistniałą sytuację przepraszamy. Opóźnienia wynikały z problemów finansowych. Obecnie mamy zapewnione finansowanie do końca roku, a więc w najbliższych miesiącach „Sześciopunkt” będzie trafiał do rąk Czytelników z większą regularnością.

Wrzesień, oprócz ważnych wydarzeń historycznych, kojarzy się z rozpoczęciem roku szkolnego. W tych dniach często wracamy pamięcią do własnych przeżyć szkolnych i chętnie o nich opowiadamy.

W tym numerze także nie zabraknie akcentów związanych ze szkołą. Zapraszamy więc do przeczytania artykułu o egzotycznej dla nas placówce szkolno-wychowawczej w Rwandzie.

Nadal zachęcamy do systematycznego wykonywania ćwiczeń opisanych w dziale o zdrowiu. Zabierzemy też Państwa na wycieczkę do wyjątkowego Ośrodka dla Niepełnosprawnych w podkrakowskich Konarach.

W dziale „Nasze sprawy” można skorzystać z porady, jak pozbyć się natrętnego telemarketera i rozpoznać, co w różnych sytuacjach oznacza „mowa ciała”.

To tylko kilka zasygnalizowanych tematów, przedstawionych w bieżącym numerze. Mamy jednak nadzieję, że każdy z Czytelników coś interesującego dla siebie znajdzie.

Z przyjemnością gościmy na łamach „Sześciopunktu” pana Tadeusza Józefowicza, nestora czasopiśmiennictwa dla niewidomych i autora kilku z talentem napisanych książek.

Za pośrednictwem „Sześciopunktu” pragniemy przekazać najserdeczniejsze życzenia Paniom Krystynie i Zofii Krzemkowskim, z okazji jubileuszu 80. urodzin. Obydwie jubilatki przez całe życie pracują społecznie na rzecz środowiska osób niewidomych. Przez ponad 40 lat pracy zawodowej swoją wiedzą i doświadczeniem służyły wszystkim potrzebującym, a szczególnie nowoociemniałym, dając im nadzieję na aktywne, satysfakcjonujące życie.

Przekazujemy wyrazy wdzięczności i uznania.

Zarząd Fundacji i Zespół Redakcyjny

<<< powrót do spisu treści

&&

Lato z ptakami odchodzi
Jacek Rutkowski

Lato z ptakami odchodzi, wiatr skręca liście w warkoczach.
Dywanem pokrywa szlaki, szkarłaty wiesza na zboczach.
Przyoblekam myśli w kolory, w liści złoto, buków purpurę
Palę w ogniu letnie wspomnienia, idę wymachując kosturem.

Idę w górach cieszyć się życiem
Oddać dłoniom halnego włosy.
W szelest liści wsłuchać się pragnę
W odlatujących ptaków głosy.

Słony pot czuję w ustach, dzień spracowany ucieka.
Anioł zapala gwiazdy, oświetla drogę człowieka.
Już niedługo ogień rozpalę na rozległej, górskiej polanie
Już niedługo szałas zielony, wśród dostojnych buków powstanie.

Idę w górach cieszyć się życiem
Oddać dłoniom halnego włosy.
W szelest liści wsłuchać się pragnę
W odlatujących ptaków głosy.

Źródło: www.sylwek-szweda.pl

<<< powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Okulary od Microsoftu rozpoznają ludzi i ich emocje

Jacek Zadrożny

W ciągu ostatnich kilku miesięcy pojawiło się kilka informacji na temat sprytnych okularów dla osób niewidomych. Takich, które potrafią odczytać na głos menu lub stronę z książki, ale także rozpoznające ludzi i ich emocje. Oba rozwiązania są bardzo interesujące dla osób niewidomych, a jakość rozpoznawania jest imponująca.

Wideo Seeing AI 2016 Prototype - a Microsoft research project (audio description version)

Na filmie pokazano, jak działa Seeing AI, czyli widząca sztuczna inteligencja. Prawda, że wygląda to nieźle? To oczywiście tylko prototyp i nie wiadomo, co będzie dalej, bo Microsoft miał już kilka ciekawych rozwiązań, które zaginęły. Jednak Seeing AI można zainstalować na smartfonie i za jego pomocą sprawdzić działanie. Niestety - w polskim AppStore tej aplikacji jeszcze nie ma, a szkoda.

Trzeba przyznać, że to rozwiązanie ma znacznie większy sens, niż generowane opisy alternatywne na Facebooku. Tutaj oprogramowanie wyspecjalizowano do konkretnego celu: rozpoznawania ludzi, ich płci, wieku i emocji. Jest to zatem informacja zdecydowanie konkretniejsza i bardziej przydatna.

Teraz czekam jednak na coś innego, a mianowicie na otwartą platformę okularową. Urządzenie z kamerą, słuchawkami, mikrofonem i może czymś jeszcze, oraz systemem operacyjnym. A potem sklep z aplikacjami i sam dobieram sobie zestaw oprogramowania. KNFB Reader for SmartGlasses. Face Recognizer for SmartGlasses. Color and Light for SmartGlasses. A może nawet Playboy for SmartGlasses… I myślę, że się doczekam.

Źródło: www.informaton.pl, 13.07.2017

Seeing AI: Narrator otoczenia dla niewidomych

Microsoft stworzył świetną aplikację dla osób niewidomych i słabowidzących. Wystarczy skierować obiektyw smartfonu w którąś stronę, by Seeing AI opowiedział, co widzi.

Seeing AI pomoże osobom niewidomym w bardzo wielu sytuacjach. Począwszy od rozpoznawania produktów za pomocą wbudowanego skanera kodów kreskowych, poprzez odczytywanie dokumentów, aż po rozpoznawanie ludzi, ich emocji i wieku. Aplikacja wykorzystuje sieci neuronowe i komputerowe techniki przetwarzania obrazu, a zatem te same narzędzia, które używane są przez autonomiczne samochody i drony do rozpoznawania otoczenia. Co więcej, podstawowe funkcje aplikacji nie wymagają połączenia z internetem. Jedynie opcje eksperymentalne, takie jak opisywanie całych scen lub identyfikacja pisma odręcznego wymagają połączenia z chmurą.

Microsoft pomyślał także o tym, by aplikacja umiała rozpoznać intencje użytkownika i mogła pokierować go w przypadku, gdy obiekt lub treść dokumentu wychodzą poza kadr aparatu. Seeing AI można również zintegrować z innymi aplikacjami, np. Twitterem, i wykorzystać ją do identyfikowania np. zdjęć i wpisów.
Aplikację można pobrać bezpłatnie na iOS, jednak na razie przygotowana została wyłącznie w języku angielskim. Nie wiadomo, kiedy trafi na Androida i czy Microsoft ma w planach inne wersje językowe.

Wiele firm inwestuje środki w rozwój sztucznej inteligencji. Facebook w ubiegłym roku zaoferował narzędzie do rozpoznawania obiektów na zdjęciach, Google od lat pracuje nad autonomicznymi samochodami, które potrafią zauważyć przeszkody na drodze, oraz nad oprogramowaniem, które potrafi czytać z ruchu ust. Harry Shum, wiceprezes grupy Microsoftu, zajmującej się sztuczną inteligencją zapowiedział, że Seeing AI to dopiero początek tego typu rozwiązań.

Źródło: www.chip.pl, 2017/07

<<< powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Bezpieczne ćwiczenia z piłką

Ryszard Dziewa

Kilka lat temu, przebywając na turnusie uzdrowiskowym, w ramach zajęć gimnastycznych poznałem ćwiczenia z piłką rehabilitacyjną - ABS. Ćwiczenia są proste, a jednocześnie zapewniają wymierne efekty już po dwutygodniowych zajęciach. Wyjeżdżając z turnusu, poprosiłem instruktorkę o zestaw tych ćwiczeń, ponieważ planowałem trenować z piłką w domu. Niestety, kartka gdzieś zaginęła i dopiero kilka miesięcy temu znalazłem podobne ćwiczenia na stronie producenta. Zanim opiszę kilka z nich, pokrótce przedstawię efekty, na jakie możemy liczyć, regularnie ćwicząc z tą piłką.

Piłka rehabilitacyjna ABS przeznaczona jest do korygowania wad postawy, w terapii mającej na celu poprawę kondycji i koordynacji ruchowej, wzmocnienia mięśni grzbietu, zwiększenia ruchomości stawów, oraz w schorzeniach neurologicznych. Doskonała dla osób chcących zachować sprawność fizyczną dzięki treningowi ogólnorozwojowemu. Polecana dla kobiet w ciąży oraz osób w podeszłym wieku.

Zalety:

Piłka rehabilitacyjna ABS wykonana jest ze specjalnego materiału, który zapewnia jej stabilność i długotrwałe użytkowanie. Wysokiej jakości materiał zapewnia bardzo dobrą przyczepność piłki do podłoża, dzięki czemu piłka nie ślizga się. Maksymalne obciążenie na piłce wynosi 300 kilogramów.

A oto kilka przykładowych ćwiczeń, które poprawią naszą sylwetkę i samopoczucie.

  1. Pozycja wyjściowa: klęknij na kolanach, trzymaj piłkę oburącz przed sobą z wyprostowanymi rękami. Podnoś piłkę do góry nad głowę, robiąc jednocześnie wdech nosem, powoli wracaj do pozycji wyjściowej, wydychając powietrze ustami. Ćwiczenie powtórz 10 razy. (Wzmacnianie mięśni grzbietu oraz ramion.)
  2. Pozycja wyjściowa: usiądź na piętach, ręce połóż na piłce. Wciśnij ręce w piłkę, napinając mięśnie ramion i kręgosłupa. Głowę schowaj między ramionami. Utrzymuj wyprostowaną pozycję przez kilka sekund, po czym wróć do pozycji wyjściowej, rozluźniając mięśnie. Ćwiczenie powtórz 10 razy. (Wzmacnianie mięśni ramion, grzbietu, dolnego odcinka kręgosłupa oraz mięśni pośladkowych.)
  3. Pozycja wyjściowa: opierając dłonie na podłodze, zrób podpór przodem. Stopy ułóż na piłce. Rozstaw dłonie na szerokość barków. Weź wdech, prostując łokcie i podnosząc tułów z podłogi. Zatrzymaj się tak, by klatka piersiowa znajdowała się na wysokości stóp. Robiąc wydech zegnij ramiona i wróć do pozycji wyjściowej. Ćwiczenie powtórz 10 razy. (Wzmacnianie mięśni ramion, brzucha, pośladkowych oraz ud.)
  4. Pozycja wyjściowa: połóż się na plecach na piłce. Kolana powinny być zgięte, stopy na podłodze. Powoli zacznij się podnosić z piłki. Wychyl się maksymalnie do przodu, napinając mięśnie brzucha przy maksymalnym wychyleniu. Zatrzymaj się na 2 sekundy, a następnie wróć do pozycji wyjściowej. Ćwiczenie powtórz 10 razy. (Wzmacnianie mięśni dolnego odcinka kręgosłupa, mięśni pośladkowych, ud oraz brzucha.
  5. Pozycja wyjściowa: leżąc plecami na piłce, ze zgiętymi kolanami i stopami wspartymi na ziemi, rozłóż szeroko ramiona do pozycji „samolotu”. Wyprostuj nogi, przesuwając się na piłce. Po 15 sekundach ugnij nogi w kolanach i powróć do pozycji wyjściowej. Ćwiczenie powtórz 10 razy. (Wzmacnianie mięśni dolnego odcinka kręgosłupa, mięśni pośladkowych, ud oraz brzucha.)

Cały zestaw ćwiczeń z piłką rehabilitacyjną ABS zawiera 14 ćwiczeń.

Najważniejszą zaletą ćwiczeń z piłką jest to, że są one odpowiednie dla każdego, bez względu na wiek i poziom sprawności fizycznej. Intensywność ćwiczeń zależy tylko od ćwiczącego. W sprzedaży dostępnych jest kilka rozmiarów piłek, w zależności od wzrostu trenującego. Cena piłki rehabilitacyjnej ABS nie jest wysoka, można ją kupić już za ok. 50 zł.

<<< powrót do spisu treści

&&

List Czytelnika do redakcji „Retina Forum”

Czy można zachorować na RP, gdy nie ma innych przypadków w rodzinie?

