Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449-6154
Nr 10/21/2017
grudzień
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95d/2
20-706 Lublin
Tel.: 505-953-460
Strona
internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Spis treści
Podsumowanie konkursu „Życie bez wzroku”
W poszukiwaniu utraconej tęczy - Edyta Miszczuk
Tenis dla niewidomych - Tomasz Matczak
Gospodarstwo domowe po niewidomemu
Jak bezstresowo spędzić święta? - Patrycja Bogdała
Świąteczny prezent szyty na miarę - Patrycja Bogdała
Książka, którą trzeba przeczytać - Ryszard Dziewa
Przechowuję w pamięci - Maria Ambroży
Radosny wieczór wigilijny - Emilia Święcicka
Jak Mikołaj zgubił brodę - Iwona Czarniak
Samotni w święta - Małgorzata Gruszka
Galeria literacka z Homerem w tle
Nota biograficzna - Edyta Grabowska-Gwardiak
Amor vincit omnia. Bajka ku pokrzepieniu serc - Edyta Grabowska-Gwardiak
To nie powinno się zdarzyć! - Teresa Dederko
Koło PZN w Łowiczu ma 35 lat - Dariusz Gawęcki
Pani o aksamitnym głosie - Krystyna Skiera
&&
Drodzy Czytelnicy,
„Sześciopunkt” grudniowy, świąteczny, trafia do Państwa w wyjątkowym momencie roku. Dla każdego Polaka, wierzącego czy też nie, święta Bożego Narodzenia są bardzo polskie, obrosłe wielowiekową tradycją, mają swoje niezmienne obyczaje. Są to święta radosne, prawdziwie rodzinne, które powinny być obchodzone w duchu wzajemnego wybaczenia i pojednania.
Zależało nam, aby grudniowy numer „Sześciopunktu” też był wyjątkowy, a jego treść wprowadzała w świąteczną atmosferę.
W dziale dotyczącym gospodarstwa domowego podajemy kilka porad przedświątecznych i zapraszamy do naszej wspaniałej kuchni, gdzie pod kierunkiem mistrzyni N.G. będzie można przygotować potrawy na stół wigilijny.
W galerii literackiej znajdą Czytelnicy pod choinką piękną, optymistyczną baśń.
W kolejnym dziale psycholog poradzi jak bezstresowo przeżyć święta, gdy wokół nie ma bliskich osób.
Uczestnicy konkursu „Życie bez wzroku” z pewnością niecierpliwie czekają na jego rozstrzygnięcie. Decyzję jury oraz pracę, która zdobyła pierwsze miejsce, zamieszczamy na łamach świątecznego „Sześciopunktu”. Kolejne będą publikowane w następnych numerach.
Łamiąc się ze wszystkimi Czytelnikami opłatkiem, życzymy jak najwięcej radości, prawdziwego pokoju, aby każdy znalazł miłość i ciepłą, rodzinną atmosferę przy stole wigilijnym, a nowy rok przyniósł samo dobro i był lepszy od tego mijającego.
Zespół redakcyjny i Zarząd Fundacji
&&
Jury miało wyjątkowo trudne zadanie, ponieważ poziom konkursu był zróżnicowany, a prace zostały napisane w dowolnej formie literackiej: wiersze, opowiadanie, reportaż, osobiste relacje z własnego życia.
W konkursie wzięli udział zarówno starsi autorzy jak i uczniowie. Prawie wszyscy podkreślali, że utrata wzroku przyniosła radykalną zmianę w ich życiu. Jest ono teraz z pewnością niełatwe, ale czy gorsze?
Poglądy uczestników można podsumować zdaniem z pracy Iwony Czarniak: „Paradoksalnie to ciemność wyzwoliła we mnie nowe pokłady siły, wiarę we własne możliwości i popchnęła do działania”.
Jury w składzie: Piotr Stanisław Król (literat), Józef Mendruń (tyflolog), Tomasz Sękowski (psycholog), postanowiło przyznać nagrody następującym uczestnikom konkursu:
I miejsce
Edyta
Miszczuk, „W poszukiwaniu utraconej tęczy”,
II miejsce
Iwona
Czarniak, „Jak to jest z tą moją ciemnością”,
III miejsce
Jarosław
Mitrus, „Moja radość istnienia”.
Wyróżnienia:
Emilia
Święcicka, „Można żyć bez wzroku”,
Jolanta
Kutyło, „Maniuś”,
Maria Korycka, Zbiór wierszy: „Dla
niewidomych”, „Życie”, „Niebo”,
„Fotel”, „Marzenie”, „Pająk”,
Ewa
Maria Studzińska, „Życie bez wzroku”,
Rafał
Lewandowski, „Ach, co to był za ślub”.
Na uwagę zasługują również prace nadesłane na konkurs przez innych autorów, które, ze względu na przekazywane wartościowe treści, zamierzamy publikować w kolejnych numerach magazynu.
&&
Edyta Miszczuk
I miejsce w konkursie „Życie bez wzroku”
No i stało się to, co stać się nie powinno - nie tylko mnie, ale nikomu, nikomusieńku. Siedzę sobie na łóżku szpitalnym, może na taborecie w kuchni, może na ławce w parku, może na wersalce w dużym pokoju, może we wszystkich tych miejscach i wielu innych, może stoję lub leżę, a przede mną ani mgła, ani zwid, ani zły sen, ani betonowy mur, bo zbyt nieustępliwa, jednostajna, niematerialna, za to bardzo realna, bo po prostu jest, bo odgradza mnie od tego, co poza nią. Ta nieprzenikniona zapora, o istnieniu której nie miałam dotąd bladego pojęcia i której - wiem to na pewno - nie widzą widzący, ma w sobie coś groźnego i zarazem fascynującego; budzi uzasadniony lęk przed nieznanym i niemniej uzasadnioną potrzebę eksploracji. Ale, czy rzeczywiście jest aż tak nieprzenikniona, na jaką wygląda lub chce wyglądać? Żeby chociaż zdobiły ją lub szpeciły jakieś pseudoartystyczne grafity, jakieś bazgroły wykonane ręką dziecka czy inne esy-floresy nadające jej cech czegoś znanego, konkretnego. Najlepiej, żeby była nicością!
Ostrożnie wyciągam rękę przed siebie - chcę sprawdzić, na jaką odległość oddaliłam się od poprzedniego życia lub jak daleko mam do tego nowego. Wychylam się do przodu, wstaję, robię krok naprzód, potem drugi, trzeci i całą sobą uderzam w coś twardego: ściana! Jest pomalowana na ciepłą zieleń mchu - Pamiętam ją tak dobrze, jakbym tu i teraz na nią patrzyła. Głaszczę jej lekko chropowatą powierzchnię, dając do zrozumienia, że jest mi bliska, jest dla mnie ważna, bo wyznacza namacalną granicę w przestrzeni, która - niczym ta kosmiczna - nigdzie się dla mnie nie zaczyna i nigdzie nie kończy.
Kilka kroków w prawo i kolanami uderzam w bok fotela wyściełanego misiowatą narzutą w kolorze palonych ziaren kawy. Potem będzie niski, podłużny stół zwany ławą i znowu fotel - bliźniak tego pierwszego. Na ławie stoi smukły wazon z mlecznego szkła, a w nim trzy ciemnoróżowe piwonie - z daleka czuję ich słodkawy zapach. Przesuwam ręką po białym, koronkowym bieżniku w poszukiwaniu pojedynczych płatków, które oderwały się od ogromniastych, delikatnych jak jedwab i chłodnych w dotyku pomponów. No, taka natura tych kwiatów, że gubią to, co czyni je pięknymi.
Wędrujące po koronkowym deptaku palce podskakują radośnie, gdy niby to niechcący potrącają szeleszczącą przeszkodę - to uwięzione w foliowej torebce słodkie żelki w kształcie dżdżownic, prezent od małego gościa. No tak, teraz większość podarków albo pachnie albo jest przestrzenną bryłą albo brzmi albo wszystko to naraz, nie wyłączając koloru, bo wszystko, co wymyślił człowiek i stworzyła natura jest jakiegoś koloru.
Kolejny krok i moja ręka spocznie na parapecie, a skoro parapet, to i okno z okiennicami otwieranymi do wewnątrz - teraz złączonymi, tworząc jedną, ale niejednolitą powierzchnię. Dotykam szyby - jest ciepła, bardzo ciepła. Zresztą nie trzeba jej dotykać, żeby ciało poczuło bijący od niej żar. Nic dziwnego - jest czerwiec, samo południe, a okno wychodzi na wschodnią część świata, skąd słonce zaczyna leniwą przechadzkę po nieboskłonie.
Wyciągam rękę ku górze, by sprawdzić, na jaką wysokość podciągnięte lub opuszczone są kremowo-żółte, trochę już wypłowiałe rolety. Obie nieco opuszczone, choć ta po prawej kilka centymetrów niżej - nazywam to elegancką asymetrią. Musi tu być teraz bardzo jasno - tak jasno, że aż widać wirujące w promieniach słońca pyłki kurzu. Ot, piękny spektakl z udziałem światła i małych drobinek domowego brudu! Jak dobrze, że to, czemu z niemym zachwytem przyglądałam się kiedyś, zarchiwizowałam w pamięci, etykietując oglądane zjawisko jako samorodne dzieło sztuki stworzone przez najzdolniejszego artystę, samą naturę.
Jeszcze jeden duży krok i docieram do miejsca styku jednej ściany z drugą. W tym miejscu stoi wysokie, prostokątne lustro okolone drewnianą ramą - sama je kiedyś wybierałam, sama w tym kącie ustawiałam. Przez jego górną, prawą krawędź przewieszona jest beżowa apaszka przetykana milionem złotych nitek. Apaszka jest mięciutka, miła dla delikatnej skóry szyi i dekoltu i wciąż pachnie moimi nowymi perfumami, w których dominuje słodka cytryna.
Ustawiam się metr przed lustrem - wiem, że naprzeciwko mnie jest druga ja: „W lustrze i przed nim stoi kobieta z ciemnymi włosami splecionymi w luźny warkocz, z grzywką sięgającą ciemnych brwi. Odważnie patrzy sobie prosto w oczy o brązowo-zielonych tęczówkach z domieszką melancholii. Uśmiecha się do siebie uśmiechem Mona Lisy. Ubrana jest w turkusową, koszulową bluzkę z podwiniętymi za łokieć rękawami, wypuszczoną na dżinsowe spodnie w kolorze blue. Na bosych stopach ma skórzane sandały-rzymianki. Jedyna biżuteria, jaką ma na sobie, to srebrny łańcuszek o delikatnym splocie z małym, prostokątnym medalikiem z wizerunkiem Matki Boskiej widzianej z profilu oraz para wkręcanych kolczyków w kształcie szkarłatnych kulek”. Mniej więcej tymi i wieloma innymi słowami opisałaby mnie mama, któraś z koleżanek lub każdy inny, kto by akurat wtedy na mnie patrzył. Bo człowiek - nawet po zmroku - nie tylko jest swoim głosem i mieszaniną zapachów, ale nadal wygląda, nadal jest feerią barw.
Robię krok w bok - nie ma mnie już w lustrze. Teraz odbija się w nim wiszący na przeciwległej ścianie tkany obraz zatytułowany „Zagubiona tęcza”. Utkała go 80-letnia artystka, Ludwika Olszewska. - Wiedziała Pani, że tka go właśnie dla mnie? - Utkały go jej ręce, oczy i serce. Utkały go słowa fraszki Jana Sztaudyngera: „Nie każdy deszcz, nie każdy wieszcz (za to ręczę). Umie wydobyć z siebie tęczę”. Utkały go nitki życia, w których pogoda przeplata się z niepogodą, w których deszcz, słonce i wiatr znaczą tyle samo, w których mrok i jasność - dwa bratanki, a ulotna i samowolna z natury tęcza jest wyczekiwaną nagrodą, ale tylko dla tych, którzy w nią wierzą. Bo, czyż to nie wiara czyni nas silniejszymi, cierpliwszymi, wrażliwszymi i odporniejszymi na trudy życia?
Pół roku temu, gdy krajobraz zdominowała puszysta biel, moje wszystko wiedzące i widzące w moim imieniu lustro opowiedziałoby o tym, jak pewnego grudniowego dnia przyniosłam pachnącą świerkowym igliwiem gałązkę, jak z pomocą cienkiej żyłki zawiesiłam ją na wbitym w ścianę gwoździu, jak potem ozdobiłam ją kolorowo pachnącymi dzwoneczkami i jak sama te dzwoneczki formowałam: „Z niewielkiego, płaskiego pudełka wyjęła małą, czerwoną kostkę modeliny. Ugniatała ją raz w jednej, raz w drugiej ręce, ugniatała i ugniatała, aż z twardej kostki zrobiła się miękka, nieokreślonego kształtu bryła. Dodała do niej szczyptę cynamonu i nadal ugniatała. Pachnącej cynamonem czerwieni, samymi tylko opuszkami, nadała kształt dzwoneczka. W jego wnętrzu umieściła dwa cieniutkie sznureczki, a ich końce oblepiła małymi, czerwonymi kuleczkami”. Tak, tak, lustro prawdę mówi! To samo uczyniłam z trzema innymi kostkami modeliny - każdą wymiętosiłam i każdą naznaczyłam innym aromatem: niebieską anyżowym, żółtą wanilinowym, różową lawendowym. Modelinowe dzwoneczki, po utwardzeniu w rozgrzanym piekarniku, zawisły na choinkowej gałęzi - odtąd każdy pachniał swoim własnym kolorem!