Mam 18 lat. W wieku 5. lat podczas wakacji rodzice zauważyli, że mam problemy z poruszaniem się po zmroku. Zrobiliśmy badania w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, na podstawie których zdiagnozowano u mnie barwnikowe zwyrodnienie siatkówki. Jednak następne badania, wykonane w Poznaniu, wykazały duże różnice między badaniami z Warszawy (na podstawie badań z CZD wychodziło, że mój wiek to około 60 lat). Obecnie leczę się w Białymstoku. Lekarz prowadzący ma wątpliwości co do słuszności postawionej diagnozy, bowiem nikt! w mojej rodzinie nie był chory na to schorzenie. Jestem jedyną osobą z rodziny z takimi objawami. Czy na barwnikowe zwyrodnienie siatkówki można zachorować, jeśli nikt z rodziny nie chorował na to? Czy choroba mogła powstać jako przypadkowa mutacja genów w moim przypadku?

Jakub z Lublina

Odpowiedź redakcji „Retina Forum”

Piotr Stanisław Król

Muszę przyznać, że pytanie to zadawano już wielokrotnie. Nawet lekarze pytając, czy w rodzinie ta choroba już występowała, gdy pada odpowiedź „nie”, mają wątpliwości co do Retinitis Pigmentosa (zwyrodnienie barwnikowe siatkówki). Odpowiedź na pytanie: „Czy można zachorować na RP, gdy nie ma innych przypadków w rodzinie?”, jest następująca: - Nie można mieć tej choroby, gdy nie wystąpiła ona w rodzinie. Dlaczego? Jest to „przekaz” genetyczny, który w wielu przypadkach jest „skryty”. Otóż bardzo wiele osób (można powiedzieć - prawie sto procent) nie zdaje sobie sprawy, że są nosicielami (a sami nie chorują) tej nieszczęsnej mutacji genetycznej. Mogą ją przekazywać kolejnym pokoleniom swojej rodziny też w formie „nosiciela”, a nie objawów schorzenia, które jest od momentu poczęcia człowieka. Znam bardzo dużo dotkniętych tą chorobą osób, które przyznają, że w ich rodzinach ta choroba nie istniała. Ona istniała, ale w formie, jak powyżej określiłem - „skrytej”.

Jedna z najcięższych odmian tej choroby jest związana z chromosomem X. Uszkodzony gen przekazywany jest przez matki (bardzo im współczuję), które, będąc nosicielkami, same nie chorują. W tej grupie chorują tylko synowie. Córki, jeśli odziedziczą uszkodzony gen, przekazują go dalej. Ta grupa zachorowań na RP - to ok. 6 procent przypadków.

Kolejnym „nierozpoznawalnym” jest dziedziczenie autosomalne recesywne - uszkodzony gen przekazywany jest przez ojca i matkę. Obydwoje rodzice są tylko nosicielami uszkodzonego genu. Sami nie chorują, natomiast dziecko ma RP. Jest to najczęstsza forma zachorowań - ok. 84 procent.

Dziedziczenie autosomalne dominujące: jest „wiadome od podstaw” - występuje w tym wypadku, gdy jedno z rodziców jest chore na RP i przekazuje uszkodzony gen dziecku, które także choruje. Ten typ dziedziczenia występuje w przypadku ok. 10 procent zachorowań.

Naukowcy twierdzą, że oprócz powyższych przyczyn tej mutacji genetycznej, są też inne formy ich przekazywania, ale są to bardzo rzadkie przypadki.

No cóż, smutne to, że Retinitis Pigmentosa jest „nieświadomie” w wielu przypadkach przekazywana kolejnym pokoleniom. Czy świadomie ktokolwiek by to chciał przekazać? Z pewnością nie, na 100 procent! Obecnie trwają intensywne badania naukowe nad wprowadzeniem skutecznej terapii leczniczej dla pacjentów dotkniętych m.in. tym schorzeniem genetycznym. Japończycy są już blisko mety z metodą rewolucyjną - iPS (indukowane pluripotencjalne komórki macierzyste, ang.: iPSC - induced pluripotent stem cells).

Mój drogi młody Jakubie, życzę Ci uleczenia z tej nieszczęsnej choroby i wszystkim dotkniętym tymi „plątaninami genetycznymi”. Czas je rozplątać!

Źródło: www.retina-forum.pl/listy

<<< powrót do spisu treści

&&

Sprawdź, jak dbać o wzrok

PAP

Do 2050 r. ponad trzykrotnie zwiększy się na świecie liczba osób, które stracą wzrok - prognozuje raport, opublikowany przez „Lancet Global Health”. Wielu schorzeniom oczu powodującym zanik wzroku można jednak zapobiegać.

Obecnie jest 36 mln osób niewidomych, a do połowy tego stulecia ich liczba ma się zwiększyć do 115 mln. Przewiduje się, że najwięcej osób straci wzrok w Południowej Azji oraz w Afryce Subsaharyjskiej. W Europie i USA głównym powodem wzrostu liczby przypadków utraty wzroku jest starzenie się społeczeństw.

Częściej badać wzrok

Jeden z autorów raportu, prof. Rupert Bourne z Anglia Ruskin University twierdzi, że odsetek osób niewidomych na świecie spada, ponieważ powiększa się liczba ludności świata. Jednak ogólna ich liczba wzrasta, ponieważ przybywa osób, które już mają kłopoty ze wzrokiem i w przyszłości go stracą.

Według raportu badania w 188 krajach wykazały, że obecnie 200 mln ludzi ma różnego rodzaju uszkodzenia wzroku, a do 2050 r. ich liczba zwiększy się do 550 mln.

Prof. Bourne zwraca uwagę, że nawet umiarkowane zakłócenia wzroku grożą pogorszeniem jakości życia oraz sprawiają, że w mniejszym lub większym stopniu jesteśmy zdani na pomoc innych.

Autorzy raportu postulują zatem, żeby zwiększyć wydatki na wykrywanie i leczenie zaburzeń wzroku, w tym szczególnie coraz częściej występującej zaćmy.

Nie zwlekać

Według raportu Fundacji na Rzecz Zdrowego Starzenia Się pt. „Okulistyka i choroby siatkówki w aspekcie zdrowego i aktywnego starzenia się”, 1,5 mln Polaków, czyli co czwarta osoba z orzeczoną niepełnosprawnością, jest niewidoma bądź posiada niesprawność wzroku. Głównym tego powodem są takie choroby oczu, jak: jaskra, zaćma oraz zwyrodnienie plamki związane z wiekiem (AMD).

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) uważa, że 85 proc. zaburzeń widzenia można zapobiec poprzez wdrożenie kompleksowych działań diagnostycznych i leczniczych. Przykładem jest zaćma, którą można leczyć zabiegiem, polegającym na usunięciu zmętniałej soczewki i wstawieniu sztucznej, która może być lepsza niż naturalna.

Z danych GUS wynika, że w Polsce w 2014 r. prawie 800 tys. osób miało zaćmę. Jednak aż 60 proc. Polaków po sześćdziesiątym roku życia nie ma żadnej wiedzy na jej temat. Wykazały to badania, przeprowadzone w styczniu 2017 r. w 12 krajach Europy, (w tym również w Polsce), Bliskiego Wschodu i Afryki, w ramach kampanii „Lepszy wzrok, lepsze życie”.

Eksperci twierdzą, że nie należy zwlekać z operacją zaćmy, bo im wcześniej się ją wykona, tym jest ona bezpieczniejsza i korzystniejsza dla pacjenta.

- Odpowiednio wczesne usunięcie zaćmy jest prostsze i mniej inwazyjne dla oka chorego, co również skraca czas rekonwalescencji oraz powrót do aktywnego życia - podkreśla chirurg okulista dr Radosław Różycki z Centrum Medycznego MML oraz Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie.

Źródło: www.niepelnosprawni.pl, 04.08.2017

<<< powrót do spisu treści

&&

Szansa dla nieuleczalnie chorych. Okuliści z Lublina będą współpracować z Uniwersytetem Florydy

Katarzyna Prus

Specjaliści z Kliniki Okulistyki Ogólnej SPSK1 w Lublinie nawiązali współpracę z Uniwersytetem Florydy w Gainesville i prof. Williamem Hauswirthem, który od lat prowadzi badania nad wykorzystaniem terapii genowych w leczeniu chorób oczu.

- Chcemy sprowadzić do nas terapie genowe, które umożliwiają leczenie rzadkich chorób związanych ze zwyrodnieniem siatkówki i neuropatią nerwu wzrokowego - mówi prof. Robert Rejdak, kierownik Kliniki Okulistyki Ogólnej SPSK1 w Lublinie. - Terapia genowa daje nadzieję na wyleczenie chorób, które do tej pory uważano za nieuleczalne.

Chodzi o takie choroby jak wrodzona ślepota Lebera lub prowadzące do ślepoty różne formy zwyrodnienia barwnikowego siatkówki.

Jak tłumaczy prof. Rejdak, terapia genowa polega na modyfikacji właściwości komórek. - Najczęściej chodzi o to, by komórki, które nie wytwarzają danego białka, rozpoczęły jego produkcję. W przypadku oka mamy możliwość podawania preparatów w iniekcjach do ciała szklistego. W ten sposób nośniki wirusowe dostają się do wybranych komórek struktur siatkówki – tłumaczy prof. Rejdak.

Prof. William Hauswirth z Uniwersytetu Florydy opracowuje terapie genowe z wykorzystaniem adenowirusów. Obecnie w jego laboratorium trwają prace nad nowymi terapiami stosowanymi między innymi w przypadku zwyrodnienia barwnikowego siatkówki czy różnych form rozwarstwienia siatkówki, a także nad nowymi możliwościami leczenia AMD, czyli zwyrodnienia plamki żółtej.

Jak tłumaczy prof. Rejdak, dzięki tej współpracy jest szansa, że terapie będą mogły być też stosowane w lubelskiej klinice. -  Mamy nadzieję, że dzięki kontaktom z amerykańskimi specjalistami uda nam się nawiązać współpracę z fundacją Fighting Blindness oraz firmami, które organizują badania kliniczne w tym zakresie - mówi prof. Rejdak. - Nasza współpraca z amerykańskimi naukowcami jest możliwa dzięki osobistemu zaangażowaniu i poparciu prof. Marco Zarbina z New Jersey Medical School, która jest częścią Rutgers University w Newark. Prof. Zarbin gościł w naszej klinice i bardzo wysoko ocenił kwalifikacje kadry oraz wyposażenie ośrodka. W planach są kolejne wizyty.

Źródło: www.dziennikwschodni.pl

<<< powrót do spisu treści

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Kuchnia po naszemu

Przepisy Czytelniczek

Za nadesłane przepisy serdecznie dziękuję, wszystkie z powodzeniem przetestowałam i polecam.

N.G.

Pomidory w słoiku

Przepis W.W.

Składniki i wykonanie:

Zawsze do przetworów używamy dobrze umytych i wyparzonych słoików oraz świeżych i nienadpsutych warzyw lub owoców. Do tego przepisu najlepsze są dojrzałe pomidory malinowe, bo mają małe gniazda nasienne.

Do przygotowanego słoika o pojemności 0,9 litra wkładamy ciasno pomidory pokrojone w ćwiartki lub ósemki i pozbawione gniazd nasiennych. Na wierzch sypiemy jedną łyżeczkę soli, zakręcamy i wstawiamy do większego garnka z wodą i gotujemy ok. pół godziny. Po wystygnięciu odstawiamy do spiżarni. Takie pomidory możemy wykorzystać jako przecier do zup i sosów, a po dodaniu nieco wody i przetarciu przez sito lub zblendowaniu - jako sok pomidorowy - źródło potasu i innych składników mineralnych.

Kompot renklodowy

Przepis D.S.

Składniki i wykonanie:

Do słoika o pojemności 0,9 l wkładamy w całości umyte i przebrane renklody. Wsypujemy 2-3 łyżki cukru i zalewamy wodą. Można również zagotować wodę z cukrem i syropem zalać śliwki. Kontrolujemy poziom wody, zostawiając 2 cm wolnej przestrzeni. Zamykamy i gotujemy ok. pół godziny w garnku z wodą. Gorące słoiki wyjmujemy i czekamy do drugiego dnia, aż wystygną, wtedy wynosimy do piwnicy.

Powidła śliwkowe

N.G.

Składniki i wykonanie:

Przebrane, umyte i wypestkowane śliwki wsypujemy do dużego garnka i gotujemy na małym ogniu. Często mieszamy, aby się nie przypaliły. Czasami gotowanie trwa 2 lub 3 dni, czas zależy od tego, ile wody było w śliwkach. Kiedy zaczynają gęstnieć, można je przełożyć do mniejszego garnka, wtedy szybciej odparowuje woda i łatwiej dozować cukier. Cukru wsypujemy „do smaku” pod koniec gotowania, kiedy śliwki są już gęste. Ciągle mieszamy. Powidła muszą być kwaskowe.

Sprawdzamy gęstość, wylewając łyżeczkę powideł na zimny szklany spodek. Jeżeli zastygają, są dobre. Jeżeli płyną po spodku, trzeba jeszcze gotować.

Do śliwek można dołożyć obrane i pokrojone jabłka. Najlepsze są antonówki lub szara reneta. Do takiego dżemu można też na początku dodać nieco wanilii i kilka goździków lub łyżeczkę cynamonu. Powidła gotujemy do odparowania całej wody. Kiedy gęstnieją, ciągle mieszamy, a na końcu dodajemy cukru. Pamiętamy, że dżem ma być gęsty i lekko kwaskowy.

Wkładamy go do niedużych słoiczków, zamykamy i pasteryzujemy na zimę.

Aby nakładanie do słoików ułatwić, trzeba dopasować miarkę, którą będziemy nabierać powidła z garnka, do wielkości słoika. Tę czynność wykonujemy, kiedy powidła są zimne. Bardzo wygodne są lekkie szklanki z uchem o różnej pojemności, lub inne miarki z tworzyw sztucznych.

Smacznego!

<<< powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Szkoła w Kibeho

Natalia Dederko

Rwanda, Kraina Tysiąca Wzgórz, kraj wielkiej tragedii i wielkiego przebaczenia, kraj biedy, ale i zwykłej ludzkiej radości, jest również krajem wielkiego cierpienia niewidomych.

W Rwandzie jest około 65 tysięcy niewidomych, w tym 20 tys. dzieci. Najczęstszą przyczyną utraty wzroku są komplikacje po zapaleniu opon mózgowych, malarii czy nieszczepionej odrze. Wiele dzieci traci wzrok na skutek niedożywienia oraz alergii na słońce. Kolejną przyczyną są choroby genetyczne i za późno podjęte próby leczenia okulistycznego.

Cierpienie niewidomych lub ociemniałych potęguje to, w jaki sposób są oni odbierani społecznie. W Rwandzie panuje przesąd, że ślepota dziecka to kara za grzechy rodziców, to klątwa rzucana przez przodków, którym nie podoba się życie i moralność potomków. Rodzina taka spychana jest na margines życia społecznego, odgradzają się od niej sąsiedzi, dalsza rodzina, znajomi.

Kiedyś, gdy rodziło się niewidome dziecko, było ono zabijane zaraz po urodzeniu. Dziś jest ukrywane przed ludźmi do czasu, gdy podrośnie i będzie mogło opuścić rodzinę i utrzymywać się z żebrania.

Dzieci te często całe swoje dzieciństwo spędzają zamknięte z kozami czy krowami, czasem nie pamiętają nawet swoich rodziców, gdyż tak wcześnie zostały wygnane na ulice większych miast.

W takiej kulturze, przy takim myśleniu, nastrojach - i mając przeciwko sobie prawie całą społeczność Rwandy, w 2002 roku swoją misję ratowania i uczenia niewidomych podjęły Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża, otwierając pierwszą, i jak dotąd jedyną, szkołę dla niewidomych w Rwandzie.

Na początku przyleciała s. Rafaela i dzięki gościnności polskich Pallotynów mogła rozejrzeć się w terenie, poznać kraj i kulturę i rozpocząć budowanie ośrodka w Kibeho.

Siostry spotkały się z wielkim niedowierzaniem, z oporem społecznym, „bo przecież z niewidomym nie można nic zrobić, nie można go niczego nauczyć”. Pierwszą misją - i chyba najtrudniejszym zadaniem - było odszukiwanie dzieci, wyciąganie ich z rodzin, tłumaczenie, że dzieci te mogą chodzić do szkoły, mogą nauczyć się żyć jak normalni, zdrowi ludzie.

Po zebraniu grupki ponad 30. uczniów było kolejne zadanie - przywrócić tym dzieciom wiarę w siebie i nadzieję na lepsze jutro. Jeśli uczniowie szkoły przez kilka lub kilkanaście lat słyszeli, że są do niczego, że są karą i przekleństwem, jeśli doświadczali agresji, odrzucenia, upokorzeń, głodu i wielkiego bólu, nie da się z dnia na dzień posadzić takiego dzieciaka w szkolnej ławce i rozpocząć normalną edukację. Czasem początki to wielogodzinne rozmowy, to tłumaczenie, że ryżu z obiadu nie trzeba chować do kieszeni, bo kolacja też będzie, to nauka spania w łóżku, korzystania z toalety, to pierwsze w życiu trzymanie łyżki, użycie mydła, to zmiana ubrania, w którym dziecko przez rok czy dwa chodziło non stop. To dokładnie praca od podstaw i przywracanie dzieciakom godności i człowieczeństwa.

Kolejnym krokiem było dobranie kadry nauczycielskiej i wychowawczej. Nauczyciele niechętnie zgłaszali się do szkoły, bo przecież „nie będą uczyć przeklętych”, to namawianie, a potem kursy, jak uczyć niewidomych. To pierwsze zetknięcie się z brajlem, białą laską, tabliczką, a później maszyną do pisania, to pokazowe lekcje, podczas których tłumaczono nauczycielom, że lekcja nie musi być tylko podaniem materiału w klasie, ale również wyjściem do ogrodu podczas lekcji biologii, to odwiedzenie przychodni na lekcji i rozmowa o zdrowiu czy higienie, to zaśpiewanie piosenki, lepienie z plasteliny, to zorganizowanie przedstawienia. Dla naszych nauczycieli był to szok - i pierwszy rok w szkole był pełen niedowierzania i odkrywania wciąż nowego.

Równolegle trzeba było przygotować wychowawców w internacie, pokazać im, że niewidome dziecko jest w stanie samo się ubrać, umyć, zjeść posiłek - i, co zdawało się niemożliwe do wytłumaczenia, samo posprzątać czy pozmywać. Wychowawcy otwierali szeroko oczy i każdą nową wskazówkę uważali początkowo za żart. No bo przecież jak niewidomy, przeklęty, może sam nakryć do stołu, zamiatać czy też zrobić ręczne pranie? A już poruszanie się z białą laską wydawało się zupełnie niemożliwe.

Gdy trafiłam do ośrodka na dwuletni wolontariat, właśnie trwał kurs przygotowawczy dla nauczycieli i wychowawców. Kadra szkoły, w goglach symulujących wady wzroku bądź całkowicie zasłaniających widoczność, musiała wykonać kilka czynności internackich - pościelić łóżko, złożyć ubrania, zagrać w piłkę, do tego prowadzony był kurs brajla i metodyki nauczania. Młodzi ludzie powoli przekonywali się, że mogą, i co ważniejsze, chcą być nauczycielami w naszej szkole - i że jednak chyba jest to możliwe. Niezmordowanie przez miesiąc uczestniczyli w zajęciach prowadzonych przez dziewczyny z Polski.

Do szkoły, dzięki przekazowi informacji, zaczęli napływać coraz to nowi uczniowie. Podania o przyjęcie otrzymywaliśmy z najdalszych zakątków Rwandy. Dużą rolę odegrały tu osoby zakonne, które wyszukiwały niewidome dzieci w swoich parafiach i przekazywały informacje o szkole. Część rodziców zgłaszała swoje pociechy do szkoły w nadziei, że spotka je lepsza przyszłość niż przewidywali, inni, zdejmując z siebie problem, część, by nie stać się pośmiewiskiem w wiosce. Zdarzało się, że jakaś siostra zakonna czy lokalny ksiądz przywozili nam dziecko mówiąc, że rodzina nie chce mieć z nim kontaktu. Grunt, że dzieciaki trafiały do szkoły i chciały się uczyć.

By oddać obraz tej sytuacji, muszę tu opowiedzieć o kilku naszych wychowankach:

Mała Janette została znaleziona przez sąsiadów w komórce z kozami. Rodzice nie chcieli się do niej przyznać i czym prędzej odesłali ją do naszej szkoły. Podczas dwóch lat mojego pobytu w Rwandzie mała w domu rodzinnym była tylko raz.

Eric, chłopiec z Konga, do piątego roku życia wychowywał się z matką. Gdy matka postanowiła ponownie wyjść za mąż, nowy wybranek serca nie zgodził się wychowywać bardzo słabo widzącego dziecka. Matka odnalazła ojca i zawiozła do niego chłopca. Eric przez kilka miesięcy był z ojcem, ale pewnego dnia został zaprowadzony do buszu i tam porzucony. Zdezorientowanemu, opuszczonemu i wyczerpanemu chłopcu udało się znaleźć drogę do większego miasta i żył tam żebrząc na ulicach. Na szczęście został zauważony przez grupę studentów, którzy zaopiekowali się nim, złożyli na dokumenty i bilet i przywieźli do naszej szkoły.

Albert, jeden z najstarszych wychowanków, gdy coraz bardziej zaczął tracić wzrok i wymagał pomocy w poruszaniu się, matka przeraziła się tak bardzo odrzucenia społecznego, że któregoś dnia sprzedała dom, zabrała rodzinę i przeniosła się w inny zakątek Rwandy, zostawiając Alberta bez domu w rodzinnym mieście. Chłopcem zaopiekowały się dwie dobre staruszki, które, gdy dowiedziały się o szkole, umieściły w niej chłopca. Albert skończył dwie klasy w jeden rok, był niemal najlepszy w dystrykcie w egzaminach kończących szkołę średnią. Dziś uczy się w liceum i ma marzenie skończenia studiów i pracy we franciszkańskiej szkole jako nauczyciel brajla i angielskiego.

Umuhoza, dziewczynka niezaakceptowana przez macochę, bita i wyzywana, dzięki lokalnym siostrom mogła trafić do naszej szkoły i zacząć edukację. Na początku bała się wszystkiego - spania na łóżku, zmiany ubrania, nawet odezwania się. Dziś jest wygadaną nastolatką, marzącą o karierze piosenkarki.

To tylko kilka przykładów, kilka sylwetek, ale każde z naszych dzieci to osobna historia, często pełna bólu i cierpienia. To uczenie się bycia człowiekiem.

Biała laska

Myślę, że nauczanie chodzenia z białą laską zasługuje na osobne omówienie, jeżeli mówimy o niewidomych w Rwandzie. W kraju tym niewidomego prowadzi się na kiju. Przewodnik (najczęściej dziecko), idąc z przodu trzyma jeden koniec kija. Osoba niewidoma w wyciągniętej ręce trzyma drugi koniec i drepcze za swoim przewodnikiem. Ogranicza to kontakt fizyczny (no bo przecież niewidomy równa się przeklęty), a pozostaje jakieś tam prowadzenie. Takie obrazki można zobaczyć w całej Rwandzie - niewidoma staruszka prowadzona jest niemal jak na smyczy przez kilkuletniego wnuczka.

Nasza szkoła zmieniała to spojrzenie, prowadząc zajęcia z poruszania się dla naszych nauczycieli. Wywoływało to niesamowite zdziwienie. Chyba pierwszy raz w Rwandzie przekonywano się, że kompletnie niewidomy może sam poruszać się, odnajdywać drogę, omijać przeszkody, schodzić i wchodzić po schodach. Dziś w Polsce jest to oczywiste i bezdyskusyjne, ale w Rwandzie była to sensacja na miarę nagrody Nobla.

Obecnie w szkole pracują dwie panie od orientacji, przygotowane przez siostry Franciszkanki, i dumnie spełniają swoją rolę. Podkreślają, że jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłyby, że niewidomy może tak się poruszać, a dziś same uczą umiejętności chodzenia.