Odruchowo obracam głowę w lewo, skąd dochodzą dźwięki nadawanej w radiu znanej mi piosenki - to Ewa Bem śpiewa: „Do przodu żyj, żyj kolorowo, marzenia najbarwniejsze miej…”. Lubię wokalistkę i utwór, więc tkwię w miejscu, przytupując do rytmu, chcąc dosłuchać do końca. Muszę wytężać słuch, żeby wychwycić wypuszczoną na wolność melodię. Radio znajduje się w pomieszczeniu obok. Wydobywające się z głośników dźwięki, zanim złowi je mój aparat słuchowy, muszą pokonać kawał drogi i poobijać się o ściany, meble, dywany, żyrandole i inne przedmioty wypełniające mieszkanie. Za chwilę w kolorowy song wjedzie TIR, za nim następny i następny, bo tędy szybciej, bliżej, krócej do celu, rozszarpując tekst i melodię na strzępy jak starą szmatę. Kilka taktów miarowego tykania zegara i znowu fortissimo allegro animato. W tej właśnie chwili moją czasoprzestrzeń wypełnia jazgot śmigających w tę i we w tę czarno-brązowych jerzyków - w tych to dopiero jest decybelowa moc! Są tak szybkie i głośne, że bardziej je słychać, niż widać. Ale, czyż nie dlatego je pokochałam?
Gość w dom - porcelanowe filiżanki na stół! Bo nie ma takiego hałasu, który zdołałby zagłuszyć zapachu świeżo zaparzonej kawy, a taki właśnie wdziera się w moje nozdrza. Kontrastowa zima jestem, więc do czarnego, aromatycznego napoju najbardziej mi pasuje biała, przesłodka czekolada. Oj, nietrwała to kompozycja - ani szachownicy, ani pionków z tego nie zrobię. Zresztą, nie o warcaby ani szachy tu chodzi - nie tym razem. Przyjaciel do zadań specjalnych czeka już w progu. Dokąd tym razem, drogi przyjacielu, droga przyjaciółko? Do kina, teatru, parku, filharmonii? Na spotkanie z naszym ulubionym pisarzem, nieznanym poetą? O czym chcesz mi opowiedzieć, czym wypełnić chłonną jak gąbka wyobraźnię, jakimi słowami odmalować otaczający nas świat? Po omacku sięgam po buty, torebkę, apaszkę, żakiet, telefon, klucze, butelkę perfum i po omacku wsmarowuję w usta błyszczyk koloru dojrzałego arbuza - wszystko teraz robię po omacku. No, jestem gotowa: zaczynaj swą gawędę.
Sławku, Łucjo, Olgo, Wojtku i Ty, mała Agatko, to waszymi słowami patrzę na świat, waszymi słowami podziwiam dzieła sztuki, krajobraz miejski i wiejski, widok z okna w kuchni, wystawy sklepowe, ludzi siedzących obok przy kawiarnianym stoliku. Waszymi słowami przyglądam się rudej wiewiórce w parku, szylkretowej kotce na parapecie, kwitnącym jabłoniom w sadzie, maleńkim rybkom w akwarium i Wielkiej Niedźwiedzicy na niebie. Ach, jeszcze Ewka - ona najpiękniej czyta wiersze, banery reklamowe, spis dań w restauracji, rozkład jazdy tramwajów. To ona najchętniej trwoni mój i swój czas na oglądanie książek w księgarni. Wyjmuje jedna po drugiej z regału, daje mi do ręki - znacząco pukam w twardą okładkę: „Opiszesz…?”. Delikatnie przewracam stronice, a jest ich kilkaset, upajając się wonią świeżo wydrukowanej opowieści. Te w bibliotece i antykwariacie pachną inaczej - pachną zużyciem lub zapomnieniem. Tylko te czytane mają zapach życia.
Ta, którą dzierżę w dłoni, za którą zaraz zapłacę i otulę warstwą papieru upstrzonego stokrotkami, a na koniec przewiążę seledynową wstążką, będzie prezentem. Wiem, o czym i o kim jest, bo czytały ją już moje palce. One pierwsze zignorowały światłoszczelną zaporę - pierwsze się przez nią przebiły, sięgając po to, co najważniejsze, co najpierwsze. Bo, czyż nie słowo było na początku…?
A więc jeszcze raz: wyciągam przed siebie rękę - tym razem trafiam na ciepłą, ludzką dłoń, mocno ściskającą moją. A więc nie jestem tu sama i nie jest tu nijak, byle jak też nie jest - mój świat nadal mieni się kolorami. Odnajduję je w spadających na parapet kroplach deszczu, potrząsanej grzechotce i pianiu koguta, w zasuszonej róży, szorstkiej korze dębu i starym kocu w kratę, w świeżo skoszonej trawie, przypalonym mleku i wypranym podkoszulku, w topniejących kostkach lodu, krojonym na mizerię ogórku i obieranej palcami pomarańczy.
Kolory są wszędzie - są tam, gdzie chcę, żeby były: bo ja święcie wierzę w tęczę!
&&
&&
Tomasz Matczak
GEM, SET, MECZ!
Któż z nas nie słyszał takich nazwisk jak Roger Federer, Rafael Nadal czy Novak Djokovic? Każdy bezbłędnie skojarzy je z tenisem ziemnym. Ta dyscyplina sportu niedawno zyskała w Polsce popularność dzięki sukcesom krakowianki Agnieszki Radwańskiej i łodzianina Jerzego Janowicza. Mało kto jednak wie, iż istnieje odmiana tenisa ziemnego, w którą mogą grać osoby niewidome. Nazywa się ona Blind Tennis i pochodzi z dalekiej Japonii. To właśnie tam na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia niewidomy entuzjasta tenisa ziemnego Miyoshi Takei adaptował ów sport do potrzeb osób z dysfunkcją wzroku. Największym wyzwaniem na tym polu okazało się skonstruowanie dźwiękowej piłki do gry. Miyoshiemu Takei zabrało to kilka lat, lecz w końcu dopiął swego. Wynalazł „brzęczącą piłkę”, dzięki której można było stworzyć podwaliny do uprawiania tenisa przez osoby niewidome. Pierwsze zawody o tytuł najlepszego niewidomego tenisisty odbyły się w roku 1990 w Narodowym Centrum Rehabilitacyjnym dla Niepełnosprawnych w Japonii. Z biegiem czasu dyscyplina ta zyskiwała zwolenników na innych kontynentach. W Europie cieszy się największym uznaniem w Wielkiej Brytanii. Duży ośrodek znajduje się także w Stanach Zjednoczonych, gdzie Perkins School for the Blind w Watertown w stanie Massachusetts zajmuje się propagowaniem tenisa dla niewidomych. Na początku 2016 roku Blind Tennis za sprawą pani Agaty Baryckiej zadomowił się w Polsce. To właśnie ona wpadła na pomysł założenia pierwszego klubu zrzeszającego tenisistów z dysfunkcją wzroku. Na początku działał on w Warszawie przy fundacji Zawsze Blisko. W lipcu 2016 roku polscy trenerzy ukończyli kurs uprawniający do pracy z zawodnikami na całym świecie. Warszawski ośrodek to obecnie jedyny taki w Polsce. Historia polskiego Blind Tennisa jest krótka, ale nasi zawodnicy mogą już pochwalić się nie lada osiągnięciami. W 2017 roku, dzięki wydatnej pomocy sponsorów, polskiej reprezentacji udało się wyjechać na mistrzostwa Europy rozgrywane w Hiszpanii, skąd przywiozła dwa medale: srebrny i brązowy. Zdobyli je odpowiednio - Grzegorz Kurpiński i Marcin Król. Wysiłek polskich blind tennisistów został doceniony przez pierwszą damę Rzeczpospolitej panią Agatę Kornhauser-Dudę, która 4 lipca 2017 roku podjęła ich w pałacu prezydenckim.
Zasady gry w Blind Tennis zostały w większości opracowane przez Miyoshiego Takei. W odniesieniu do tenisa ziemnego, prócz gry zupełnie inną, większą niż tenisowa i „brzęczącą piłką”, różnice dotyczą wymiarów rakiet, kortów oraz ilości kozłów piłki. Zawodnicy rywalizują w trzech kategoriach: B1, B2 i B3. W pierwszej grają wyłącznie niewidomi. Obligatoryjne są tu osłaniające oczy czarne gogle. W kategorii B2 i B3 występują osoby niedowidzące. Rakiety do gry w Blind Tennis są krótsze od standardowych używanych przez sportowców widzących podczas meczów tenisa ziemnego. „Brzęcząca piłeczka” może odbić się od kortu trzykrotnie, gdy rywalizują zawodnicy kategorii B1 i B2, zaś dwukrotnie w przypadku kategorii B3. Rozmiary kortów w poszczególnych kategoriach są także różne. Generalnie boiska są mniejsze niż standardowe korty do tenisa ziemnego. Dla kategorii B1 wymiary wynoszą: 12,89 m x 6,40 m, zaś dla kategorii B2 i B3: 18,28 m x 8,23 m. Linie na kortach są lekko wypukłe, aby zawodnik mógł je wyczuć pod stopą.
Blind Tennis to nie tylko relaks i wyzwania sportowe. Okazało się, iż ta dyscyplina ma także duże znaczenie w rehabilitacji osób niewidomych. Poruszanie się po korcie, namierzanie słuchem lecącej piłki, ćwiczenie refleksu, to tylko niektóre aspekty wpływające na poprawę szeroko pojętej orientacji przestrzennej. Trening zmysłu słuchu oraz równowagi i doskonalenie ich pod okiem wykwalifikowanych specjalistów wpływają z pewnością na poprawę komfortu życia osób z dysfunkcją wzroku. Warto także zwrócić uwagę na psychologiczną stronę Blind Tennisa. Uczestnictwo w czymś, co do niedawna zarezerwowane było wyłącznie dla osób widzących, daje niewidomym tenisistom poczucie większej więzi ze społeczeństwem oraz pełniejszego zaangażowania w jego życie.
Od 23 lutego 2017 roku istnieje Stowarzyszenie Klub Tenisowy Blind Tennis Polska. W jego ramach pod okiem wykwalifikowanej kadry trenerskiej na kortach Legii Warszawa przez siedem dni w tygodniu ćwiczy grono zawodników. W lipcu 2017 roku odbyły się wybory zarządu International Blind Tennis Association. Pani Agata Barycka została wybrana członkiem zarządu IBTA odpowiedzialnym za finanse. Świadczy to o docenieniu przez międzynarodowe władze Blind Tennisa polskiego wkładu w promowanie tej pięknej dyscypliny. Wielkim marzeniem działaczy jest włączenie Blind Tennisa do programu Paraolimpiady. Być może w niedługim czasie polscy zawodnicy będą mogli poszczycić się tak wielkimi osiągnięciami sportowymi, jak Agnieszka Radwańska czy dawniej Wojciech Fibak.
Trzymamy kciuki!
&&
&&
Robert Zych
Grozi zawałem, odwadnia, może zatruć. Niewiele produktów spożywczych budzi tyle kontrowersji, co kawa. Ile prawdy jest w mitach na jej temat?
Czy grozi zawałem?
W 2009 roku chińscy uczeni z uniwersytetu w Guangzhou opublikowali metaanalizę 21 wcześniejszych badań łączących picie kawy z chorobami wieńcowymi. Wynika z niej, że picie małej czarnej (w umiarkowanych ilościach) nie tylko nie zwiększa ryzyka chorób serca, lecz wręcz obniża ryzyko ich wystąpienia. Zależność taką zaobserwowano jednak głównie wśród kobiet. A co z mężczyznami? Panów kawa chroni przed groźnym nowotworem prostaty. Badacze z Harvard School of Public Health prześledzili nawyki 50 tysięcy pracowników służby zdrowia i odkryli, że wypijanie sześciu i więcej filiżanek kawy dziennie zmniejsza ryzyko zachorowania na złośliwy nowotwór prostaty aż o 60 procent.
Mit o odwadnianiu organizmu
Kofeina ma lekkie działanie diuretyczne, jednak, co oczywiste, zawiera wodę, a często także mleko nawadniające organizm. Dlatego powszechny mit, że kawa jest silnie moczopędna, należy uznać za mocno przesadzony. Kropkę nad i postawił „The International Journal of Sports Nutrition and Exercise Metabolism”, który dokonał metaanalizy 10 wcześniejszych badań dotyczących wpływu kofeiny na gospodarkę wodną organizmu i udowodnił, że działanie moczopędne kawy jest z grubsza takie samo jak wody. Prawdą jest natomiast, że kawa wypłukuje wapń. Wypicie naparu ze 170 g kawy to strata 5 mg wapnia. Wystarczy jednak dodać do filiżanki kawy dwie łyżeczki mleka, aby wyrównać bilans.
Kawą można się zatruć
Śmiertelna dawka kofeiny to 10 g. Taką ilość zawiera 80 filiżanek kawy wypitych jedna po drugiej. Za bezpieczną dobową dawkę uznaje się 600 mg. Pamiętajmy, że kofeinę znajdziemy nie tylko w małej czarnej, ale także w herbacie (55 mg kofeiny), coca-coli (50 mg), czekoladzie (50 mg), a także w niektórych tabletkach na ból głowy. Najwięcej jest jej w kawie Robusta - ok. 330 mg w filiżance.
Rzeczywiście tuczy?
Jeśli wypijesz ją z tłustym mlekiem, syropem smakowym, posypaną czekoladą i gałką lodów waniliowych w środku - to na pewno. Filiżanka samej kawy zawiera zaledwie 7 kcal. Dodanie do niej mleka to dodatkowe 46 kcal, a łyżeczki cukru - 23 kcal. Kawa przyspiesza metabolizm: pół godziny po porannym espresso metabolizm spoczynkowy wzrasta o 10 proc. Napar z kawy zmniejsza ryzyko cukrzycy. Badania przeprowadzone na Vanderbilt University i Harvardzie wykazały, że regularne picie tego napoju zwiększa wrażliwość na insulinę i przyspiesza metabolizm cukrów, tym samym zmniejszając (nawet o 25 proc.) ryzyko zachorowania na cukrzycę.
Savoir-vivre
Walory smakowe kawy różnią się diametralnie w zależności od tego, w czym ją pijemy.
Naczynie, w którym podajemy kawę, powinno utrzymywać temperaturę przez co najmniej 15 min. Dlatego tak dobrze smakuje kawa w filiżance z cieniutkiej porcelany - nie pobiera ona ciepła napoju.
Dobrze sprawdza się również podawanie kawy w filiżance z grubymi ściankami, pod warunkiem, że najpierw ją ogrzejemy. Unikniemy wtedy ochłodzenia napoju, a grube ścianki, wolno tracąc ciepło, zapobiegną jego szybkiemu wystygnięciu.
Wlanie zimnego mleka do kawy to barbarzyństwo - powinno być lekko podgrzane. Jeśli nie możemy tego zrobić, podajmy zagęszczone - nie pobierze z napoju tyle ciepła co duża ilość zwykłego mleka.
Do picia kawy najlepiej nadają się filiżanki ze szkła lub porcelany, ponieważ te materiały nie zakłócą swoimi właściwościami jej zapachu i smaku. Są neutralne i bezzapachowe.
Źródło: Newsweek 40/2017
&&
&&
Patrycja Bogdała
Święta to nastrojowy czas pełen radości. Nie wszyscy jednak są takiego zdania. Tym, którzy muszą poczynić mnóstwo przygotowań, kojarzą się one raczej z gonitwą i niepokojem o to, czy aby na pewno zrobiliśmy wszystkie zakupy? Czy potrawy, które przygotowaliśmy dobrze zostały przyrządzone (nie brakuje im soli czy pieprzu albo przeciwnie - czy nie jest czegoś za dużo)? Czy kupione prezenty spodobają się naszym bliskim? Itp.
Wobec tego samo nasuwa się pytanie: Czy można spędzić święta w radosnej atmosferze i bez ciągłego niepokoju, który co rok nam towarzyszy? Da się to zrobić. Kilka poniższych rad może być pewną wskazówką jak postępować, żeby zamiast wypoczynku nie fundować sobie zmęczenia i frustracji.
Nie róbmy wszystkiego na ostatnią chwilę
Stare porzekadło głosi: „Jeśli masz coś zrobić jutro, zrób to dzisiaj”. To święta prawda! Przestrzeganie jej przyda się osobom niewidomym, które z powodu swojej dysfunkcji przygotowują wiele rzeczy wolniej. Gdy dwa dni przed wigilią zaczniemy generalnie porządkować cały dom, gotować i piec ciasta, nie ma siły - umęczymy się na dobre. Kiedy jednak na każdą z tych czynności przeznaczymy więcej czasu, od razu będzie lepiej! Możemy przecież zacząć sprzątać po trochę, zabierając się za to na przykład dwa tygodnie wcześniej, wtedy prawie nie poczujemy wysiłku i w końcowym efekcie będziemy zaskoczeni, że mieszkanie lśni czystością. O umycie okien najlepiej zadbać dużo wcześniej i nie robić tego, gdy na dworze jest silny mróz. Wtedy brud na szybach również zamarza i trudniej sobie z nim poradzić. Warto więc skorzystać z cieplejszej aury i nie przejmować się zbytnio nawet, gdy do świąt okna nie będą idealnie czyste. Kiedy umyjemy je przykładowo z miesięcznym wyprzedzeniem, to na pewno nie zdążą „zarosnąć” sadzą i kurzem, a poza tym... nasza dobra kondycja (nie zakłócona przeziębieniem i zmęczeniem) jest najważniejsza przy wigilijnym stole. Bez niej święta staną się tylko przykrą powinnością, przez którą tradycyjnie należy przejść.
W kuchni zwolnijmy tempo
Gdy już uporamy się z ogarnięciem mieszkania, wbrew pozorom stresów nam nie ubywa albo mamy go tylko odrobinę mniej. No bo jak tu się cieszyć Bożym Narodzeniem, skoro jeszcze tyle potraw do zrobienia! Spokojnie. Panika jest tu złym doradcą. Kto powiedział, że musimy wszystko przygotować sami? Gdy na święta planujemy spotkanie w większym gronie, zawsze można ustalić, żeby każdy z przychodzących dołożył jakąś cegiełkę do wspólnego stołu i przyniósł choć jedną rzecz do zjedzenia. Niewiele będzie to kosztowało pracy każdego z osobna, a w efekcie wszyscy biesiadujący będą zadowoleni i co istotne, nie zmęczeni. Dzisiejszy rynek oferuje nam również mnóstwo możliwości. W sklepach pojawiają się coraz lepsze wyroby garmażeryjne. Poza tym niektórzy, chcąc sobie dorobić, proponują wykonanie na zamówienie pierogów czy uszek. Warto skorzystać z takich udogodnień. Oczywiście wtedy nasz portfel trochę bardziej się uszczupli, ale zyskamy więcej czasu na dekorowanie choinki, przystrajanie domu i dopracowywanie wszelkich szczegółów, o których wcześniej nie pamiętaliśmy. Poza tym - może to zabrzmi nietradycyjnie - czy tych potraw naprawdę musi być aż dwanaście? To przecież tylko symbol. Najważniejsze jest dobre samopoczucie i humor.
Przyjazna atmosfera przy stole przede wszystkim
Jeżeli zadbamy już o wszystkie wspomniane tutaj sprawy, to na samym „starcie” pozytywna energia powinna nam towarzyszyć. Warto jednak podczas celebrowania Narodzenia Pańskiego nie zapominać o tych, którzy z nami świętują ten wyjątkowy czas. O prezenty powinniśmy zadbać już wcześniej i nie wręczać bliskim rzeczy nieprzemyślanych, nabytych w pośpiechu, na ostatnią chwilę. Zawsze warto dyskretnie dowiedzieć się, co dana osoba preferuje i z czego będzie się cieszyć, bo nie ma nic bardziej niezręcznego niż fałszywe uśmiechy pokrywające niezadowolenie z otrzymanej niespodzianki.
Właściwe życzenia są również niezmiernie ważne! Ileż to razy myślimy według siebie i zamiast mieć wzgląd na drugiego człowieka, układamy na własny użytek swój prywatny koncert życzeń. Dzieląc się opłatkiem mówimy na przykład: żebyś lepiej się uczył niż w tym roku, żebyś nie była taka nerwowa itd., zamiast powiedzieć: żebyś odniósł sukces w tym, do czego dążysz, żebyś zrealizowała to, co planujesz. Nie istotne jest przecież w tym momencie to, czego my oczekujemy od kogoś bliskiego, tylko to, co on sam chce zrealizować bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie. Akceptacja innych takimi jacy są jest najwyższym dobrem!
Niech więc te święta upłyną nam najlepiej jak sobie życzymy!
&&
Patrycja Bogdała
Gdy święta zbliżają się wielkimi krokami, bożonarodzeniowy nastrój udziela się każdemu. Kolorowe wystawy sklepowe, rozświetlone choinki i jak pogoda dopisze, biały puch na ulicach - wszystko to sprawia, że czekamy na ten niezwykły czas z niecierpliwością. Nie tylko ze względu na smaczne, tradycyjne potrawy, ale również prezenty. No właśnie, tu chwila zastanowienia, czy świąteczne podarunki rzeczywiście sprawiają nam radość? - Odpowiedź, choć wydaje się oczywista, wcale taka nie jest.
Dobra mina do złej niespodzianki
Ileż to razy przyklejamy na twarz sztuczny uśmiech, kiedy ciocia „uszczęśliwia” kolejnymi perfumami, których zapachu wręcz nie znosimy! Jakże często udajemy zadowolonych, gdy dostajemy od babci koszulkę, która jest nieco przyciasna, a zresztą w ogóle w tego typu koszulkach nie gustujemy.
Otrzymywanie prezentów to jedna strona medalu. Drugą jest kupowanie ich bliskim. W świątecznym zabieganiu wybieramy je szybko, byle jak. W ten sposób sami kopiujemy błędy wspomnianej cioci i babci, wręczając tacie już siódmy raz z rzędu skarpetki.
Podaruj to, co drugiemu jest miłe
Zobligowani prezentową tradycją myślimy więc w panice: „Sytuacja jest beznadziejna! Co robić?!” - Spokojnie. Na takie dylematy zasada jest prosta - obdarowujmy bliskich tym, czego naprawdę potrzebują. Naturalnie takie podejście wymaga większego zaangażowania z naszej strony. Trzeba obserwować zainteresowania brata czy kuzynki, albo dyskretnie podpytać, jaka rzecz by ich ucieszyła. Gdy już się tego dowiemy, będziemy mieli świadomość, że prezent jest trafiony, a nic tak nie sprawia przyjemności, jak niezbita pewność, że nasz krewny lub przyjaciel właśnie na taki podarunek czekał!
Przy okazji warto wspomnieć słów kilka o członkach rodziny, posiadających niepełnosprawność. Żeby było jasne, nie chodzi tu o wyodrębnianie jakiejś szczególnej kategorii ludzi. Osoby niepełnosprawne na równi z innymi cieszą się z podobnych prezentów. Być może jednak niekiedy marzą o otrzymaniu czegoś, co pomoże im pokonywać codzienne ograniczenia. Zaraz pewnie pojawią się głosy, że tego typu upominki są specjalistyczne, a przez to bardzo drogie. Nie musi tak być. Nie trzeba przecież kupować wózka inwalidzkiego, czy specjalnie przystosowanego komputera. Może wystarczy dobra maść na odleżyny czy, dla kogoś, kto jeszcze trochę chodzi, trwała laska. Po jej kupno najlepiej wybrać się z samym zainteresowanym, żeby uniknąć niedopasowania. Czujnik poziomu nalewanej do szklanki cieczy, choć nie drogi, zapewne sprawi radość osobie niewidomej. To tylko parę przykładów. Reszta zależy od inwencji kupującego i - co najważniejsze - od preferencji obdarowywanego, o czym była mowa wcześniej.
Wybierajmy więc upominki potrzebne, a nie przypadkowe, dyktowane głównie tradycją. Mniej zakłamania i udawania każdemu wyjdzie na zdrowie i tego właśnie powinniśmy sobie życzyć z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia.
&&
N.G.
&&
Jest to zupa wigilijna, tradycyjna w moim domu.
Składniki:
Wykonanie:
Grzyby zalewamy wrzątkiem na godzinę przed gotowaniem zupy. Gdy woda wystygnie wyjmujemy je i wkładamy do garnka, zalewamy wodą, dodajemy liść laurowy, ziele angielskie, pieprz czarny, łyżeczkę soli do smaku i gotujemy na małym ogniu. W tym czasie obieramy włoszczyznę i po ok. godzinie dodajemy do grzybów i gotujemy jeszcze do miękkości, dodajemy masło i gotujemy przez chwilę, aby wszystko nabrało smaku. Następnie bierzemy drugi garnek, ustawiamy na nim durszlak i ostrożnie przelewamy zupę tak, aby grzyby i włoszczyznę odsączyć. Mąkę i śmietanę rozprowadzamy przestudzonym wywarem, dolewamy do zupy i mieszając zagotowujemy. Do tak przygotowanej zupy dodajemy pokrojoną w kosteczkę marchewkę i pietruszkę a także pokrojone w paseczki ogonki i niekształtne kapelusze grzybowe.