Odbiór społeczny

Jak już pisałam, na początku istnienia szkoły odbiór społeczny nie był najlepszy. Rwandyjczycy nie chcieli uwierzyć, że można robić cokolwiek dla niewidomych, i że mogą oni żyć inaczej niż żebrząc na ulicach. Dziś powoli, z oporami, to myślenie się zmienia. Nasze dzieci biorą udział we wszystkich międzyszkolnych spotkaniach, konkursach, zawodach, przedstawieniach. Są lektorami w parafii i sanktuarium w Kibeho, często najlepiej w kraju zdają państwowe egzaminy, lepiej znają język angielski, niż ich rówieśnicy z państwowych szkół.

Rodzice zaczynają widzieć, że ich pociechy mogą nauczyć się czytać i pisać, mogą samodzielnie żyć i nawet marzą o studiach czy zawodach, o których wcześniej nawet nie słyszały.

Finansowanie szkoły

Siostry, otwierając szkołę, stanęły przed dylematem, czy pobierać od rodziców opłaty. Po kilku rozmowach z biskupem, ministrem edukacji, pytając lokalnego duchowieństwa, postanowiły, by pobierać od rodziców symboliczną opłatę w wysokości 5.000 franków rwandyjskich (to około 25 zł) za trymestr nauki. Opłata ta ma aspekt wychowawczy - rodzic ma poczucie, że to jego dziecko, że należy mu się nauka, że o jego potrzeby trzeba zadbać. Rodzice, płacąc za szkołę, bardziej szanują to, co robimy dla ich dzieci. Punktualnie przywożą je po przerwach wakacyjnych, zabierają dzieciaki na wakacje, bojąc się dalszych opłat, zachęcają dzieciaki do nauki, „bo przecież płacimy”. Pieniądze te nie są dla Rwandyjczyka wielkie, można je jednego dnia zarobić sprzedając owoce i warzywa na targu, niosąc paru osobom zakupy ze sklepu do domu itp.

Kolejnym źródłem finansowania, bez którego szkoła nie mogłaby istnieć, jest adopcja na odległość - osoba, rodzina, grupa z Polski czy innych krajów deklaruje pomoc finansową w utrzymaniu wybranego dziecka w czasie edukacji, ponosząc miesięczną opłatę w wysokości trochę ponad 100 zł. To z tych pieniędzy opłacane jest wyżywienie, wszystkie sprawy medyczne, utrzymanie dziecka w internacie.

Następnie, misja może działać dzięki różnego typu fundacjom i instytucjom. Przykładowo, fundacja pana Owsiaka zasponsorowała dla szkoły 100 maszyn do pisania. Fundacja opłaciła maszyny, transport do Rwandy i do dziś płaci za naprawy i serwisowanie.

Dzięki Fundacji Dzieci Afryki możliwa była budowa kolejnego budynku szkolnego, wyposażenia go w ławki szkolne i krzesła. Rwandyjskie Ministerstwo Edukacji opłaciło wyposażenie pracowni informatycznej.

Gdyby nie pomoc wielu ludzi dobrej woli i wytrwałość s. Rafaeli, azyl i dom dla naszych podopiecznych nie mógłby istnieć. Nie udałoby nam się przywrócić uśmiechu na brązowych buziach naszych wychowanków. Dzięki wielu ludziom dobrej woli udało się stworzyć coś ponad podziałami religijnymi, państwowymi czy politycznymi.

<<< powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Tadeusz Józefowicz - nota biograficzna

Tadeusz Józefowicz, ur. w 1922 r. we wsi pod Ozorkowem. Niewidomy od urodzenia. Organizator drukarni brajlowskiej. Drukował i współredagował pierwsze powojenne numery „Pochodni”. Współautor - razem z prof. Zygmuntem Saloni - skrótów brajlowskich. Działacz spółdzielni niewidomych.

W 1948 r. w Gdańsku organizuje drukarnię brajlowską i współredaguje „Pochodnię”. Jej pierwszy powojenny numer ukazał się we wrześniu 1948 r. W 1951 r. przenosi się do Wrocławia. W spółdzielni „Dolsin” przechodzi wszystkie szczeble kariery zawodowej: robotnik na wykańczalni szczotek, brygadzista, kierownik techniczny, prezes ds. rehabilitacji, a przez ostatnie lata pracy zawodowej kieruje spółdzielczym internatem. W 1981 r. przechodzi na emeryturę. Ten czas wykorzystuje na pisanie książek: jako pierwsze wydał opowiadania i anegdoty o niewidomych, pt. „Pozostał tylko uśmiech”. W kolejnej książce, „Kalejdoskop rodzinny”, zawarł obserwacje rodzinnego domu i dramat wysiedlenia do Niemiec w 1942 r. Dalsze dwie pozycje to: sześć opowiadań fantastycznych i również fantastyczna powieść „Prawdziwa baśń”. Jest ona historią człowieka niewidomego od wczesnego dzieciństwa, który w cudowny sposób odzyskuje wzrok w wieku dojrzałym i musi wszystkiego uczyć się i przystosowywać do kolorowej rzeczywistości.

<<< powrót do spisu treści

Zjawa

Tadeusz Józefowicz

Noc była jasna. Księżyc wiszący majestatycznie nad światem rozlewał z głębi nieba swoje seledynowe światło na srebrzysty śniegowy kobierzec, otulający całą ziemię. Na polach i drogach, na gzymsach budynków, na dachach i na gałęziach drzew, które zamieniły swój zielony letni strój na dostojną poważną białą szatę zimową - wszędzie było pełno śniegu, rażącego oczy deszczem iskier połyskujących w księżycowym blasku. Z dachów zwisały sople lodu, lśniące niczym czarodziejskie świetliki zamknięte w kryształowych flakonach. W tym krajobrazie podobnym do baśniowego pałacu królowej zimy panowała tajemnicza cisza i spokój. Marcin szedł z wolna, rozglądając się po okolicy, którą opuścił przed pół wiekiem, a przecież dotąd zachował w pamięci każdy szczegół. Przez cały czas, jaki spędził na obczyźnie, zachował w swej pamięci obraz rodzinnych stron, który teraz ukazywał się mu w innych, odmienionych kształtach. Kiedy opuszczał kraj, był rok 1907, a teraz 1957. Nie z własnej woli opuszczał strony rodzinne. Jego działalność rewolucyjna nie uszła uwagi carskiej żandarmerii. Wtedy także seledynowy księżyc rozpraszał mroki zimowej nocy, kiedy sznur kibitek uwoził na wschód zesłańców. Wtedy także nie miał przy sobie nikogo z najbliższych. Czy teraz odnajdzie kogoś z rodziny, przyjaciół czy znajomych? Czy odnajdzie grób swojej Małgosi? A jednak wracał, by w ojczystej ziemi złożyć swoje kości. Na Syberii nie przebywał długo. Udało mu się zbiec z zsyłki i po kilkuletniej wędrówce po świecie osiedlić się w Kanadzie. Nie miał łatwego życia. Ciężko pracował, niewiele wydawał na własne potrzeby, toteż z czasem dorobił się dość pokaźnego kapitału. Nie wracał z pustymi rękami. Byle miał do kogo wrócić.

Miał trzech braci i trzy siostry. Trudno było wszystkim utrzymać się na dwóch morgach piaszczystej ziemi. Po śmierci rodziców gospodarkę objął najstarszy brat, który wkrótce się ożenił. Wprawdzie bratowa dostała w posagu krowę i morgę takiego samego piasku, jaki mieli oni, ale zaczęło przybywać i dzieci, jak to zwykle bywa w młodym małżeństwie. Bracia i siostry Marcina w miarę dorastania poczęli opuszczać gniazdo rodzinne. Jemu udało się dostać do terminu u stolarza. W mieście zetknął się z socjalistami i wstąpił do partii. Chciał walczyć o wolność i sprawiedliwość społeczną, a popadł w niewolę i ciężkie tarapaty. Z zesłania dość szybko udało mu się uciec, ale dużo wody upłynęło, zanim zdołał się usamodzielnić. Z Syberii uszedł do Chin, a stamtąd do Japonii. Wreszcie osiedlił się na stałe w Kanadzie. Tu pracował jako stolarz przy budowie okrętów. Zrazu nie pisał do domu w obawie, by nie narażać rodziny na kłopoty ze strony żandarmów carskich. Potem wysłał jeszcze kilka listów, kiedy już Polska była wolna, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie miał więc po co wracać do kraju, a w Kanadzie miał przynajmniej zapewniony byt, a i grosza mógł odłożyć. Miał nawet zamiar zapisać się do wojska podczas drugiej wojny, ale nie był już taki młody i więcej było z niego pożytku przy budowie okrętów niż gdzieś w okopach. Po wojnie różnie mówili o tej Polsce, a że na jego listy w dalszym ciągu nikt z kraju nie odpowiadał, żył samotnie na obczyźnie i tęsknił do stron rodzinnych. Wreszcie postanowił wracać i odszukać krewniaków i może grób swojej Małgosi? Braci i sióstr może nie zastanie, ale przecież nie podobna, żeby nie było nikogo z ich dzieci. O śmierci Małgosi powiadomili go towarzysze, kiedy po dziewięciomiesięcznej rozprawie czekał w więzieniu na zsyłkę. I oto szedł teraz dobrze znaną choć nie piaszczystą jak dawniej, ale jak zauważył, wybrukowaną drogą, która prowadziła z miasta do jego wsi. Już z daleka ujrzał srebrny pas rzeki skutej lodem, który w blasku księżyca lśnił jak szklana tafla. Jeszcze chwila i stanął na moście. Most też był inny niż tamten, jaki zachował się w jego pamięci. Ten most był szerszy, solidnie zbudowany, z wysokimi, mocnymi poręczami. Przypomniało mu się, jak niegdyś siadywał na tamtym spróchniałym moście i zapuszczał wędkę na ryby, a tam dalej za nim huczał młyn - i nagle poczuł w piersi gniotący, przez pół wieku tłumiony ból. Teraz było cicho. Spojrzał przed siebie. Nie było ni śladu po młynie. Tylko dziwnym trafem woda w tym miejscu nie była zamarznięta i z pluskiem wpływała pod most, gdzie tłukła się o jego pale. Musiały w tym miejscu działać jakieś wiry podwodne. Wiodąc wzrokiem za drobnymi falami, pochylił się przez barierę i spojrzał w dół. Obraz, jaki ujrzał pod sobą, zmroził mu krew w żyłach. Pośrodku rzeki, prawie pod samym mostem kąpała się młoda kobieta. Była pochylona, więc twarzy nie widział, tylko jej niewyraźne odbicie, połamane bryzgami fali. Za to wyraźnie widział jej smukłą, zgrabną postać, blade od blasku księżyca ramiona i plecy, na których widniały ciemne pręgi, jakby ślady razów zadanych batem. Kobieta nabierała w dłonie wodę, która sięgała jej poza kolana, i polewała nią całe ciało. Widok był tak niezwykły, że Marcin stał jak skamieniały, nie wiedząc co począć. Na Syberii, a potem w Kanadzie widział wprawdzie amatorów kąpieli w lodowatej wodzie, ale to było co innego. W biały dzień, na oczach licznych gapiów wskakiwali oni do przerębli, zanurzali się po szyję i wyskakiwali, wycierając się czym prędzej, po czym wkładali ciepły kożuch. Robili to, jak mówili, dla hartowania ciała, a trochę chyba dla popisu. Ta kobieta nie chciała się popisywać, nie chciała wystawiać na pokaz swojego ciała, szczupłych ramion, pociętych biczem pleców. Ale dlaczego zdecydowała się na kąpiel w lodowatej wodzie, w samotności, wśród mroźnej nocy? Przecież to groziło w najlepszym wypadku ciężką chorobą, a najprawdopodobniej niechybną śmiercią, której zapewne nie szukała, bo przecież mogłaby od razu rzucić się pod lód. Marcina ogarnęła naraz taka żałość i współczucie, że chciał pobiec do niej, przywołać i okryć ją swoim ciepłym futrem. W porę jednak się opanował. Co będzie, kiedy spostrzeże, że jest śledzona, co będzie jak się przestraszy i osunie się do wody, pod lód? Zrozumiał, że najlepiej zrobi, gdy zostawi kobietę jej własnemu losowi i sam jak najszybciej się oddali. Ostrożnie zbiegł z mostu i wszedł na drogę, prowadzącą ku wiosce. Jeszcze raz obrócił się w stronę rzeki i ujrzał kobietę w całej swej nagości zwróconą przodem ku niemu. Jedynie twarz zasłoniętą długimi jasnymi włosami miała zwróconą w stronę, gdzie niegdyś stał młyn. Nie czekał dłużej. Ładnie by wyglądał, gdyby tak się odwróciła i zauważyła, że się na nią patrzy, kiedy tak jest roznegliżowana. Swoją drogą, jak można stać na mrozie bez ubrania i patrzeć nie wiadomo na co. Czym prędzej skrył się za krzakami pokrytymi śniegową kołdrą, które rosły na zakręcie drogi prowadzącej do wioski. Wieś, jak dawniej, rozciągała się po obu stronach drogi, na której paliły się co kilkadziesiąt metrów lampy elektryczne. Już z daleka dolatywało go szczekanie psów, które wkrótce otoczyły go ze wszystkich stron. Na szczęście psy nie były groźne. Widocznie wyczuły w nim dobrego człowieka, bo po chwili towarzyszyły mu tylko, radośnie ujadając i wymachując ogonami. W ten sposób doszły z nim do większego budynku, z którego dochodziły odgłosy muzyki i gwar ludzki. Prawdopodobnie mieściła się tam świetlica wiejska, w której odbywała się zabawa. Byłaby to pomyślna sytuacja dla Marcina. Nie mógł przecież dobijać się po północy do nieznajomych i pytać o kogoś, kto żył w tej wsi przed pół wiekiem. Tu przynajmniej będzie mógł zagrzać się przy kuflu grzanego piwa i zasięgnąć potrzebnych informacji. Może wreszcie uda mu się znaleźć jakiś nocleg. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Nie mylił się. To wiejska ochotnicza straż pożarna zorganizowała karnawałową zabawę. Dowiedział się o tym przy samym wejściu. Kiedy powiedział, że przybywa po pięćdziesięciu latach z Kanady w poszukiwaniu krewnych i chciałby znaleźć gdzieś schronienie na tę noc, kierownik zabawy poprosił go, by zajął miejsce przy stole, stojącym pod ścianą. Zaraz też pojawił się bigos i kufel grzanego piwa. Jak się okazało, gospodarzem zabawy był komendant ochotniczej straży pożarnej. Razem z żoną, która była kierowniczką świetlicy, zajmowali mieszkanie służbowe nad świetlicą. Nie było więc kłopotu z noclegiem. Kiedy jednak spytał, czy mieszka na wsi niejaki Socha, ani on ani jego żona nie mogli mu udzielić żadnych informacji.