Zupę podajemy z łazankami (dobre są z Lubelli albo Krakowskiego Kredensu) lub z innym makaronem np. z krótką wstążką.
Ładne kapelusiki można obtoczyć w mące lub rozbitym jajku i bułce tartej i podsmażyć na chrupiąco na oliwie. Będzie dodatkowa potrawa wigilijna.
&&
Składniki:
Wykonanie:
Do większego garnka wkładamy kapustę. Wcześniej nieco odciskamy i siekamy nożem, żeby się nie ciągnęły nitki. Podlewamy lekko wodą, dodajemy liść laurowy, kilka ziaren pieprzu czarnego, majeranek i kminek. Gotujemy do miękkości, dolewając nieco oleju - ok. pół szklanki. Do drugiego garnka wsypujemy groch, dolewamy dwie szklanki wody i po ok. pół godzinie zaczynamy gotować na małym ogniu do miękkości tak, żeby się zaczął rozpadać. Przyprawiamy solą, zmielonym pieprzem i dodajemy łyżkę masła. Gdy groch i kapusta są miękkie, łączymy je razem. Na patelnię wlewamy trochę oleju i podsmażamy cebulę, pokrojoną w półplasterki. Dokładamy ją do kapusty, mieszamy i jeszcze chwilę gotujemy, żeby się połączyły ze sobą wszystkie składniki. Cały czas musimy pamiętać, że potrawa wprawdzie łatwa, ale lubi się przypalić.
&&
Proponuję makowiec bez zwijania, bez ciasta pod spodem. Porcja na dużą blachę.
Składniki:
Wykonanie:
Żółtka, masło, cukier zmiksować, dodając mak i starte na grubych oczkach jabłka. Następnie dodać kaszę mannę i proszek do pieczenia. Wszystko dokładnie wymieszać, dodać bakalie oraz pianę z ubitych białek i jeszcze raz - tylko bardzo delikatnie - wymieszać. Wyłożyć na wysmarowaną i wysypaną tartą bułką dużą blachę. Piec ok. 50 minut w temperaturze 170 stopni C.
Po upieczeniu i przestygnięciu ozdabiamy wierzch wg gustu domowników - lukrem lub roztopioną czekoladą: jedną tabliczkę gorzkiej oraz jedną tabliczkę mlecznej czekolady wkładamy do garnka i ustawiamy na ciepłej płycie kuchennej lub w otwartym, nagrzanym piekarniku, dodajemy pół szklanki słodkiej śmietanki. Rozpuszczoną czekoladą wolniutko polewamy makowiec, rozsmarowujemy szeroką łopatką i posypujemy płatkami migdałowymi.
Udaje się zawsze. Do polania proponuję czekoladę marki Wedel lub Wawel.
Smacznego!
&&
&&
Ryszard Dziewa
W 2000 roku nakładem Przedsiębiorstwa Handlowo-Usługowego Impuls ukazała się książka długoletniego przyjaciela niewidomych, Michała Żółtowskiego „Blask prawdziwego światła Matka Elżbieta Czacka i Jej Dzieło”. Pozycja wydana jest także w brajlu i w wersji elektronicznej w formatach Czytak i Daisy.
Autor ukazał nam postać Matki Elżbiety Róży Czackiej jako prekursora nowoczesnych idei w szkoleniu i wychowaniu niewidomych w Polsce. Dzieło Matki Czackiej było i pozostaje nadal dziełem nowatorskim, i to zarówno w kategoriach tyflologicznych, jak i religijnych.
Jest to pasjonująca lektura, ukazująca Matkę Elżbietę Czacką, która mimo wątłego zdrowia nie oszczędzała się służąc niewidomym aż do momentu ciężkiej i długoletniej choroby.
Bohaterka pochodzi ze sławnego rodu Czackich, którego korzenie sięgają XIII wieku. Ród ten dał Polsce wielu wybitnych polityków, reformatorów, dowódców, społeczników i duchownych, z arcybiskupem Paryża kardynałem Włodzimierzem Czackim na czele.
Urodziła się 22 października 1876 w Białej Cerkwi na Ukrainie. Była córką Feliksa Czackiego i Zofii z Ledóchowskich, a także prawnuczką Tadeusza Czackiego (założyciela Liceum Krzemienieckiego) oraz bratanicą kardynała Włodzimierza Czackiego. W wieku 22 lat zupełnie straciła wzrok. Własną ślepotę potraktowała jako wezwanie do zajęcia się innymi niewidomymi. Wielokrotnie wyjeżdżała na Zachód, aby poznać nowoczesne metody pracy z niewidomymi. Podjęła się bardzo trudnej roli w ówczesnych czasach: stworzyła Dzieło Lasek - ośrodka dla niewidomych, które w krótkim czasie stało się drugim, często lepszym domem dla wielu niewidomych. Położyła solidne fundamenty pod budowę godności człowieka pozbawionego wzroku. Aby to Dzieło mogło dobrze służyć niewidomym, zarówno w sferze materialnej jak i duchowej, powołała Zgromadzenie sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Była osobą wszechstronnie wykształconą, posługiwała się trzema językami. Zdobyła gruntowną wiedzę pedagogiczną, którą na codzień wykorzystywała dla dobra niewidomych.
Z książki dowiemy się co cechowało tę nieprzeciętną osobę, która potrafiła zrezygnować z łatwego, wygodnego życia.
Charakteryzowały ją kontrastowe cechy. Była wątłego zdrowia a mężna i nieustraszona, wrażliwa na piękno, lecz umiejąca zrezygnować z ukochanej muzyki, czuła i dobra, a równocześnie stanowcza. Rozumna i uporządkowana, ale nieprzewidywalna w decyzjach, rozmodlona a dostrzegająca potrzeby materialne otoczenia. Była doskonałą organizatorką, a jednocześnie budowała teoretyczne podstawy pracy dla niewidomych.
Na koniec pragnę przytoczyć fragment recenzji biskupa Bronisława Dembowskiego, który w latach 1949 do 1950 był wychowawcą w domu chłopców w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach:
„Z książki tej Czytelnik poznać może charakter tworzonego przez Matkę Elżbietę Czacką dzieła, jego treści intelektualno-moralno-religijne. Ukazani są również konkretni ludzie: Matka Czacka, niewidomi, siostry i współpracownicy świeccy w czasach krańcowej próby, jaką była II wojna światowa.
Ważny jest także zarys dziejów Lasek po II wojnie światowej. Autor pokazuje tu przemiany społeczne i na ich tle sytuację niewidomych. Dobrze, że pokazane są założenia ideowe, wyrastające z głębokiego przeżycia wartości, mających swoje zakotwiczenie w orędziu ewangelicznym i akceptowane także przez wielu szlachetnych ludzi, zajmujących w stosunku do wiary religijnej postawę poszukującą”.
Książka posiada wielkie walory poznawcze i wychowawcze. Wykorzystywana może być do pogłębionej pracy z młodzieżą, do kształtowania postaw humanitarnych i patriotycznych, do wytyczania celów życia oraz wskazywania sposobów przezwyciężania wielkich trudności.
Matka Elżbieta Róża Czacka zmarła 15 maja 1961 roku w opinii świętości. Pochowana została w Laskach. Uroczystościom pogrzebowym przewodniczył kardynał Stefan Wyszyński. W grudniu 1987 r. Kardynał Józef Glemp otworzył proces beatyfikacyjny Matki Elżbiety.
Postanowieniem z 13 października 2009 w uznaniu wybitnych zasług w działalności społecznej na rzecz osób niewidomych i słabowidzących została pośmiertnie odznaczona Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, uhonorowanie nastąpiło 15 października tego samego roku podczas obchodów w Belwederze Międzynarodowego Dnia Osób Niewidomych.
&&
Maria Ambroży
Jednym z moich nauczycieli przez 10 lat, był pan doktor Jerzy Płonka. Uczęszczałam wówczas do szkoły dla niewidomych we Wrocławiu. Zaliczono mnie do dzieci przerośniętych. Pan Płonka uczył matematyki i prowadził lekcje śpiewu i chór szkolny. Zaczynaliśmy od łatwych kanonów, poprzez piosenki ludowe aż do „Sonetów Krymskich” Stanisława Moniuszki do wierszy Adama Mickiewicza. Pan Płonka wykonywał z chórem niektóre partie solowe. I tak czas płynął, chór z trzygłosowego rozrósł się do czterogłosowego. A my byliśmy coraz starsi. Z czasem okazało się, że Pan Płonka ma bardzo szerokie zainteresowania, o których nam opowiadał. Bardzo lubił turystykę. Tłumaczył nam, że ruch ma ogromne znaczenie dla niewidomych. W szkole duża przerwa lekcyjna trwała 30 minut. Wszyscy obowiązkowo musieliśmy wychodzić na podwórze. Trzeba było spacerować i nie stać w miejscu. Pan Płonka posługiwał się resztkami wzroku i bardzo dużo opowiadał nam o otaczającym świecie. Często wyjeżdżał w góry do zaprzyjaźnionych górali. Przywoził stamtąd piosenki, które później wykonywaliśmy na chórze. Oprócz chóru były w szkole malutkie zespoły, tak zwane tercety. Pracowały pod kierunkiem pana Płonki. W szkole mieliśmy dobre fortepiany koncertowe, co umożliwiało zapraszanie pianistów ze starszych klas Wyższej Szkoły Muzycznej. Przychodzili również do nas śpiewacy. Często bywaliśmy na spektaklach operowych. Każde takie wyjście było poprzedzone omówieniem danego dzieła. Pan Płonka informował nas o kompozytorze, o epoce, z której pochodził utwór. Przygotowywał nas do właściwego odbioru i zrozumienia spektaklu. Wszyscy bardzo przeżyliśmy zwiedzanie Opery Wrocławskiej. Przewodnikiem był oczywiście jeden ze śpiewaków operowych. Pokazano nam księżyc, na którym siedział mistrz Twardowski. Obejrzeliśmy kanał, gdzie topiła się Halka w Wiśle. Chodząc korytarzami słyszeliśmy próbę jednej ze śpiewaczek. Wszystko to bardzo nas interesowało. Pan Płonka organizował nam również dalsze wyprawy; na przykład do Dusznik Zdroju, gdzie od kilkudziesięciu lat do dzisiaj odbywa się Festiwal Szopenowski. Nasz nauczyciel uczył nas, ale i sam studiował na wydziale matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Z dumą pokazywał nam indeks studencki.
Jakim był człowiekiem? Na pewno dbał o zachowanie dystansu uczeń - nauczyciel. Lubił dyscyplinę i tę udawało mu się utrzymać. A mnie zdarzyło się, że obniżył mi sprawowanie na czwórkę, bo zachowałam się niewłaściwie. Dostało mi się słusznie. Mówiąc krótko profesor Płonka nie spoufalał się z nami. A przecież różnił się od pozostałych pedagogów. Na basen też z nami chodził.
Bardzo dużo z nami rozmawiał. Opowiadał nam o życiu. Nakłaniał do czytania książek. I rzecz najważniejsza! Zachęcał do nauki po opuszczeniu szkoły. Mówił nam, że nasze spółdzielnie mają fundusze, aby płacić nam tak zwane lektoraty. Osoba widząca jest pomocna w czytaniu podręczników czarnodrukowych, brajlowskich przecież nie ma. Będziemy się uczyć razem z widzącymi w liceach wieczorowych, korespondencyjnych. Będziemy się uczyć w wyższych uczelniach systemem zaocznym. Prof. Płonka nauczył nas również obycia estradowego. Mówił jak się ubrać, aby zrobić dobre wrażenie. Razem z koleżankami prowadziłyśmy część artystyczną różnych akademii szkolnych.
Tę wypowiedź przekazuję profesorowi Jerzemu Płonce - mojemu najlepszemu nauczycielowi z podziękowaniem za wiedzę życia, którą nas obdarzył.
&&
Emilia Święcicka
Dla każdego chrześcijanina wieczór wigilijny jest radosnym przeżyciem. Będąc dzieckiem, do trzynastego roku życia byłam z rodziną. Było nas siedmioro rodzeństwa, z mamą zawsze było radośnie, czekaliśmy na moment składania życzeń. Po utracie wzroku przebywałam w szkole dla niewidomych we Wrocławiu. Przyjeżdżałam do domu na święta. Gdy zaczęłam pracować w Łodzi też przyjeżdżałam do mamy. Potem wyszłam za mąż, miałam własną rodzinę, trójkę dzieci i w swoim domu urządzałam wieczór wigilijny. Dzieci się usamodzielniły, założyły własne rodziny, ale zawsze przychodziły do nas na wspólną wieczerzę. Przygotowywałam tradycyjne potrawy - gołąbki z jagiełkami, kutię z bakaliami, pierogi z kapustą i grzybami, kluski z makiem, słodkie pierogi z suszonymi owocami i oczywiście piekłam ciasta: serniki, makowce i pierniki.
Teraz wigilie przygotowują moje córki. Co roku się spotykamy na zmianę raz u jednej, raz u drugiej. Każdy coś przygotowuje. Basia ze swoją rodziną klei niezliczone ilości pierogów, gotuje zupę grzybową i kompot z suszu. Starsza Beatka smaży różne rodzaje ryb. Syn z synową przygotowują kilka rodzajów śledzi. Ja w dalszym ciągu piekę ciasta. Wnuczki dekorują pięknie stół. Moja najbliższa rodzina liczy obecnie 15 osób, ale zawsze jest nas więcej. Rozpoczynamy wieczór czytaniem fragmentów z Ewangelii, potem łamiemy się opłatkiem i wszyscy składamy sobie życzenia. Bardzo lubię ten moment, mamy wtedy czas dla siebie, możemy spokojnie ze sobą porozmawiać. Kiedyś mój jedyny wnuś - Kuba, bo mam jeszcze 6 wnuczek, składając mi serdeczne życzenia w kąciku przytulił mnie i powiedział „babciu bądź nam i żyj nam”. Jak spytałam czy kochasz babcię, odpowiedział „pewnie, że tak”.
Po smacznej kolacji obowiązkowo kolędujemy. Zięć siada przy pianinie, czasami któraś z wnuczek także, śpiewamy radośnie, wszyscy bardzo to lubimy. Oczywiście, jest też czas na prezenty i miłe niespodzianki. Kończymy ten piękny wieczór pójściem na Pasterkę.
&&
Iwona Czarniak
Boże Narodzenie to najbardziej magiczne ze świąt, każdy przeżywa je na swój sposób. Dla dzieci jest to przede wszystkim czas oczekiwania na prezenty, a kiedy zaczyna się Adwent, można spotkać dzieciaki wędrujące z lampionami na roraty. Im więcej lat przybywa człowiekowi, tym bardziej zmienia się świętowanie. Jako rodzice staramy się wdrażać w świąteczne obchody tradycje wyniesione z domu rodzinnego i przekazywać je własnym dzieciom.
Nie ma jednak chyba nikogo, kto nie wracałby pamięcią do lat dziecięcych, tak też jest i w moim przypadku.
Przygotowania do tego szczególnego okresu zaczynały się już jesienią, kiedy to zebrane w lesie grzyby, nawleczone na nitkę, suszyły się nad kuchenką, tak samo było z owocami: śliwkami i jabłkami. Wszystko nabierało tempa od pierwszego dnia Adwentu. Już, jako mały berbeć od tego dnia dostawałam bojowe zadanie, a mianowicie oczyszczanie oraz przygotowywanie skórek z cytryn i pomarańczy do zasypywania cukrem. To one razem z syropem, jaki się wytworzył, dawały niezapomniany smak i aromat ciast, jakie babcia piekła w piecu chlebowym. Obecnie mamy gotowe aromaty, ale nie dają takiego smaku jak byśmy chcieli.
Do dziś pamiętam smak śledzi z beczki, których teraz próżno szukać, jednak marynowane własnoręcznie z cebulką w oleju co roku pojawiają się na naszym wigilijnym stole.
Moje lata dziecięce to przede wszystkim zimy obfitujące w śnieg i coroczną wędrówkę do lasu po choinkę. To była niesamowita wyprawa. Babcia układała na sankach snopki zboża, siano oraz sól i razem brnęłyśmy poprzez zaspy do lasu, tam umieszczałyśmy wszystko pomiędzy gałęziami i z choinką wracałyśmy do domu. Babcia wpajała mi szacunek do otaczającej nas przyrody i tak np. mówiła, że zwierzętom jest ciężko znaleźć pod śniegiem pożywienie, więc trzeba im pomóc, bo one też mają prawo do świętowania. Nie inaczej było z drzewkiem. Obecnie, gdy idziemy go kupić, staramy się wybrać najładniejsze. Masze nigdy przy pierwszych oględzinach w lesie nie wyglądało imponująco. Miało częściowo uschnięte gałązki, które trzeba było usunąć. Nie miało to jednak większego znaczenia, kiedy bowiem zostało przystrojone, wyglądało zachwycająco. Wyjaśnienie takiego wyboru było proste - ono i tak usychało i jak to babcia mówiła, przystrojone nacieszy oczy, a jego zapach był niepowtarzalny.
Dzień poprzedzający Wigilię zmieniał się w dzień słodkich zapachów, kiedy to od rana z pieca wynurzały się blachy ciast drożdżowych oraz makowce, no i oczywiście chleb, jakiego w obecnych czasach w żadnej z piekarni znaleźć nie można.
Wigilia, jaką zapamiętałam najbardziej, zaczęła się rankiem od łaskoczącego mnie w nos aromatu gotowanej kapusty z grochem i odgłosów krzątaniny domowników. Przez cały dzień coś do siebie szeptali, przy tym uśmiech rozjaśniał ich twarze i tak było do pierwszej gwiazdki, z której pojawieniem się zasiedliśmy do stołu. Pamiętam, że był na nim biały odświętny obrus, siano, opłatek, śledzie pod różnymi postaciami, wspomniany już groch z kapustą, zupa owocowa i inne potrawy. Pod koniec kolacji, tak jak już to było w zwyczaju, przy drzewku, na którego gałązkach zapalone zostały nie lampki, ale maleńkie świeczki, zaczęliśmy wspólne śpiewanie kolęd. Nagle dobiegło nas łomotanie do drzwi. Usłyszałam ściszone głosy - jeden należał do mamy, która poszła je otworzyć, jednak drugiego nie znałam. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, do mieszkania wszedł Mikołaj z workiem na plecach i laską w ręku. Pytał, czy byłam grzeczna, musiałam coś zaśpiewać, a gdy dostałam prezent i Mikołaj pochylił się, aby podnieść worek, stało się coś, czego nie mogłam zrozumieć. Jego broda została na podłodze. Szybko wyjaśnił, że odpadła mu z powodu mrozu, pożegnał się i wyszedł.
W następną Wigilię bliscy oświadczyli mi, że w tym roku Mikołaj nie roznosi prezentów, bo mu jeszcze broda nie odrosła, a grzecznym dzieciom prezenty będzie roznosiła gwiazdka. Rzeczywiście rano w Boże Narodzenie prezent leżał pod choinką.
Moje dzieci co roku po kolacji Wigilijnej wypatrywały gwiazdki niosącej prezenty i po powrocie do mieszkania zawsze znajdowały coś pod świątecznym drzewkiem. Po Wigilii jeździliśmy do kościoła na Pasterkę saniami zaprzęgniętymi w konie, a dzwoneczki przymocowane do zaprzęgu wydzwaniały niepowtarzalną melodię.
Czas nie stanął w miejscu, mijał rok za rokiem. Założyłam własną rodzinę, z którą spędzam kolejne Święta, jednak wspomnienia magicznych Świąt Bożego Narodzenia z lat dziecięcych powracają i znów dzielę się opłatkiem z tymi, których już nie ma wśród nas, a w mojej głowie rozbrzmiewają wspólnie śpiewane kolędy. Pomimo utraty wzroku nadal mam w pamięci to, czego nauczyłam się jako dziecko i przygotowanie potraw, a w szczególności sosu grzybowego oraz śledzi, jest moją specjalnością, na którą wszyscy czekają, a tradycje wyniesione z domu starałam się przekazać własnym dzieciom.
Wszystkim Czytelnikom życzę samych dobrych wspomnień, a na obecne Święta Bożego Narodzenia składam najlepsze życzenia: łask Bożych od Nowonarodzonego Pana, niech Gwiazda Betlejemska rozjaśnia mroki i prowadzi przez życie.
Dzieląc się ze wszystkimi opłatkiem, życzę zdrowych, spokojnych świąt oraz szczęśliwego Nowego Roku 2018.
&&
Małgorzata
Gruszka
(psycholog)
Minął listopad - miesiąc przez większość zaliczany do najsmutniejszych i najbardziej ciągnących się w roku. Złota polska jesień nie cieszy już zmysłów, za oknem szaro, mokro i smętnie. Drzewa zgubiły liście, a słońca jak na lekarstwo. Dnia ubywa w szybkim tempie, wieczory stają się coraz dłuższe.
Wielu z nas właśnie w listopadzie przeżywa jesienną chandrę myloną z depresją. Od depresji różni ją to, że sami potrafimy się pocieszyć. Pocieszamy się m.in. tym, że wkrótce zacznie się czas, w którym spodziewamy się tej samej radości co każdego roku - czas świąt!
Czekamy na święta, by po raz kolejny ulec ich magii i niecodziennemu klimatowi.
Z niecierpliwością wyglądamy ostatnich dni grudnia, by poczuć tę jedyną w swoim rodzaju atmosferę, dać się zaczarować i znów odnaleźć w sobie duszę dziecka…
Nadejście świąt cieszy nas i unosi trochę nad ziemię, bo to wyjątkowy czas, w którym bycie razem nabiera szczególnego znaczenia. Bycie razem - a więc dzielenie świątecznych chwil z najbliższymi i nie tylko.
Ale nie wszystkim dane jest doświadczać wspólnotowego i rodzinnego charakteru Bożego Narodzenia. Wśród nas są tacy, którzy z różnych przyczyn samotnie spędzają te rodzinne święta.
Jak wygląda to z ich perspektywy?
Jak poradzić sobie z samotnością, która w tych dniach doskwiera i boli znacznie bardziej…?
Świąteczny zawrót głowy
Przed świętami przeżywamy swoisty zawrót głowy. Przygotowania do świąt i same święta to wiele rytuałów, które powtarzamy co roku. Robimy to z przyzwyczajenia i ze względu na tradycję. To ona podpowiada co i kiedy zrobić. Mniej lub bardziej świadomie ulegamy rytuałom takim jak: przedświąteczne porządki, zakupy, czasochłonne przygotowywanie potraw, strojenie domu, nabywanie prezentów, ubieranie choinki by wreszcie zasiąść do wieczerzy z kolędami, prezentami i Pasterką.
Wszystko, co robimy przed świętami i podczas świąt, ma zasadniczy wymiar i sens, mianowicie taki, że robimy to dla kogoś. To adresaci naszych starań i wysiłków sprawiają, że chcemy je podejmować. Radość przeżywania świąt płynie m.in. z faktu, że mamy je z kim dzielić, że są ludzie, dla których chcemy zrobić więcej niż na co dzień i z którymi możemy dzielić radość i przyjemność świętowania. Uroczyście jest wtedy, gdy jest nas więcej…
Perspektywa samotnych świąt
Osoby samotne, które nie mają z kim spędzić świąt nie cieszą się, że listopad już minął i nadszedł grudzień. Przeciwnie: większość z nich zaczyna wówczas odczuwać dotkliwy dyskomfort emocjonalny. Wokół panuje narastające podniecenie tym, co ma nastąpić; wszyscy cieszą się na rodzinne spotkania w wyjątkowej atmosferze. Zewsząd słychać o tym jak bardzo rodzinne to święta - jednym słowem panuje radość, którą ciężko podzielać, gdy w perspektywie ma się święta bez bliskich i przyjaciół. Nie tylko ciężko ją podzielać, ale może być wręcz męcząca i irytująca. Samotność na co dzień jest trudna, samotność w święta bywa trudna do zniesienia.
Dlaczego jest tak trudno?
Przeżywanie świąt, gdy jest się samotnym bywa bardzo trudne i bolesne chociażby dlatego, że wszystko co z nimi związane jest w nas bardzo silnie zakorzenione. Od dzieciństwa święta spędza się w gronie najbliższych. Najpierw jest to rodzina, z której się pochodzi, potem rodzina, którą się założyło. Każdy z nas ma za sobą kilkadziesiąt świąt spędzonych we wspólnocie, wykonującej podobne rytuały.
W momencie, gdy jest się samemu, doświadcza się swego rodzaju konfliktu wewnętrznego.
Z jednej strony chce się kontynuować to, co było przedtem, z drugiej bez ludzi wokół siebie nie wiadomo jak to zrobić. Niewiadomo jak i po co. Świąteczne rytuały tracą sens, bo zawsze były wspólne, zawsze dzieliło się je z ludźmi.