- Tu nikt taki nie mieszka. Może dawniej, ale teraz we wsi mieszkają przeważnie młodzi. Komendant zamyślił się.

- Może nasz dziadek by wiedział - wtrąciła jego żona.

- Że macie tu młodych i odważnych, sam widziałem, kiedy przechodziłem przez most. Tylko czy taki wyczyn nie skończy się chorobą lub, co nie daj Boże, śmiercią? Trzeba mieć odwagę, być zahartowaną, no i trochę lekkomyślną, żeby tak samotnie wchodzić o północy do lodowatej rzeki... Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem.

- Niech pan się nie śmieje. Trzeba było zmówić „wieczny odpoczynek” za tę nieszczęśliwą - powiedziała z lękiem w głosie jakaś kobieta spośród gromady, jaka zebrała się wokół stołu.

- Co to pomoże - odezwał się ktoś inny. - Już i ksiądz modlił się przy moście i na mszę dawali i nic nie pomogło.

- Więc to była zjawa? - zdziwił się Marcin z niedowierzaniem. - Od jak dawna się ukazuje? Ja ją wyraźnie widziałem prawie pod samym mostem, jak żywą. Co to za dziewczyna? Czy to z tej wsi?

Zapanowało przykre milczenie. Wreszcie zagrała orkiestra i goście pośpieszyli do tańca. Oddalił się również komendant straży. Tymczasem do stołu zbliżył się mężczyzna, który, mimo podeszłego wieku i dość pokaźnej tuszy, szedł prosto i poruszał się energicznie. Przybyły widać nie miał trudności w nawiązywaniu kontaktów z nieznajomymi, bo sam przedstawił się jako najstarszy człowiek nie tylko we wsi, ale nawet w całej gminie, a może i w województwie. Przede wszystkim jednak był dziadkiem tej dzierlatki, Wandzi, przy czym wskazał na żonę komendanta.

- Dobrze, dziadku, że przyszedłeś, bo ten pan poszukuje we wsi krewnych sprzed pół wieku i widział też tę topielicę i to pod samym mostem. Ty wiesz najlepiej, jak to z nią było.

- A ty, sroko, nie musisz o tym wiedzieć i tu, gdzie taki gwar, nie godzi się mówić o takich sprawach. No i wiesz, że nie potrafię gadać o suchej gębie. Pana zabieram do swojego pokoju, a ty przynieś nam coś na ząb i jakieś piwo do popicia. Trochę naleweczki mam jeszcze u siebie, a i miodku kropelka się znajdzie. Będzie przy czym posiedzieć.

- Dziadku, ja ci niczego nie żałuję, wiesz o tym, ale czy ci to nie zaszkodzi?

- Wiem, żabo, że ty nie ze skąpstwa tak mówisz, tylko z dobrego serca, ale nie martw się, za dużo na pewno nie będziemy pili. Zresztą wiesz, że do setki brakuje mi jeszcze kilka lat, a wcześniej nie myślę schodzić z tego świata. Jak przyjdzie czas, to i kieliszek nie pomoże. Takiego gościa z tamtych czasów i to z tak daleka trzeba uczcić.

To mówiąc, ujął Marcina pod ramię i poprowadził do bocznego pokoju. Kiedy znaleźli się sami, dziadek odezwał się pierwszy:

- Na imię mam Maciej i mówmy sobie po imieniu. Tak będzie wygodniej. Jesteśmy jak dwaj patriarchowie wśród tych młodziaków.

- Pewnie - potwierdził Marcin, który z kolei wymienił swoje imię. Kiedy Wanda weszła do pokoju, obaj dziadkowie potwierdzali swoją znajomość, popijając stary miód i gwarząc jak dobrzy znajomi. Wanda chętnie by towarzyszyła im w rozmowie, ale nie śmiała się narzucać i cicho wyszła.

- Dobrze, że poszła ta moja wnusia - podjął rozmowę Maciej. - Po co jej przysparzać bólu. Czasem lepiej nie znać prawdy. Ty również zachowaj, co tu usłyszysz, dla siebie. Mieszkałeś w tej wsi, to powinieneś coś więcej wiedzieć niż ja. Ale zacznijmy od początku. Niedaleko od mostu, przez który przechodziłeś, był kiedyś młyn.

- To pamiętam - przerwał mu Marcin. - Obok młyna stał dom młynarza, a dalej mieszkał rządca ze dworu. Ale co to ma wspólnego ze zjawą. Jak długo byłem we wsi, nikt nie słyszał o żadnej zjawie.

- Poczekaj, zjawa pokazała się później. Dojdziemy do tego. Młynarz miał śliczną córkę Małgosię. Moja Wandzia kropla w kroplę jest do niej podobna.

Już przy pierwszym spotkaniu uroda Wandy wywarła na Marcinie niezwykłe wrażenie, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że Wanda była żywym portretem jego Małgosi. Nie dał jednak nic poznać po sobie i słuchał z uwagą, jak Maciej ciągnął dalej swoje opowiadanie.

- Młynarz na pieniądze chytry był jak sobaka i marzyło mu się dostać bogatego zięcia. Tymczasem dziewczynie podobał się chłopak uczciwy, pracowity, ale biedny. Gdyby młynarz był mądry i przyjął go za zięcia, to może do dziś cieszyłby się córką i wnukami. Co zrobić, kiedy wstąpił w niego jakiś bies. Dziewczyna z chłopakiem znała się od dzieciństwa. Nieraz przynosił jej ryby, które złowił na wędkę czy koszyk raków, a niekiedy trafiła się i dzika kaczka, bo chłopak zrobił sobie łuk i dzielnie nim się posługiwał. Kiedy stary zauważył, że ta przyjaźń dziecinna może przemienić się w prawdziwą miłość, zabronił dziewczynie widywać się z chłopakiem. Przez kilka lat wydawało mu się, że córka go posłuchała, bo młody przestał się kręcić dokoła młyna, a i na wsi nie było go widać. Ale to tylko tak mu się wydawało, bo młodzi nadal się spotykali, ale po kryjomu. Chłopak rozumiał, że nie może starać się o dziewczynę, jak nie będzie mógł dać jej utrzymania. Usunął się więc ze wsi i w pobliskim mieście dostał się do terminu u stolarza, który tak go polubił, że miał zamiar oddać mu cały warsztat, bo swoich dzieci nie miał. Któregoś majowego dnia chłopak przyszedł do młyna oświadczyć się o dziewczynę, a że młynarza nie było tego dnia w domu, młodzi byli sami i stało się, jak to zwykle bywa między młodymi, którzy się kochają. Byli zdecydowani na wszystko. Gdyby młynarz się nie zgodził, mieli razem opuścić wioskę wbrew jego woli. Ale czort stanął na przeszkodzie ich zamiarom, bo następnego dnia żandarmi aresztowali niedoszłego męża i panna młoda pozostała sama z dzieckiem w brzuchu.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - przerwał mu w tym momencie Marcin. Przecież to była jego historia i jego Małgosi. Pamiętał wszystko. Jak łowił ryby, polował na kaczki dla rodziny, ale zawsze najładniejsze przynosił Małgosi. Pamiętał każde spotkanie z Małgosią, każdy jej uśmiech, każdy pocałunek. Rzecz jasna, że najbardziej pamiętał tę noc majową, którą spędzili razem. W informacji o śmierci Małgosi, jaką dostał we więzieniu, nie było nic o dziecku. Nigdy o tym nie pomyślał. A więc było dziecko. Co się z nim stało? Czy żyje, czy poszło z matką do grobu? Nie pozostawało mu jednak nic innego, jak słuchać Macieja, który kontynuował swoje opowiadanie.

- Skąd ja to wiem? Chłopaka na oczy nie widziałem, ale należeliśmy do tej samej partii i o nim i jego dziewczynie wiedziałem od jego towarzyszy. Tak się złożyło, że w dwa czy trzy miesiące po jego aresztowaniu zatrudniłem się jako rządca we dworze i zająłem po moim poprzedniku mieszkanie, to obok młynarza. Dziś nie ma śladu ani po młynie, ani po tych domach. Mnie nie wypadało zachodzić do młynarzówny, ale moja kobieta szybko się z nią zaprzyjaźniła. W taki to sposób czego nie dowiedziałem się od towarzyszy, żona dowiedziała się od dziewczyny. Dziewczyna zrazu nie wiedziała, że jest w ciąży, a kiedy się dowiedziała, zmartwiła się nie na żarty. Bała się ojca. Wiedziała, że pragnie ją wydać za syna dziedzica, o którym nawet nie chciała słyszeć. Gdyby ją ojciec przymuszał, zdecydowana była uciekać z domu, przystać gdzieś na służbę i czekać na swojego chłopaka choćby i dziesięć lat. Ale w tym stanie kto ją przyjmie. Tymczasem stary nie chciał dłużej czekać i przynaglał dziewczynę do ślubu. Wreszcie się zdecydowała i powiedziała mu o wszystkim. Młynarz poczerwieniał ze złości i nie wiadomo, na czym by to się skończyło, ale rozmowa odbyła się przy mojej żonie i obeszło się na zwymyślaniu i stanowczym nakazie, by usunęła tego „bachora”. Na to tylko czekała moja żona, która była akuszerką. Przetłumaczyła mu, że na usunięcie jest za późno i nikt się tego nie podejmie, bo to grozi śmiercią jego córki. Pocieszyła go, że dzieci często giną przy porodzie. Myślała, że stary z czasem pogodzi się z losem. On tymczasem zrozumiał widocznie, że moja żona przy porodzie wyśle dzieciaka na tamten świat i prawie się uspokoił. Zapowiedział tylko, że po wszystkim sam wybierze męża córce, a o tym dzieciorobie niech nawet nie myśli. Zabronił jej też pokazywać się ludziom do czasu rozwiązania. Chciał wszystko utrzymać w tajemnicy. Dziewczynie niczego nie trzeba było nakazywać. Sama nie miała ochoty leźć ludziom na oczy. Już wydawało się, że stary zmięknie, ale on tylko się przyczaił.

Wreszcie nadszedł dzień porodu. Młynarz sam przyszedł po moją żonę i po drodze obiecywał jej kupę pieniędzy, jak tylko wszystko dobrze pójdzie. Żona ucieszyła się nie z tej obietnicy, bo przecież nie wzięłaby i tak żadnych pieniędzy, ale sądziła, że stary pogodził się z córką. Tymczasem jemu chodziło o co innego. Poród odbył się bardzo dobrze. Ponieważ w domu nie było nikogo, moja czuwała tam cały czas. Wieczorem młoda mama zasnęła, a moja wpadła na chwilę do domu. Byliśmy dobrej myśli, ale kiedy zobaczyliśmy przez okno, że wraca młynarz i to chwiejnym krokiem, żona poszła za nim na wszelki wypadek. Szkoda, że nie poszedłem razem z nią. Ale kto mógł się tego spodziewać. Kiedy moja weszła do ich mieszkania, zobaczyła ku swojemu przerażeniu, jak dziewczyna jedną ręką odpycha ojca, a w drugiej wyciągniętej ręce trzyma swoje niemowlę zawinięte w pieluszki. Na widok żony wyciągnęła do niej rękę z dzieckiem i zawołała: „ratuj go!” Żona chwyciła maleństwo i przybiegła po mnie. Nie wiem, co tam się wtedy działo, ale kiedy nadbiegłem, zobaczyłem dziewczynę bez koszuli, tak jak ją pan Bóg stworzył biegnącą po śniegu w stronę rzeki, a za nią tego potępieńca, który bił biedaczkę rzemieniem, dopóki nie zginęła w rzece.

- Uciekła mi psia jucha, nie mogłem ją dogonić. Widzieliście sami sąsiedzie - zawołał, kiedy mnie zobaczył.

- Widziałem, żeście ją katowali i za to odpowiecie - zawołałem z wściekłością. Wtedy przybliżył się do mnie i zawarczał ochrypłym głosem:

- Toście źle widzieli. Kto wam uwierzy w takie brednie, żeby ojciec bił własną córkę.

Wróciłem do domu i zaczęliśmy zastanawiać się, co robić. Nie można darować zbrodni, to prawda, ale nie było świadka. Kto mi rzeczywiście uwierzy, że ojciec tak dręczył córkę, że aż się utopiła. Gdyby się źle potoczyła sprawa, to mogliby nam jeszcze odebrać dziecko i oddać temu zbójowi. Zresztą młynarz sam rozstrzygnął za nas wszelkie wątpliwości. Jeszcze tej samej nocy zgłosił sołtysowi, że mu zginęła córka z domu. Na drugi dzień przyszedł sołtys z żandarmem, pokręcili się koło młyna, potem rozgrzewali się u młynarza aż do wieczora i na tym się wszystko skończyło. Co było robić. Udało się nam powiadomić naszego zesłańca, że jego dziewczyna nie żyje i to wszystko. Właściwie nie wiedzieliśmy, czy mu mówić o jej śmierci, ale uznaliśmy, że nie ma co przed nim tego ukrywać. Dziewczyna nie odżyje, więc po co ma się o nią martwić. Niech lepiej raz przeboleje, niż ma żyć w niepewności przez wiele lat. Nie mówiliśmy mu też o dziecku, bo nie wiedzieliśmy, czy przeżyje na butelce i po tym wychłodzeniu. Na szczęście młynarz o małym jakby nic nie wiedział. Zresztą w kilka tygodni po tym morderstwie, którego się dopuścił, zapił się na śmierć i taki był koniec jego potwornego życia. Dzieci swoich nie mieliśmy, więc to maleństwo przyjęliśmy za swoje. Wyrósł z niego tęgi chłop. Uczył się dobrze, to i poszedł na studia do Warszawy, gdzie już pozostał na zawsze. Tam się ożenił i tam się urodziła ta moja Wandzia. Na lato zwykle przyjeżdżali tu do nas na wieś. Jak sami nie mieli czasu, to zostawiali nam naszą wnuczkę. W 44. roku również przywieźli Wandzię i już po nią nie przyjechali. Oboje zginęli w powstaniu. Po śmierci żony pozostała mi tylko Wandzia. Wie, że jestem jej kochanym dziadkiem i nawet się nie domyśla, jak było naprawdę. Tak samo zresztą, jak kiedyś jej ojciec. Dlatego nie chciałem przy niej opowiadać o tej zjawie. Przecież gdyby ją kiedyś ujrzała i wiedziała, że to jej nieszczęśliwa babka, to chyba serce by jej pękło. Wandzia to wrażliwe dziecko.

- Nie, nie. Niech tak pozostanie, jak dotychczas. Przecież to ty i twoja żona wychowaliście syna i wnuczkę tej męczennicy. Wyobrażam sobie, jaki żal musiała mieć ona do swojego chłopaka, który ją tak nieopatrznie naraził na śmierć. Czy ona ukazuje się przez cały czas od tamtej pory?

- Dziewczyna nigdy nie miała żalu do swojego chłopaka. Zawsze mówiła o nim z czułością, bo co zrobili, zrobili z miłości. Ona wierzyła, że chłopak powróci z wygnania i się pobiorą. I tak też by było. On miał kilka lat zsyłki i nie uciekałby z obozu, gdyby miał do kogo wracać. A że nie miał celu, zaryzykował ucieczkę i podobno gdzieś zginął po drodze. Jego Małgosia jako zjawa ukazała się pierwszy raz w rok po swojej śmierci i tak przez cały czas aż do dziś.

Nie ukazuje się często. Jak jest pogodna noc i księżyc w pełni, jak wtedy. Dziś właśnie mija pół wieku i jest taka noc.

- Ty wiesz, że ja ją wziąłem za żywą kobietę i tak mi się jej żal zrobiło, że chciałem okryć ją swoim futrem. Ciekawe, czy ona jeszcze tam jest i co by się stało, gdybym się do niej zbliżył i spróbował okryć. Muszę pójść tam jeszcze raz.

- Daj spokój. Co ci przyszło do głowy?

- Przecież nie boję się zjawy, zwłaszcza tej zjawy. Może ona na mnie akurat tam czeka?

- Jak Boga kocham, tyś się chyba upił, człowieku.

Zanim jednak Maciej zdążył wypowiedzieć ostatnie słowa, Marcin był już za drzwiami. Na sali nikt go nie zauważył, bo wszyscy goście słuchali jakiegoś opowiadania, które im Wanda czytała w przerwie między tańcami. Pospiesznie założył futro i wyszedł niespostrzeżenie na dwór.

Noc była taka sama jak przedtem, tylko księżyc zsunął się z wysokości nieba ku zachodniej stronie. Wydał się teraz większy i jakby szerzej rozsiewał swoje światło. Drzewa i domy rzucały dłuższe i bardziej ukośne cienie. Marcin szedł w stronę rzeki. Mimo zmęczenia spieszył się, jak gdyby obawiał się, że nie zdąży na umówione spotkanie. Dokoła panowała cisza. Nawet psy, które mu towarzyszyły w drodze do świetlicy, skryły się gdzieś w zacisznych miejscach. Tylko kilka z nich odprowadziło go do zakrętu, gdzie zawróciły z podwiniętymi ogonami. Marcin również zwolnił kroku na zakręcie. Serce mu biło z wrażenia. Będzie czekała na niego czy nie. Kiedy stanął naprzeciwko mostu, ujrzał ją. Stała w blasku księżyca na brzegu srebrzącej się rzeki. Tym razem patrzyła wprost na niego i uśmiechała się na powitanie. To nie była jakaś tam zjawa, tylko jego ukochana, najśliczniejsza Małgosia. A on nie był siedemdziesięciopięcioletnim starcem. Biegł z rozpiętym futrem. Musi przecież okryć swoją kochaną dziewczynę. Nareszcie już się skryła pod połami futra, już nie będzie marznąć. Na ustach poczuł lekkie muśnięcie jak łagodny pocałunek wiosennego wiatru i tulił w wyobraźni swą odzyskaną Małgosię. W oczach zrobiło mu się ciemno i cały świat zawirował dokoła niego, a potem ujrzał przed sobą drogę usłaną jakby z księżycowego światła, po której wznosiła się ku górze jego Małgosia spowita w welon z mgły. Nie wiedział, jak to długo trwało. Małgosia rozpłynęła się w blasku księżyca, a on chciał iść za nią, tylko coś nie pozwalało mu oderwać się od ziemi. Wreszcie usłyszał łagodny głos:

- Chodźmy do domu.

Był to Maciej. Kiedy zauważył, że Marcin wyszedł, pośpieszył za nim. Szedł ostrożnie, by się nie zdradzić ze swoją obecnością, ale szedł szybko, by w każdej chwili być gotowym do pomocy. Wiedział już, kim jest Marcin i co przeżywa. Nie śmiał mu w tym przeszkadzać. Dopiero kiedy ten zaczął się chwiać, przytrzymał go, by nie upadł.

Powoli Marcin przychodził do siebie.

- Widziałeś ją? - spytał.

- Przecież ona na ciebie czekała przez pół wieku i doczekała się.

- Chciałem iść za nią do rzeki, ale ona czekała na brzegu. Miałem wrażenie, że się do mnie przytuliła i pocałowała mnie na pożegnanie i znikła.

- To znaczy, że się z tobą pożegnała i już tu nie wróci. Teraz ty pozostaniesz i Wandzia będzie miała dwóch dziadków.

<<< powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Wspomnień czar

Wanda Nastarowicz

45 lat temu nasza klasa opuściła mury laskowskiej szkoły. I właśnie w tym roku Dział Absolwentów zorganizował zjazd roczników: 1971, 1972 i 1973.

Witaliśmy się z wielką radością. Wspomnieniom, śpiewom i żartom nie było końca. Gdyby nasz zjazd potrwał jeszcze kilka dni, też byłby za krótki. Z mojej klasy A przyjechały 4 osoby. Z rocznika 1971 3 osoby i prawie 20 z rocznika 1973. Za mało nas, ale w piątek 23 czerwca wieczorem wygłupialiśmy się jak dawniej, a wcześniej odwiedziliśmy siostry w domu Świętego Franciszka. Powspominaliśmy dawne czasy, zostaliśmy od razu rozpoznani z imienia i nazwiska, co świadczy o tym, że byliśmy aktywnymi choć często krnąbrnymi wychowankami. Po powrocie nasz śmiech i bieganie roznosiło się po całym domu.

Wszystko rozpoczęło się 23 czerwca wyjątkowo smaczną kolacją. Zakwaterowani byliśmy na pierwszym piętrze domu chłopców. W naszych dawniejszych klasach są teraz pokoje mieszkalne. W oknach wiszą ładne firanki. W pokoju, w którym ja spałam, są 4 tapczany z szufladami na pościel. Przy tapczanach szafeczki, biurka z fotelami. Na ścianach wiszą półki na książki. A my miałyśmy skrzypiące metalowe łóżka, przy łóżku taboret i najmniej było nas 7 w sypialni. Dziewczęta mają nowoczesny internat. Warunki można powiedzieć komfortowe. Ale może być trudno i ciężko. Jeżeli jest dobra atmosfera i koleżeńska - wytrzyma się wiele.

24 czerwca był głównym dniem zjazdowym. Po śniadaniu wszyscy uczestniczyliśmy we Mszy Świętej odprawianej w domowej kaplicy. Bardzo piękne religijne kazanie wygłosił ksiądz rektor.

Na koniec pochwalił starą śpiewającą gwardię. Bo my wyszliśmy spod ręki p. Stefy Skibówny i s. Blanki. Obie były wspaniałymi nauczycielkami muzyki i śpiewu.

Następną pozycją w programie zjazdu była rejestracja uczestników - dokonywaliśmy wpłaty i wypełnialiśmy ankiety na temat naszych losów w Laskach i po skończeniu szkoły. Później spotkanie na temat ochrony zdrowia i konkluzja taka, że dobre wszystko byle z umiarem. A najważniejsza jest pogoda ducha, bo wtedy i ciału będzie lżej.