Samotność w święta jest szczególnie dotkliwa bo nie ma czym zastąpić wszystkiego, co robiło się w gronie rodziny. Osoby samotne zazwyczaj nie mają pomysłu na to jak spędzić święta inaczej, a nawet jeśli go mają, to trudno go zrealizować ze względu na silne przywiązanie do pielęgnowanej przez lata tradycji.
Dodatkową trudność stanowi fakt, że wszyscy wokół świętują, co wytwarza pewną presję, od której trudno uciec. Szczególnie trudno jest samotnym osobom starszym, które nie mają wielu możliwości wyboru sposobu spędzania świąt. Nie mają ich często ze względów materialnych i zdrowotnych, a także z powodu wspomnianego już przywiązania do tradycji.
Jak znieść samotność w święta?
Zewnętrzny i wewnętrzny charakter świąt. Święta spędzane samotnie są mniej przykre, jeśli oddzieli się ich istotę od tego, co zewnętrzne. Istotą Bożego Narodzenia jest pamiątka narodzin Jezusa Chrystusa. Niezależnie od tego jaki jest nasz stosunek do świąt, ich najgłębszy sens i istota są religijne. Dla wierzących ten aspekt świąt jest najważniejszy. Bóg się rodzi i każdy z nas może odpowiedzieć sobie na pytanie, co to dla niego znaczy. Co rok można zastanawiać się nad tym i odkrywać w sobie nowe odpowiedzi.
Zewnętrzne aspekty świąt - sprzątanie, zakupy, choinka, kolacja wigilijna i prezenty - są oczywiście ważne. Ważne i potrzebne nam tak po ludzku. Ale istotę świąt można czuć nawet wówczas, gdy ze względu na brak ludzi wokół siebie nie odczuwa się chęci ani sensu wykonywania powyższych czynności.
Podczas samotnych świąt najbardziej boli to, że nie ma dla kogo i z kim świętować zewnętrznie. Brak ludzi, z którymi można zasiąść przy świątecznym stole, nie oznacza braku możliwości duchowego przeżywania świąt i otwarcia się na ich istotę.
Osoby samotnie spędzające święta pozbawione są wspólnie wykonywanych rytuałów. Mogą wykonywać je sami i dla siebie, jeśli sprawia im to przyjemność. Mogą też pominąć je i skupić się na religijnym i duchowym charakterze świąt.
Wspomnień czar
Poczucie samotności w święta bywa szczególnie dotkliwe u osób, które zostały same, bo ich bliscy i krewni już nie żyją. Osoby takie często czują się samotne i opuszczone. Nierzadko poczucie to potęgowane jest przez porównywanie tego, co było przedtem, z tym, co jest teraz.
Ale świąteczne wspomnienia nie muszą działać przygnębiająco i destrukcyjnie. Snując je zamiast żalu można czuć wdzięczność, że tyle wspaniałych świąt przeżyło się z kochaną osobą.
Samotnej teraz osobie nikt nie zabierze dobrych i ciepłych wspomnień. Od niej tylko zależy, co weźmie górę i jakim emocjom pozwoli się nieść: żalowi za tym co odeszło, czy wdzięczności za to co przeżyła.
Obdarowanie innych
Nieodłącznym elementem świąt jest obdarowywanie innych. Przez to czujemy się lepsi i święta nabierają głębszego sensu. Oczywiście, dzieje się tak, gdy obdarowujemy innych z serca i w przemyślany sposób, a nie sprowadzamy tego do kupowania byle czego i na odczep.
Osoby samotne nie mają bliskich, których mogłyby obdarować. Nie znaczy to, że nie mogą obdarować nikogo. Każdy, jeśli tylko chce, może zrobić coś dla innych. W okresie przedświątecznym okazji do wspierania i pomagania jest naprawdę dużo.
Pomoc innym sprawi, że w wigilijny wieczór spędzany samotnie cieplej będzie na sercu. Będzie cieplej, bo przyczynimy się do pomnożenia dobra, a to przecież jedno z najważniejszych przesłań świąt.
Samotność jako cierpienie
Samotność, to mniej lub bardziej dotkliwe cierpienie. Jeśli nie można go uniknąć, można nadać mu sens poprzez ofiarowanie go w określonej intencji. Można na przykład skupić się na tym, że nowo narodzony Chrystus też był samotny. Wszyscy gromadzili się i grzali w pełnych gospodach, a rodzice Jezusa byli sami w oddalonej od domów grocie dla zwierząt. Jako człowieka nikt Go nie chciał przyjąć. Grota zapełniła się ludźmi dopiero wówczas, gdy okazało się, że jest Bogiem w człowieku.
Święta po swojemu
Święta nie są przymusem. Gdy ktoś jest samotny i nie chce przeżywać świąt, nie musi tego robić. Oczywiście, trudno jest udawać, że świąt nie ma, ale nie trzeba zmuszać się do spędzania ich tak jak inni. Będąc sami - sami decydujemy o tym, jak spędzamy święta. Nie musimy nikomu tłumaczyć się z tego, że nie kupujemy opłatka, nie smażymy ryby, nie ubieramy choinki itp. Warto zapytać siebie, czego tak naprawdę chcemy, co nas denerwuje, irytuje i złości, z czego lepiej zrezygnować niż robić tylko dlatego, że inni to robią. Wigilijny wieczór i dwa świąteczne dni można spędzić tak samo jak wszystkie inne. Tradycja jest po to, by umilać i ubogacać nam życie, a nie uprzykrzać je.
Boisz się samotności w święta?
Jeśli wiesz już jak wyglądają samotne święta i jak się z tym czujesz, zastanów się, czy po raz kolejny chcesz spędzić je w ten sposób i czy masz jakąś możliwość świętowania z kimś jeszcze.
Być może wystarczy wyciągnąć do kogoś rękę, może warto się z kimś pojednać, może warto wybaczyć i przestać kierować się urazą, honorem lub ambicją…
Może obok jest ktoś, z kim możesz spędzić święta, bo tak jak Ty został sam… Może ktoś zaprasza Cię do siebie i jest jeszcze czas na podjęcie decyzji…
Rozważ wszystkie opcje i wybierz to, co uważasz za najlepsze. Zastanów się, czy nie warto podjąć wysiłku w celu uniknięcia samotnych świąt, jeśli nie chcesz przeżywać ich tak po raz kolejny…
&&
&&
Edyta Grabowska-Gwardiak - pisarka, autorka bajek dla najmłodszych. Absolwentka filologii polskiej. Pochodzi z Legnicy. Po ukończeniu studiów podjęła pracę w szkole. Niestety, po utracie wzroku, nie mogła wykonywać zawodu nauczyciela. Przygodę z pisaniem bajek zaczęła od tworzenia słuchowisk dla programów dziecięcych Radia Zachód. W 2009 roku debiutowała zbiorem opowiadań „Bajki-dobrodziejki”. Praca w szkole pozwoliła jej poznać dobrze psychikę dziecka oraz uwrażliwiła na jego problemy.
Lubi tworzyć bajki pogodne, dające poczucie bezpieczeństwa, uczące tolerancji i rozwijające wyobraźnię młodego Czytelnika. Ich bohaterowie są pomysłowi, uczą życzliwego stosunku do ludzi i przyrody, zawsze znajdują dobre wyjście z trudnej sytuacji.
Edyta Grabowska-Gwardiak ma w swoim dorobku literackim także felietony i opowiadania dla dorosłych Czytelników.
&&
Edyta Grabowska-Gwardiak
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami i za tym, czego w bajkach zwykle jest siedem, żyli sobie król i królowa. Byli, co oczywiste, piękni i bogaci. Władali dużym królestwem, kierowali się właściwymi zasadami, a poddani szanowali ich i kochali. Do pełni szczęścia brakowało tylko potomka. Czekali na niego, czekali, starali się, ale los jakoś im nie sprzyjał. Zasięgali rad magów, lekarzy, wróżek, mędrców i innych osób, które w takich sytuacjach mogą pomóc. Po kilku latach, ku ich wielkiej radości, doczekali się narodzin córki. Dziewczynka, jak nietrudno się domyślić, była urocza, grzeczna i piękna. Jednak nie o wszystko los zadbał, niestety…
Ludwika, bo takie imię otrzymała po prababci, mało uwagi poświęcała otoczeniu. Uśmiechała się dopiero na dźwięk głosu rodziców, a nie na ich widok, i nie wodziła za nimi oczami jak inne niemowlęta. Na zamku powoli domyślano się przyczyny, lecz na razie nie ośmielano się o tym mówić głośno.
- Nasza córka jest jakaś dziwna… - powiedział w końcu odważnie król.
- Tak, ona chyba nie widzi - odpowiedziała królowa.
Małżonkowie spojrzeli na siebie z miłością i odwagą w oczach pełnych łez.
- Jakoś sobie z tym poradzimy - szepnął król i pocałował czule małżonkę.
- I ja tak myślę!
Odtąd życie na dworze zmieniło nieco tor. Sprowadzono lekarzy z całego świata. Mała Ludwika została dokładnie obejrzana i zbadana. Znosiła to dzielnie, bo w końcu była królewną, a to zobowiązuje. Jednak żaden specjalista, co musimy wyznać ze smutkiem, nie obiecywał tego, że kiedykolwiek będzie widziała.
Mijały miesiące, lata, dziewczynka rosła i radziła sobie bez wzroku zupełnie nieźle. Zamek zmodernizowano tak, by na jej bezpieczeństwo czyhało jak najmniej pułapek. Nauczyła się sprawnie poruszać po rozlicznych komnatach i krętych korytarzach. Spacerowała po ogrodzie, trzymając się sznura, który pomysłowy ogrodnik rozwinął wzdłuż alejek. Była bardzo zdolna i miała znakomitą pamięć, więc nauka nie sprawiała jej żadnych trudności.
Niestety, były to czasy, w których nie wymyślono jeszcze pisma punktowego, białych, lekkich lasek, udźwiękowionych komputerów i mówiących sprzętów codziennego użytku. Życie Ludwiki nie było jednak nudne i smutne. Słuchała książek czytanych jej przez nianie, nauczycieli, rodziców i damy dworu. Miała nieprzeciętny słuch, dobrą orientację i kilka innych cech, które ułatwiały życie osobie niewidomej.
Nasza bohaterka wkroczyła nareszcie w wiek, w którym wysoko urodzone panny zazwyczaj zmieniają stan cywilny. Bądźmy szczerzy, rodzice Ludwiki wątpili w to, iż jakiś uroczy młodzian zechce się jej oświadczyć. Znali ją dobrze i wiedzieli, że jest mądra, zdolna, a na dodatek piękna, lecz nie byli pewni, czy takie zalety, poza urodą, zechce dostrzec ktoś inny. Nie szukali więc dla córki męża, nie wyprawiali turniejów, nie zapraszali kandydatów na wykwintne bale. Owszem, życie towarzyskie w zamku kwitło, ale nie prowadzono go z zamysłem wydania królewny za mąż.
Rodzice nie wzięli jednak pod uwagę tego, że los, który nie popisał się przy narodzinach Ludwiki i nie zadbał o jeden z jej zmysłów, tym razem postanowił się zrehabilitować. Pewnego bardzo deszczowego, zimnego dnia na zamkowym dziedzińcu zaturkotały koła i dało się słyszeć rżenie koni. Służba wybiegła na powitanie zbłąkanego wędrowca. Był to ktoś znaczący i ważny, bo jego pojazd nosił znamiona wielkiego bogactwa, a strudzone konie należały do najpiękniejszych, jakie w tej okolicy widziano.
Mężczyzna, który wysiadł z karety, miał cudzoziemski strój, ale odezwał się tutejszą mową. Poprosił o gościnę, więc szybko zaprowadzono go do króla i królowej.
- Jestem Rodryk, książę Brajlandii - przedstawił się z gracją. Uśmiechnął się przy tym tak rozbrajająco, że rezerwa gospodarzy natychmiast zniknęła.
- Bardzo nam miło, witamy w naszym zamku - odpowiedział król i uścisnął dłoń gościa. Nawet się przy tym nie zorientował, że królowi takie gesty nie uchodziły. W niespodziewanym gościu było coś tak ujmującego, że dworska etykieta, mówiąc kolokwialnie, poszła w kąt.
Rodryk opowiedział o tym, że zwiedza świat, a jego najbliższym celem jest sławna biblioteka w sąsiednim królestwie, do której nie dotarł, bo w ulewnym deszczu zgubił drogę.
- Biblioteka może poczekać, a książę niech zatrzyma się u nas na kilka dni. Nasz astronom przewiduje poprawę pogody dopiero za tydzień - powiedział król i nakazał służbie umieszczenie gościa w najlepszej komnacie.
- Dziękuję waszym królewskim mościom - odpowiedział Rodryk i uśmiechnął się z wdzięcznością.
W tym momencie wszyscy usłyszeli zbliżające się damskie głosy. Drzwi otworzyły się i do sali weszła Ludwika, prowadzona pod ramię przez jedną z dam dworu.