Jeszcze przed obiadem godzinę dla chętnych wypełniło spotkanie na temat nowych technologii. Druga grupa wspominała dawne czasy. O co się pobiła Wanda z Alicją i Wiesiek czy Józek je rozdzielał... - I nie doszliśmy jak było. Takich wspomnień przewijało się bardzo, bardzo wiele. Kto na kogo skarżył - i kto za to złośliwie podpowiadał. We wspomnieniach przewijali się nauczyciele, wychowawcy, koledzy i koleżanki. Pamiętaliśmy również o tych, którzy już odeszli na zawsze. Np. z naszej klasy nie ma już 4. osób - to te, o których wiemy.

Po wyśmienitym obiedzie zostaliśmy zaproszeni do Domu Przyjaciół na spotkanie z Zarządem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i kierownikiem domu chłopców; przez chwilę była obecna matka generalna, s. Radosława. Były również s. Hieronima, s. Elżbieta i s. Samuela, państwo Plachowie i inni pracownicy, naszym rocznikom mniej znani. Na tym spotkaniu każdy przedstawiał się i mówił o swoich osiągnięciach i obecnym życiu. Rozmawialiśmy też o przyszłości Lasek i o obecnej młodzieży. Padało bardzo wiele cennych uwag i myśli, jednakże albo ja jestem mało zdolna, albo sprzęt nie chciał mnie słuchać - nic się nie nagrało z tego spotkania - baterie w porządku i właściwy guziczek przycisnęłam, żeby nie było!

Po kolacji spotkaliśmy się wszyscy ponownie w Domu Przyjaciół na wieczorze przy słynnym smalcu i ogórkach kiszonych p. Krysi Koniecznej, szefowej Działu Absolwentów. I na tym spotkaniu wspominaliśmy, śpiewaliśmy stare szkolne i chórowe piosenki, wznosiliśmy toasty za radość spotkania i pomyślność naszej szkoły. Na zakończenie ustawiliśmy się do wspólnej fotografii. A już bardzo późnym wieczorem silna grupa poszła na nocny spacer na Górę Ojca. W dobrych humorach w komplecie wrócili wszyscy nad ranem i wstali na ósmą rano do dużej kaplicy na niedzielną Mszę Świętą. Po śniadaniu wyruszyliśmy na laskowskie ścieżki, odnajdywaliśmy stare i nowe budynki, odwiedziliśmy cmentarz, na którym spoczywa już większość znajomych nam osób: nauczycieli, wychowawców, pracowników zakładu, osób zaprzyjaźnionych, sióstr i naszych kolegów. I z każdą chwilą wkradało się coraz więcej zadumy i smutku z powodu rozstania. Przygnębiająca jest świadomość, że na następnym zjeździe będzie nas znowu mniej. Przed obiadem rozmawiałyśmy z p. Małgorzatą Pawełczak-Plachą, że przyszła do naszej klasy, kiedy byliśmy w ósmej i uczyła matematyki. O relacji uczeń-nauczyciel, a teraz o obecnych uczniach i własnych dzieciach i wnukach. I że czas jednak bardzo prędko mija. A po obiedzie wyłącznie pożegnania. Jak to ujął jeden z kolegów „baba z wozu, koniom lżej”.

Bardzo dobrze zorganizował nasze spotkanie Dział Absolwentów. Kierownik internatu i pracownicy domu chłopców - Świętej Teresy - wprost nas rozpieszczali jedzeniem i pomocą na każdym kroku. Niestety jeden nieprzyjemny incydent był. W niedzielę na śniadanie recepcjonista nie wpuścił kolegi Sylwka z psem przewodnikiem. Wszyscy byliśmy zszokowani, że w naszym domu mogło dojść do takiej ignorancji. Przecież pamiętamy, że były psy gospodarskie, był Pikuś w przedszkolu, który z dziećmi wchodził do kaplicy i też na kazaniu był wspominany, a kazanie wygłosił ksiądz profesor Stępień, że przyjechaliśmy tutaj, bo rodzice nas kochają i chcą, żebyśmy się uczyli, wychowawcy, siostry i ten Pikuś też was kocha, bo z wami jest w kaplicy. Był Iwan, który chodził po całym domu, Reks, Kleks, Haf, Ralf - były to psy sióstr, księży i pracowników. To były zwykłe psy. Niewpuszczenie niewidomego z psem przewodnikiem nam wszystkim nie mieściło się w głowach. Po interwencji oczywiście wszedł i pan i pies.

Od tego roku rozpoczyna się wielki okres rocznicowy: w tym roku jubileusz siedemdziesięciolecia Sobieszewa, w 2018 - setna rocznica Założenia Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. W 2021 roku 60. rocznica śmierci Matki Elżbiety Czackiej, a rok później setna rocznica powstania Lasek. Być może, na którejś z tych uroczystości będziemy mogli się spotkać. Zarząd Towarzystwa i siostry czeka ogromne zadanie logistyczne i duchowe. Oby się wszystko udało.

I jeszcze na koniec osobista refleksja. Na tym zjeździe poczułam się wyjątkowo wyróżniona, ponieważ pan Połomski - kierownik internatu - przydzielił mi kwaterę w dawnym pokoju pana Ruszczyca. Dla mnie było to wzruszające, radosne i moje skrzydła rosły. Naładowałam akumulatory i mam nadzieję, że na długo mi wystarczą.

<<< powrót do spisu treści

&&

Próba wzięcia pod włos telemarketera

Alicja Nyziak

Podczas towarzyskiego spotkania znajomy żalił się, że nie ma szansy uczestniczyć w organizowanych przez firmy pokazach. Gdy telemarketer do niego dzwoni, wszystko jest super do chwili, w której informuje, że on ledwo widzi, a jego partnerka porusza się na wózku inwalidzkim. Oni chętnie podadzą adres korespondencyjny, żeby przysłano im zaproszenie, ale proszą o pomoc w dotarciu do celu. W tym momencie dzwoniący przestaje być zainteresowany dalszą rozmową i rozłącza się. Słuchając jego wywodów i ubolewania stwierdziłam, że być może właśnie otrzymałam rewelacyjną receptę na namolnych telemarketerów. Ponieważ obecnie nie mam możliwości ignorowania połączeń z nieznanych numerów, często tracę czas na wysłuchiwanie ofert, w ramach których ktoś koniecznie chce zrobić mnie w konia.

- Dzień dobry, reprezentuję firmę „X”. Otrzymuje pani specjalny pakiet badań, wart 300 zł…

- Dzień dobry, zapraszam na niesamowity pokaz garnków, jedyne, oryginalne, wyjątkowe…

- Dzień dobry, w imieniu firmy „X” zapraszam na jej 10-lecie. Firma przygotowała dla pani specjalny prezent urodzinowy…

- Dzień dobry, reprezentuję sieć sklepów „X”. Numer pani telefonu został wylosowany. Otrzymuje pani wyjątkową możliwość zakupu, w połowie ceny, zestawu środków piorących. Ponieważ zestaw waży aż 15 kg, a nie każdy klient posiada samochód, dostarczamy towar do domu. Płatność przy odbiorze…

Tak naprawdę każdy z dzwoniących chce ode mnie tylko jednego, a mianowicie uzyskać pełne dane korespondencyjne. W przeciwieństwie do ubolewającego znajomego, uczestniczyłam w organizowanych przez firmy pokazach. Tak więc wiem, że nie ma czego żałować. No, ale rozumiem rozżalenie człowieka, bo nie ma jak samemu się przekonać, że owe pokazy to faktycznie kicha. Do tej pory, rozmawiając z telemarketerami, nie informowałam ich, że jestem niewidoma. Ten fakt nie jest wyznacznikiem mojej osobowości, więc go nie eksponowałam. Skoro teraz postanowiłam to zmienić, należało się odpowiednio przygotować i cierpliwie czekać na potencjalną „ofiarę”. Okazja nadarzyła się szybko. Wysłuchałam super oferty - i zanim rozmówczyni poprosiła o adres - wystartowałam z moją „rewelacją”. - Wyjaśniłam, że chętnie skorzystam z zaproszenia, ale jestem niewidoma i potrzebuję pomocy, żeby dotrzeć na spotkanie. Czy takie wsparcie otrzymam? Zapadła chwila ciszy, po której usłyszałam, że organizator nie zapewnia takich usług. Czy nie mogę zorganizować sobie kogoś znajomego do pomocy? Przecież towarzysząca mi osoba również skorzysta, bo dostanie upominek. Na takie dictum stwierdziłam, że z owej pomocy wolę skorzystać w pilniejszych sytuacjach niż pokaz. Tym sposobem zirytowałam i zdenerwowałam rozmówczynię, która nagle doszła do genialnego wniosku, że właściwie to ona nie wie, kim ja jestem, z kim ona rozmawia. Z uśmiechem odpowiedziałam, że przecież to ona do mnie zadzwoniła. Nadal rozmawia z tą samą osobą, co na początku. Mało tego, w tej chwili ma o mnie dodatkową informację - wie, że jestem niewidoma i potrzebuję pomocy, żeby dotrzeć na pokaz. Zanim skończyłam zdanie, w telefonie rozbrzmiał sygnał przerwanego połączenia. Tak oto osiągnęłam zamierzony efekt, ale przyznaję, że liczyłam, iż nastąpi on znacznie szybciej. Ciekawe, może znajomy trafiał na mniej wytrwałe rozmówczynie, a może moja była bardziej zaprawiona w bojach. Generalnie rewelacyjna recepta nie do końca sprawdziła się, więc odkładam ją na półkę. A może jednak warto ją wykorzystywać?

<<< powrót do spisu treści

&&

Niepełnosprawni w Konarach

Iwona Czarniak

Moja wrodzona ciekawość świata i ludzi sprawiła, że wsiadam do autokaru i jadę na wycieczkę. Wiem tylko tyle, że jest to wycieczka do Konar pod Krakowem oraz to, że jest tam Bonifraterska Fundacja Dobroczynna…

Pogoda trzyma wszystkich w niepewności, a trzygodzinna podróż zaczyna się trochę dłużyć. Nie widzę, więc krajobraz poza oknami nie przemawia do mnie. Ciszę przerywa nagłe ożywienie i hasło: co to za zwierzęta? Moja córka, która jest moimi oczami wyjaśnia mi, że to alpaki.

W ciągu kilku minut docieramy do celu, jesteśmy powitani przez gościnnych gospodarzy i zaproszeni na słodki poczęstunek. Przy kawie i herbacie poznajemy historię i działalność zakonu na rzecz osób niepełnosprawnych.

Misją Zakonu Bonifratrów jest niesienie pomocy chorym, potrzebującym, niepełnosprawnym i cierpiącym. Od 1609 roku Zakon prowadzi w Polsce szpitale, apteki, poradnie ziołolecznicze, ośrodki pomocy i jadłodajnie dla ubogich. W Konarach pod Krakowem jest obecny od 1913 roku.

Fundacja została powołana w 2013 r., natomiast od 2004 roku swoją działalność prowadzi Zakład Aktywności Zawodowej, który zatrudnia 37 osób ze znacznym i umiarkowanym stopniem niepełnosprawności. Osoby niepełnosprawne zatrudniane są na umowę o pracę.

Pod okiem fachowców pracują w ogrodzie, stajni, przy obsłudze pasieki, oraz w pensjonacie. W pracowniach: pszczelarskiej, hippicznej, ogrodniczej, nabywają kompetencje zawodowe.

Jest tu również Warsztat Terapii Zajęciowej, który powstał w 2000 r. W obecnej chwili kompleksową rehabilitacją społeczną i zawodową objętych jest 45 uczestników z powiatów krakowskiego, myślenickiego i wielickiego. Indywidualne formy terapii dostosowywane są do rodzaju oraz stopnia niepełnosprawności. Zajęcia odbywają się w pracowniach: ogrodniczej, muzyczno-teatralnej, plastycznej, krawiecko-dziewiarskiej, stolarskiej, kulinarnej, poligraficznej, ceramicznej i rewalidacyjnej. Uczestnicy objęci są wsparciem psychologa oraz fizjoterapeuty.

Na terenie fundacji znajduje się również Środowiskowy Dom Samopomocy oraz Dom Pomocy Społecznej, w którym obecnie przebywa 62 pensjonariuszy.

Wszystko to, co słyszę sprawia, że mam ochotę jak najszybciej wyruszyć na zwiedzanie. Opuszczając budynek odwiedzamy pracownie: krawiecką, stolarską, ogrodniczą i ceramiczną, a widzący mogą podziwiać wystawę obrazów namalowanych podczas pleneru przez niepełnosprawnych.