- Córko, mamy gościa - zwrócił się do niej król. - Poznaj księcia Rodryka.
- Witaj, książę! - rzekła wdzięcznym głosem królewna i wyciągnęła drobną dłoń.
Rodryk skłonił się dwornie, czego, rzecz oczywista, Ludwika nie dostrzegła, ujął podaną rękę i złożył na niej stosowny pocałunek. Zapatrzył się przy tym na Ludwikę tak bardzo, że dopiero ciche chrząknięcie damy dworu przywołało go do porządku.
Pora była późna, toteż gospodarze nie przedłużali rozmowy i poprosili gościa, by udał się na odpoczynek.
Rodryk spędził w przyjaznym zamku trudną noc. Rozmyślał o Ludwice, miał przed oczami jej cudną postać i słodki głos. Biedak przewracał się z boku na bok i usnął dopiero nad ranem. Nazajutrz pojawił się na śniadaniu ze śladami fatalnej nocy na twarzy, ale widok ślicznej Ludwiki natychmiast go rozbudził. Król i królowa zabawiali gościa rozmową, służba podawała smakowite dania, a Rodryk dyskretnie obserwował królewnę. Jadła z wdziękiem, ale ruchy miała jakieś ostrożne, delikatne. Służba usługiwała jej częściej niż jemu i królewskim rodzicom. Czasem, kiedy do niego mówiła, odnosił wrażenie, że spogląda nie wprost, że jej wzrok błądzi gdzieś obok. „Może jest nieśmiała?” - pomyślał.
Tymczasem śniadanie dobiegało końca, a król głowił się, jak tu poinformować gościa o tym, że córka postrzega świat inaczej niż wszyscy. Jakoś nie chciał robić tego wprost.
- Rodryku, czy poda mi pan ramię? - królewna wybawiła ojca z kłopotu, zadając pytanie. - Chcę pokazać panu pracownię naszego astronoma, a nie widzę i mogę potknąć się na bardzo wąskich schodach, które do niej prowadzą.
Ludwika uśmiechnęła się przy tych słowach tak promiennie, że Rodryk, znów zapatrzywszy się na jej wielką urodę, właściwie nie zrozumiał tego, co usłyszał.
- Ależ oczywiście, chętnie ją obejrzę i poznam astronoma. Dziękuję!
W tym momencie dotarły do niego wypowiedziane słowa i pojął przyczynę jej odmiennego sposobu zachowania przy stole. Ona nie była nieśmiała, ona była niewidoma… Kierując się intuicją, wziął królewnę delikatnie za rękę i wsunął sobie jej śliczną dłoń pod ramię.
- Najpierw w prawo i schodami w górę, a potem powiem, co dalej - oznajmiła Ludwika.
Król i królowa, lekko zdumieni, spoglądali za oddalającą się parą. Ona szła swobodnie, a on, wyprzedzając ją o pół kroku, sprawiał wrażenie, jakby prowadzał niewidomych od zawsze.
- Miły i przystojny - zauważyła królowa.
- W istocie, interesujący mężczyzna. I dobrze urodzony! - dodał małżonek.
- A ona nie widzi… - kontynuowała królowa.
- Moja droga, daj spokój, ma inne zalety. Wzrok to nie wszystko.
I tak sobie rozmawiali, snując marzenia o zamążpójściu ukochanej córki.
Królewna poznała Rodryka z astronomem, potem pokazała zasobną rodzinną bibliotekę i opowiedziała o tym, jak żyje się w świecie pozbawionym światła. Była przy tym zwyczajna, szczera, i książę poczuł, że nieodwracalnie skradła mu serce.
Tymczasem deszcz ustał, zza chmur wyjrzało słońce i gość postanowił opuścić po południu miłych gospodarzy. Został jeszcze na obiedzie, a potem pożegnał się i odjechał, by zrealizować zaplanowany cel podróży.
- Jaka szkoda - powiedział król, gdy za księciem zamknęły się podwoje zamku. - Dziwnie szybko go polubiłem…
Jednak tempo rosnących uczuć Rodryka znacznie przewyższało szybkość sympatii władcy. Już po tygodniu przysłał gońca z listem, w którym dziękował wylewnie za gościnę i pytał, czy w drodze powrotnej może znów zawitać na krótko do zamku. Odpisano natychmiast, zapraszając serdecznie. Rodryk zjawił się wkrótce.
- Królu, królowo - powiedział niemal natychmiast po powitaniu. - Kocham waszą córkę! Chcę prosić o jej rękę.
- Nooo… - zaczął król, ale nie wiedział, co mówić dalej.
Królowa milczała, zaskoczona rozwojem sytuacji. Wszak w tych czasach takie tempo w ujawnianiu uczuć było rzadkością. „Ależ go wzięło”, pomyślała zupełnie nie po królewsku.
Król odzyskał koncept i zaproponował, by zapytać Ludwikę o to, czy się zgadza, bo on byłby ogromnie szczęśliwy, gdyby Rodryk został jego zięciem.
W tym momencie, podobnie jak za pierwszym razem, otworzyły się drzwi i do komnaty weszła Ludwika wsparta na ramieniu tej samej damy dworu.
- Dzień dobry! - powiedziała wesoło. - Chyba mamy gościa, prawda?
- Witaj, pani, tak, to ja, Rodryk, ośmieliłem się znów przyjechać.
- Córko, nasz gość… - zaczął niepewnie król, ale Rodryk już klęczał przed wybranką.
- Pani, kocham cię i nie wyobrażam sobie, bym mógł spędzić resztę życia bez ciebie! Czy wyświadczysz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? Wiem, że prawie się nie znamy, ale może to nie jest przeszkodą? Będę twoimi oczami, będę opowiadał ci świat i…
Książę powoli się rozkręcał i zanosiło się na to, że jego oświadczyny mogą trwać długo, ale przerwała je Ludwika.
- Zgadzam się - powiedziała spokojnie.
- Zgadzasz się?! - zawołał Rodryk uszczęśliwiony.
- Ona się zgadza! - powtórzył król.
Tak, w tradycyjnych bajkach wygląda to nieco inaczej, dostojniej i poważniej; w naszej zrywamy z tradycją i pozwalamy bohaterom na więcej luzu i swobody. Zatem radość zapanowała na zamku, zarządzono ucztę, później ustalono datę ślubu, a potem…
Wiadomo, co działo się potem. Szyto suknię, zapraszano gości z całego świata, pracowano nad menu, udekorowaniem zamku i innymi tego typu sprawami, bez których porządny ślub w żadnym królestwie odbyć się nie może.
Ludwika była szczęśliwa. Głos Rodryka od pierwszej chwili sprawił, że czuła się jakoś inaczej. Kiedy był blisko, miłe ciepło wypełniało jej serce. Było jej tylko trochę żal, że nigdy go nie zobaczy…
Nadszedł wreszcie dzień zaślubin. Młodzi zaprzysięgli sobie miłość i wzajemne oddanie. Gdy prawowity mąż złożył na ustach żony delikatny pocałunek, królewna zaczęła się jakoś dziwnie zachowywać. Wpatrywała się w jego twarz tak, jakby go widziała. Potem odrobinę nietaktownie rozejrzała się wokół, a wreszcie uważnie popatrzyła na trzymany w dłoni bukiet pąsowych róż. W wielkiej sali zapadła cisza, Rodryk wyglądał na bardzo zdumionego, a król nerwowo pocierał czoło. Tylko serce królowej przyspieszyło, bo ona, matka, już domyślała się przyczyny niezwykłej sytuacji. Nie zważając na etykietę, podeszła do Ludwiki i powiedziała:
- Tak się cieszę!
Królewna popatrzyła po raz pierwszy na matkę i uśmiech rozświetlił jej piękną twarz. Potem jeszcze raz przyjrzała się mężowi, spojrzała na ojca i na tłum gości.
- Ty widzisz, prawda? - wyszeptał Rodryk.
- Chyba tak…
- I co teraz? - zapytał.
- Teraz będziemy żyli długo i szczęśliwie - powiedziała radośnie.
Wzruszeni goście zawołali „hurra”, a wieść o odzyskaniu przez Ludwikę wzroku lotem błyskawicy dotarła do poddanych, bardzo kochających swoją skromną królewnę. Huczne wesele trwało tydzień, a przejęty astronom, który tak się kiedyś pomylił przy prognozie pogody, powtarzał po wielokroć „Amor vincit omnia”, „Amor vincit omnia”. Narrator niestety nie wie, czy wyczytał to z gwiazd, czy też z radości zapomniał ojczystego języka i przeszedł na łacinę. Wiadomo mu jednak, że miłość może zwyciężyć wszystko i potrafi czynić prawdziwe cuda…
&&
&&
Teresa Dederko
Niedawno, do jednej z organizacji działających w środowisku osób niewidomych, przyszedł list, w którym jego autor opisywał tragiczną sytuację, w jakiej znalazł się jego kolega po utracie wzroku.
Z opisu wynikało, że mężczyzna, nazwijmy go X, po nieudanej operacji, prosto ze szpitala wrócił do swojego mieszkania, w którym mieszkał samotnie, bez rodziny. Otrzymał zasiłek z Opieki Społecznej i zapewniono mu przynoszenie obiadów do domu. Jakoś żaden z pracowników Ośrodka Pomocy Społecznej nawet nie pomyślał o jakiejkolwiek formie rehabilitacji dla tego podopiecznego. Pan X, pozostawiony sam sobie, popadł w depresję i też nie podejmował żadnych działań, aby zmienić swoją sytuację.
Przez kilka lat nie opuszczał własnego mieszkania, nie ma zegarka, więc nie wie, która jest godzina, nie ma kontaktów z innymi ludźmi, po prostu jakoś wegetuje. Wreszcie odwiedził go dawny znajomy, który natychmiast podjął interwencję i zaczął szukać najlepszego rozwiązania. Obecnie pan X jest pod opieką psychologa dobrze znającego problematykę osób niewidomych. Ma już załatwiony turnus rehabilitacyjny i wsparcie instruktorów czynności dnia oraz orientacji.
Trudno uwierzyć, ale ta historia jest prawdziwa i wydarzyła się w XXI wieku w centrum stolicy. Niestety, nie jest to sytuacja odosobniona. Kiedy zbulwersowana opowiedziałam znajomym o panu X, usłyszałam jeszcze o innych przypadkach, gdzie również opieka społeczna zaniedbała na przykład niewidomego psychicznie chorego, któremu przynoszono obiady, nie zwracając uwagi na to, że on ich nie je. Na szczęście po kilku dniach chorego odwiedziła siostra i wezwała pogotowie, ponieważ jak się okazało, jej brat miał złamaną nogę i bardzo cierpiał.
Pewnie nie można uogólniać, ale jestem przekonana, że pracownikom Opieki Społecznej przydałyby się podstawowe szkolenia, uczące odpowiedniego traktowania niewidomych i pokazujące ich możliwości. W pewnym stopniu, w pierwszym przypadku, zawiedli też lekarze ze szpitala, w którym pan X miał przeprowadzaną operację. Przy wypisie ktoś powinien chociaż trochę nowoociemniałego pacjenta ukierunkować. Zdaję sobie sprawę, że opiekunowie społeczni i lekarze są bardzo obciążeni obowiązkami, ale przy powszechnym dostępie do Internetu nie jest trudno zdobyć podstawowe informacje. Wystarczy wpisać słowo „Niewidomi” i w kilka minut można dowiedzieć się o różnych działaniach podejmowanych na rzecz osób z uszkodzonym wzrokiem.
Nierzadko odnoszę wrażenie, że w postrzeganiu niewidomych i ich możliwości cofnęliśmy się do epoki sprzed Ludwika Braille’a.
Jak inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy niewidoma dziewczyna, ucząca się w szkole masowej, chce jechać na turnus rehabilitacyjny, o którym usłyszała w radiu, a rodzice, w obawie o jej bezpieczeństwo, występują do sądu o ubezwłasnowolnienie niewidomej córki. Na szczęście sąd dysponował wystarczającą wiedzą i sprawę oddalił.
Wniosek nasuwa się taki, że ciągle jest za mało programów radiowych i telewizyjnych na tematy dotyczące osób z niepełnosprawnościami.
Z pewnością warto zacząć edukację od najmłodszych, co zresztą robi od jakiegoś czasu PZN i inne organizacje, prowadząc warsztaty edukacyjne dla dzieci.
Wspominałam o konieczności szkoleń dla personelu medycznego i pracowników Pomocy Społecznej. Niedawno, Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” opracowała i wydrukowała broszurkę pt. „Niewidomy pacjent w szpitalu”.
Z kolei nasza koleżanka, Wanda Nastarowicz, regularnie prowadzi zajęcia dla studentów Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.
Dobrze, że takie działania są podejmowane, ale jest to jeszcze ciągle niewystarczające. Kiedyś działacze PZN-u odwiedzali odziały okulistyczne, wyszukując ludzi tracących wzrok, aby zapewnić im natychmiastową pomoc. Trzeba tu wspomnieć Marię Miłkowską, która z wielkim zaangażowaniem i serdecznością, starała się zaradzić różnym potrzebom osób nowoociemniałych. Rehabilitacja nie powinna jednak opierać się na działaniach poszczególnych osób czy nawet na projektach.
Koniecznie musi być wreszcie wypracowany spójny system kompleksowej rehabilitacji, który będzie udzielał wsparcia nowoociemniałym, ale także niewidomym, gdy zajdzie taka potrzeba.
&&
Dariusz Gawęcki
26 października w restauracji „Polonia w Zaciszu” w Łowiczu odbyło się spotkanie z okazji jubileuszu 35-lecia istnienia Łowickiego Koła Terenowego Polskiego Związku Niewidomych.
W jubileuszowym spotkaniu wzięły udział osoby niewidome i słabowidzące zrzeszone w łowickim kole związku oraz zaproszeni goście.
Od początku istnienia koła przewodniczy mu Anna Wesołek, w której mieszkaniu mieściła się pierwsza siedziba oddziału PZN w Łowiczu. Pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia niewidomi przenieśli się na ul. Browarną. Koło obecnie liczy 50 osób w różnym wieku. Od dzieci do osób w bardzo podeszłym wieku - informuje Dariusz Gawęcki, zastępca prezesa łowickiego koła PZN.
Obchody jubileuszu 35-lecia zorganizowano kilka dni po Międzynarodowym Dniu Niewidomych. To święto ustanowione w 1964 roku. Jego celem jest przypomnienie, że osoby niewidome i słabowidzące są obecne w naszym społeczeństwie oraz uczestniczą w nim na równi z osobami pełnosprawnymi.
Przedstawicielka Okręgu Polskiego Związku Niewidomych w Łodzi wręczyła listy gratulacyjne od Prezes Zarządu Głównego Pani Anny Woźniak-Szymańskiej oraz Zarządu Okręgu.
Nie zawiedli też przedstawiciele samorządu, burmistrz Łowicza Krzysztof Kaliński, który objął honorowy patronat nad imprezą oraz innych stowarzyszeń działających na terenie powiatu łowickiego, m.in. Klubu Seniora „Radość”, Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów, przedstawicieli Stowarzyszenia Diabetyków i innych. Podczas spotkania wręczono odznaki „Przyjaciela Niewidomego”.
Miłym akcentem był występ młodzieży z zespołu folklorystycznego „Blichowiacy”, działającego przy szkole na Blichu w Łowiczu.
Wszystkich uczestników spotkania wzruszył wiersz, pt.: „Obojętność”, który został odczytany przez autorkę, Panią Krystynę Kunikowską, z zaprzyjaźnionego Klubu Seniora „Radość” z Łowicza.
Nie słyszysz, bo nie chcesz słyszeć.
Nie
widzisz, bo nie chcesz widzieć.
Ale nie widzisz, bo nie możesz
widzieć.
I nie słyszysz, bo nie możesz słyszeć.
Dziecko za rączkę prowadzi mama.
Opowiada
jak wygląda świat.
Uczy wszystkiego, co potrafi sama
i mówi
jak wygląda pachnący kwiat.
Trudno żyć jest w ciemnościach,
bez
pomocy drugiego.
A jeszcze te bariery, stawiane
przez
człowieka widzącego.
Otwórzmy nasze serca, wyciągnijmy
dłonie.
Pomóżmy żyć drugiemu, niech też widzi niewidomy.
On
tak samo myśli i tak samo czuje.
Kocha może bardziej, uczuć nie
żałuje.
Kocha całym sercem, wszystkim co
posiada.
Miłuje bliźniego więcej niż może wypada.
W dniu Waszego święta drodzy
Przyjaciele,
niech znikną bariery codzienne.
A drugi
widzący, niech podaje rękę
i pomoże przejść przez drogę ciemną.
Wtedy niewidzący zobaczy jasność
i
ciepło co go otacza.
A niesłyszący usłyszy bicie, Twojego serca.
Z okazji jubileuszu Koła składamy jego Członkom najserdeczniejsze życzenia i gratulujemy Pani Prezes Annie Wesołek, dziękując za jej wieloletnią pracę społeczną.
Redakcja i Zarząd Fundacji "Świat według Ludwika Braille’a"
&&
Krystyna Skiera
Pewnego dnia, do naszej czwartej klasy nauczyciel przyprowadził praktykantkę, młodą, niewidomą nauczycielkę, Panią Zofię Krzemkowską. Przy okazji „palnął” nam dydaktyczną mówkę o tym, ile będziemy mogli osiągnąć, ucząc się pilnie.
Kiedy nowa Pani odezwała się, zachwycił mnie jej aksamitny głos.
Pomyślałam wówczas, że ktoś o tak ładnym głosie musi być dobrym człowiekiem. Nie widząc, właśnie po głosie oceniam ludzi, rzadko się myląc.
Pierwsza lekcja, pierwsze rozmowy, szybko nawiązałyśmy kontakt. Myślę, że nadawałyśmy na tych samych falach. Pani Zosia okazała się nauczycielką z powołania, a ja lubiłam się uczyć.
Wiem, że w naszej szkole trudno jej było, gdyż nikt u niej nie mógł liczyć na taryfę ulgową.
Zawsze była sumienna, konsekwentna i taka jest do dzisiaj. Często mówiła nam, dzieciom, że powinniśmy dbać o swój wygląd, radziła jak się ubierać.
Jakiś czas po ukończeniu szkoły nasze kontakty odnowiły się, gdyż Pani Krzemkowska raz w tygodniu robiła w spółdzielni „Gryf” przegląd prasy brajlowskiej przez radiowęzeł.
Głos już się trochę zmienił wskutek choroby nauczycielki, ale wyraźna dykcja pozostała.
Dowiedziałam się wtedy, że Pani Zofia Krzemkowska jest redaktorem naczelnym „Głosu Kobiety”. Wydrukowała mi coś raz i drugi, a jeżeli nawet nie wykorzystała materiału, to o tym poinformowała.
Otrzymałam nawet legitymację korespondenta czasopism brajlowskich.
Niestety, gdy „Głos Kobiety” przestał się ukazywać, te dobre praktyki też się skończyły. Próbowałam jeszcze kilka razy wysyłać artykuły do redakcji „Pochodni”, ale nie mając żadnej odpowiedzi, przestałam pisać.
Za namową Pani Zofi ukończyłam kurs instruktorski pisma punktowego. Od tego czasu i ja byłam, w pewnym stopniu, nauczycielem, o czym zawsze marzyłam.
Niejednokrotnie zastępowałam ją na dwutygodniowych turnusach rehabilitacyjnych dla nowoociemniałych. Nasze relacje były zawsze poprawne i Pani Zofia nigdy mnie nie krytykowała, gdy uczyłam trochę inną metodą niż ona. Była bardzo wymagająca od siebie, ale też od innych. Mam wrażenie, że kursanci trochę się jej bali, przez co byli spięci. Ja wychodziłam z założenia, że lepiej mniej, jednak na większym luzie.
Na emeryturze Pani Krzemkowska zaangażowała się w pomoc Duszpasterstwu Niewidomych i poświęca mu całe swoje serce. Przepisuje teksty liturgiczne dla czytających brajlistów, wyszukuje ich, namawiając do czytania. Przepisane teksty dostarcza zawsze z dużym wyprzedzeniem, sama zwykle wybiera dla siebie jedno czytanie.
W czasie naszej długiej znajomości, gdy kiedykolwiek poprosiłam ją o wygłoszenie prelekcji czy pogadanki, nigdy nie odmówiła i zawsze była do tematu świetnie przygotowana.
Wiem jedno, można Panią Zofię Krzemkowską lubić albo nie, można się z nią zgadzać lub nie, ale nie można jej nie szanować.
W październiku bieżącego roku, Pani Zofia Krzemkowska otrzymała nagrodę im. Włodzimierza Kopydłowskiego „Człowiek Roku Polskiego Związku Niewidomych”. Przez 35 lat pracowała w Bydgoskim Ośrodku Rehabilitacji, ucząc pisma punktowego, historii, wiedzy o społeczeństwie.
Własnym przykładem, radą i różnorodną pomocą, wspierała nowoociemniałych i ich bliskich, dając im nadzieję na aktywne, dobre życie.
Przez wiele lat redagowała jednoosobowo poczytne czasopismo „Głos Kobiety”.
Przez kilka kadencji sprawowała społecznie różne funkcje we władzach PZN.
Redakcja „Sześciopunktu" oraz Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” składają laureatce gratulacje.
&&
Iwona Czarniak
Już od początku tego roku niepełnosprawni z niecierpliwością wyczekiwali na program „Aktywny Samorząd”. To dzięki funduszom uzyskanym w ramach tego programu niejeden niewidomy miał nadzieję zaopatrzyć się w sprzęt umożliwiający łatwiejsze funkcjonowanie w codziennym życiu. Komputer, pakiet Office, Jaws, to tylko niewielka cząstka tego, co w połączeniu w jedną całość pozwala na samodzielne tworzenie dokumentów, przesyłanie ich do odpowiednich instytucji, a korzystanie z Internetu daje dostęp do bieżących informacji.
To dzięki korzystaniu ze Skype’a niejeden ma możliwość bezpośredniego kontaktu ze swoimi bliskimi, mieszkającymi w odległości setek kilometrów od niego.
Niejeden marzy o urządzeniu, umożliwiającym pobieranie i odtwarzanie książek nagranych w formacie MP3 oraz o nagrywaniu na dane urządzenie niezbędnych, osobistych informacji takich jak: dane do wykonania operacji bankowych, terminy wizyt u lekarza lub umówionych spotkań.
Zaczęło się skrupulatne wypełnianie wniosków, gromadzenie wymaganych zaświadczeń oraz składanie ich w odpowiednim urzędzie. Z nadzieją każdy czekał na pozytywne rozpatrzenie wniosku i obecnie część z osób wnioskujących ma już sprzęt w domu.
Nie wszyscy jednak tryskali radością po przeczytaniu korespondencji, jaką otrzymali w odpowiedzi na złożony wniosek. W niektórych miastach środków nie zabrakło, a wręcz przeciwnie - zostały niewykorzystane. Są jednak miasta, gdzie tych środków zabrakło i tak się ma rzecz między innymi w Cieszynie.
Wygląda na to, że tym razem sprawdziło się powiedzenie: „Kto pierwszy, ten lepszy”. Cieszyńskie Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie poinformowało tych, którzy swoje wnioski złożyli pod koniec wyznaczonego terminu, że środki finansowe się najzwyczajniej w świecie wyczerpały. Pomimo iż została uzyskana wymagana ilość punktów, to jednak teraz trzeba czekać na dodatkowe fundusze. PCPR wystąpił do PFRON o przydzielenie brakującej kwoty.
Wypełnienie obszernych wniosków dla niejednego było dużym wyzwaniem, a przecież potrzebna była jeszcze oferta sprzętu, na jaki składany był wniosek. Nie obyło się bez wezwań do składania dodatkowych wyjaśnień oraz uzupełniania tego, co przez nieuwagę zostało pominięte.
Czas oczekiwania się dłuży, a każdy z niecierpliwością i nadzieją czeka na wiadomość. Dla większości bowiem takie wsparcie ma duże znaczenie, a to ze względu na niewielkie własne zasoby finansowe, które nie dają możliwości na samodzielny zakup potrzebnego sprzętu.
Kryteria, jakie stawia PFRON, co roku ulegają zmianie, więc nie ma gwarancji, że składający obecnie wnioski i mieszczący się w ramach tegorocznych wymagań zmieszczą się w nich za rok.
Ze względu na ciągłe zmiany, jakie zachodzą w temacie dofinansowań, pojawia się w środowisku niepełnosprawnych obawa o to, czy taki program za rok będzie jeszcze istniał.
Nadzieja ponoć umiera ostatnia, dlatego trzeba z ufnością patrzeć w przyszłość i być pełnym dobrych myśli, a w ramach przedświątecznego prezentu pod choinką może znajdzie się owo dofinansowanie.
&&
&&
Zapraszamy do zapoznania się z ofertą firmy P.H.U. Impuls.
Pozycje brajlowskie
Uwaga! Przyjmujemy również zamówienia na druk w brajlu od indywidualnych odbiorców.
Galanteria papiernicza
Gospodarstwo domowe
Produkty używane na co dzień
Gry i rozrywka
Nasz adres:
P.H.U. Impuls Ryszard Dziewa
ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20-706 Lublin
tel. (81) 533-25-10
e-mail: impuls@phuimpuls.pl
internet: www.phuimpuls.pl
Konto: 86 1020 3176 0000 51020189 8261