Idziemy do pasieki, jest tu ul, przez którego ściany widać pracę pszczół. Pracownik pasieki opowiada nam to, co robią aktualnie pszczoły i robi to w taki sposób, że nawet ja, nie widząc, mam pojęcie, o co chodzi.

Kolejnym miejscem, do którego się udajemy jest stajnia. Tu z kolei wita nas rżenie koni, a na nasze powitanie wychodzi uroczy kucyk. Jego opiekunowie pokazują, jak wygląda prawidłowa pielęgnacja koni, a ja mam okazję go obejrzeć za pomocą dotyku. Kucyk cierpliwie znosi wszystkie zabiegi.

Wychodząc ze stajni słyszę muzykę. Właśnie rozpoczyna się prezentacja nietypowych strojów. Są to stroje z czasów Sarmatów. Jest między innymi strój szlachcica z szablą oraz panie w sukniach z tamtych czasów.

Mijamy dom treningowy, do którego na trzy do pięciu miesięcy wprowadzają się niepełnosprawne osoby i uczą samodzielnej egzystencji. Pod okiem opiekuna wykonują wszystko to, co pozwoli im po opuszczeniu domu treningowego na rozpoczęcie samodzielnego życia we własnym mieszkaniu.

Pogoda krzyżuje nam plany, musimy schronić się przed deszczem. Idziemy do sali, gdzie niepełnosprawni zapraszają nas do wspólnej zabawy. Rozpoczyna się wspólne śpiewanie piosenek, a na zakończenie wszyscy mający ochotę wyruszają do poloneza.

Czas mija szybko. Jeszcze wspólny obiad, zakup miodu i innych pyszności, pożegnanie gościnnych Konar. Droga powrotna, czas na przemyślenia - i tu nasuwa się jedna myśl - oby jak najwięcej takich miejsc, gdzie niepełnosprawni, niezależnie od rodzaju dysfunkcji, mogą odnaleźć swoją drogę.

<<< powrót do spisu treści

&&

Mowa ciała prawdę o Tobie powie

Ryszard Dziewa

Często w relacjach międzyludzkich zastanawiamy się nad tym, na co należy zwrócić uwagę, by zrobić na rozmówcy jak najlepsze wrażenie. Pierwsze sekundy są bardzo ważne, nie oznacza to jednak, że jedynie przez chwilę trzeba mieć się na baczności. Tak szybko, jak możemy wyrobić u rozmówcy pozytywną opinię o sobie, możemy ją zmienić.

W przypadku kontaktu z osobą niewidomą wielu ludzi uważa, że wszyscy niewidomi są albo ludźmi inteligentnymi, zasługującymi na uznanie i szacunek, bądź też wzbudzają niechęć i lepiej obchodzić ich z daleka. Nie zgadzając się z takim szkodliwym osądem, zastanówmy się, czy my nieświadomie nie popełniamy błędów w kontaktach międzyludzkich i nie potwierdzamy tego, co inni o nas myślą. Bo nawet, jeżeli jesteśmy sympatyczni, mili i otwarci na drugiego człowieka, to niektóre niekontrolowane nawyki mogą niekorzystnie wpłynąć na opinie o nas. Dlatego ważne jest, aby świadomie wysyłać jasny sygnał dla obserwujących nas osób.

A oto niektóre zachowania, dotyczące tak zwanej mowy ciała, mogące pozytywnie lub negatywnie wpływać na nasz wizerunek:

- Sylwetka zgarbiona, z pochylonymi ramionami i brodą opuszczoną to sygnał, że osoba, na którą patrzymy, nie wierzy we własne możliwości i pozbawiona jest siły przebicia.

- Optymizm i pewność siebie zwiastują natomiast wyprostowane plecy, lekko uniesiona głowa, oraz pewny krok. Natomiast przysłowiowo „zadarty nos” i odchylone w tył ramiona, dają do zrozumienia, że nasz rozmówca uważa się za lepszego niż inni. Samo zwrócenie ciała w kierunku rozmówcy jest niemym potwierdzeniem zainteresowania treścią wypowiedzi, a skrzyżowanie rąk czy nóg to przejaw zamknięcia i sygnalizowanie obaw. Już kilka gestów może odkryć przed naszym rozmówcą wiele informacji o nas.

- Sposób siadania jest na pozór nieistotny, jednak istnieją spore różnice w postrzeganiu osoby rozsiadającej się na fotelu i osoby skulonej i siadającej na jego brzegu. Swobodne rozsiadanie się na fotelu z nogami wystawionymi przed siebie lub zakładanie nogi na nogę może być odbierane przez otoczenie jako zniewaga i całkowity brak szacunku. Z kolei chowanie się w fotelu, czy siadanie na brzegu ze skrzyżowanymi kończynami, nie świadczy o tym, że nasz rozmówca jest pewien siebie i swojej wartości.

- Jednym z najmocniejszych sygnałów, wysyłanych do otoczenia, są te, które generują ludzkie dłonie. Pierwszy kontakt z dłonią rozmówcy następuje podczas spotkania już w chwili przywitania. Podanie ręki wiotkiej świadczy o słabości naszego rozmówcy. Natomiast objęcie jej dwoma rękami może zostać odebrane jako kwestionowanie szczerości intencji partnera. Najbezpieczniejszym i najbardziej prawidłowo odbieranym przez naszego rozmówcę gestem jest uścisk zdecydowany, lecz nie za mocny, bez wyczuwalnych potrząśnięć. Gestem dobrze znanym już od wczesnego dzieciństwa jest wyciągnięty palec wskazujący, który bardzo jasno sygnalizuje nakaz. Dłonie trzymane wnętrzem do góry utożsamia się bardziej z prośbą niż nakazem. Natomiast skierowanie ich ku dołowi daje znak zwierzchnictwa. Agresję ukazuje dłoń ściśnięta w pięść, a znudzenie obrazuje ręka oparta na policzku z pionowo uniesionym palcem wskazującym, oraz kciukiem podpierającym brodę. Wszelkie zachowania związane z dłońmi trzymanymi przy twarzy, np. pocieranie nosa, zasłanianie ust, mogą zostać odebrane jako sugerujące nieszczerość.

Do tych „grzechów” wypada dodać szkodliwe nawyki występujące u niektórych naszych kolegów. Są to tzw. „blindyzmy”, wynikające najczęściej z braku samokontroli. Wydaje mi się też, że takie zachowania, jak kiwanie, kręcenie się w kółko, wynikać może często z nadmiaru energii, którą potrzebujemy w jakiś sposób wyładować. Takie zachowanie może wynikać z ograniczonych możliwości aktywności ruchowej. Moim zdaniem dla tak „pobudzonych” osób najprostszym sposobem przynajmniej częściowego rozładowania nadmiaru energii może być chodzenie po mieszkaniu. Będzie to lepsze niż siedzenie w fotelu czy leżenie na kanapie. Ja również czasem odczuwam taką potrzebę, więc chodzę po pokoju czy korytarzu słuchając ciekawej książki albo audycji radiowej. Takie chodzenie nie jest postrzegane jako negatywny nawyk. Nierzadko lubią chodzić osoby pełnosprawne, np. nauczyciele. Ale jeżeli mamy możliwości pójścia na dłuższy spacer, pojeździć na tandemie czy popływać, to jak najczęściej z tych dobrodziejstw korzystajmy.

Także gimnastyka na siłowni czy w zaciszu naszego mieszkania jest dobrodziejstwem dla utrzymania dobrej formy, zarówno w sferze fizycznej jak i psychicznej.

<<< powrót do spisu treści

&&

Z historii niewidomych

&&

Za taflą szklaną. Ludzie w ciemnych okularach

Marog

Okulary ciemne, szary płaszcz na nieruchomej postaci - i tylko ręce pełne wyrazu. Niewidomy pracuje. Na wystawie jednego ze sklepów przy Nowym Świecie wystawiono mały warsztacik. Siedzący przy nim niewidomy, robi szczotkę. Nieomylnym ruchem wybiera ze skrzynki szczecinę, wiąże drutem, przeciąga przez otworki drewnianej podstawki i znowu bierze trochę szczeciny - tak długo, aż wszystkie otworki są zapełnione. Teraz równanie szczeciny. Podsuwa szczotkę pod gilotynkę, obcina równiutko, sprawdza czy nie ma jakiej wypukłości, czy nierówności. Już leżą z boku trzy szczotki. Zabiera się do czwartej.

Twarz nieruchoma, obojętna. Zamknięty w niej spokój. Zza grubej szyby wystawowej dochodzą do niego odgłosy życia tętniącego, hałaśliwego. Szybą odcięty od świata i brakiem oczu. Wie, że w tej chwili przyglądają mu się ci z ulicy, ci z poza szyby, którzy widzą, którzy żyją innem życiem niż on. I musi im pokazać, że to jego nieszczęście nie złamało go. Brak oczu nie skazał go na żebraninę, nie uczynił go ciężarem dla społeczeństwa. On pracuje, pracuje z ochotą. Te szczotki są zrobione dokładnie, tak samo jak przez widzącego człowieka, i nawet pada spośród przyglądających się zdanie:

- I ten, co widzi, nie zrobiłby lepiej.

Ludzie się zatrzymują, przyglądają, śledzą z uwagą spokojne, wyliczone, a tak nieomylne ruchy niewidomego człowieka. Przechodzą.

W sześciu punktach Warszawy zorganizowano wczoraj takie pokazy pracy niewidomych. Akcję tę podjęło Zjednoczenie pracowników ociemniałych (Leszno 142/13), aby z jednej strony przekonać społeczeństwo, że niewidomi pracują z pożytkiem, że zatem trzeba im dostarczyć pracy, a z drugiej strony, aby przez kwestę uliczną zdobyć trochę funduszów. Bo ciężko jest. Zjednoczenie, które za cel postawiło sobie dostarczenie pracy ociemniałym, przeżywa trudności finansowe. Subwencje z magistratu minimalne. Dochody z warsztatów szczotkarskich, które Zjednoczenie prowadzi - nie pokrywają wydatków. A tu ciągle ociemniali proszą o pracę. W warsztacie pracuje około 40 osób. Pozatem niewidomi pracują w szpitalach jako masażyści, mają budki z papierosami, sprzedają grzebienie, a nawet gazety.

Tę wielką wartość pracy dla niewidomych ocenia dobrze dyrektor Zjednoczenia p. Zasadzki, który właśnie przedewszystkiem dąży do tego, aby im dać zatrudnienie, bo wraz z pracą daje się tym nieszczęśliwym jakiś cel w życiu, przynosi im się ulgę, daje świadomość, że są pożyteczni, że mogą się na coś przydać.

Pokazy wczorajsze spełniły swoje zadanie. A kwesta prowadzona honorowo przez młodzież akademicką też dała dobre rezultaty.

- Nawet - kończy, śmiejąc się dyr. Zasadzki - nie było guzików w skarbonkach. To też coś znaczy.

Źródło: Nowiny Codzienne, R. 3 (1934) nr 103
www.ebuw.uw.edu.pl

<<< powrót do spisu treści

&&

Ogłoszenie

Aktywny Samorząd 2017

Uprzejmie informujemy, że osoby niewidome i słabowidzące, legitymujące się orzeczeniem o znacznym stopniu niepełnosprawności, mogą starać się o dofinansowanie do zakupu sprzętu elektronicznego, jego elementów, oprogramowania oraz szkoleń z programu Aktywny Samorząd.

Wsparcie udzielane jest w ramach likwidacji barier w dostępie do uczestnictwa w społeczeństwie informacyjnym, realizowane przez jednostki MOPR, PCPR, MOPS, na obszarze terenu zamieszkania. Szczegółowych informacji udzielają wyżej wymienione instytucje.

Firma P.H.U. Impuls Ryszard Dziewa bezpłatnie doradza w kwestii doboru odpowiedniego sprzętu, oraz pomaga w wypełnieniu wniosków.

Zapraszamy do kontaktu:

P.H.U. Impuls Ryszard Dziewa
ul. Powstania Styczniowego 95D/2, 20-706 Lublin
tel.: 81 533-25-10
, 693-289-020
e-mail: impuls@phuimpuls.pl

<<< powrót do spisu treści