Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449-6154
Nr 7/28/2018
lipiec
Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95e/1
20-706 Lublin
Tel.: 505-953-460
Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach Sześciopunktu
są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
"Arti" - elektroniczny asystent lekarza, opracowany przez studentów - PAP
Znowu są wakacje - Tomasz Matczak
Sokoterapia - Patrycja Rokicka
Gospodarstwo domowe po niewidomemu
Kuchnia po naszemu - Czytelniczka
Lekcja optymizmu - Małgorzata Gruszka
Morze, nasze morze - Tomasz Matczak
Kura domowa na Bałtyku - Załogantka 2009
Galeria literacka z Homerem w tle
Nota biograficzna - Helena Skonieczka
Utwory wybrane - Helena Skonieczka
Rozporządzenie o Ochronie Danych Osobowych (RODO) - Alicja Nyziak
Ulgi w opłatach za wysyłanie przesyłek pocztowych - Bożena Lampart
Orzeczenie czy błędne wyobrażenie - Alicja Nyziak
Leśne wspomnienia - Teresa Dederko
&&
Drodzy Czytelnicy!
Numer lipcowy naszego magazynu jest prawdziwie wakacyjny. Lato w pełni, ale w redakcji nie odczuwamy przysłowiowego sezonu ogórkowego.
Oczywiście jak na tę porę roku przystało, w kilku artykułach znajdą Państwo ciekawie przedstawione propozycje spędzania urlopu, niektóre naprawdę imponujące.
Podczas wypoczynku możemy lepiej zadbać o nasze zdrowie i np. wraz z autorką tekstu poświęconego sokoterapii spróbować samodzielnie przyrządzać pokrzepiające, pełne witamin soki.
Czy można nauczyć się optymizmu i optymistycznego podejścia do różnych sytuacji życiowych? Na te pytania znajdą Czytelnicy odpowiedź w artykule sześciopunktowego
psychologa.
Zainteresowanych literaturą zapraszamy do Galerii literackiej
, gdzie prezentujemy twórczość znanej animatorki kultury, członka ZLP, Heleny Skonieczki.
W dziale Nasze sprawy
jak zwykle poruszamy ważne dla środowiska osób niewidomych problemy, np. przestrzeganie ulg pocztowych, składanie podpisu w banku, ochrona danych osobowych w praktyce.
Życząc ciekawej lektury, zachęcamy do dzielenia się z Redakcją opiniami, uwagami i wszystkimi istotnymi dla Państwa sprawami.
Zespół redakcyjny
&&
Helen Hunt Jackson
Jedne kwiaty zwiędły, inne umarły radośnie;
Ogród zapachem Wschodnich Indii wonie
Z klombów, gdzie rosną i przekwitają słabe lewkonie;
Białe gorące słońce z obu swych stron blednie;
Ale w jeziorach i rzekach wciąż chłodno i przyjemnie,
Jak kwiaty gwiaździste na nowym firmamencie
Płyną białe lilie, po królewsku, dostojnie.
Na próżno okrutne niebo ciska gorące promienie;
Lilia nie czuje ich bezwstydnego lśnienia.
Na próżno blade chmury wzbraniają się od dzielenia
Ich rosy; lilia nie wie, czym jest pragnienie i przerażenie.
Nieporuszona podnosi swą twarz i głowę dostojnie;
Utrzymuje piękno i wód życiodajnych upojenia.
Źródło: A Calendar of Sonnets
, 1886, tłum. z angielskiego Ryszard Mierzejewski
&&
Maria Korycka
Wyróżnienie w konkursie Życie bez wzroku
&&
Tak niedawno moje oczy kolory widziały.
Bardzo kocham wiosnę, ona nowe życie daje.
Zapach kwiatów ich kolory,
to jest cudowne przeżycie.
W lesie na polanie koc rozkładam.
Słucham jak ptaki śpiewają.
Moje oczy choroby nie wytrzymały.
Zostały tylko plamy biało-czarne.
Dzisiaj biała laska i ciemne okulary.
W mojej pamięci kolory zostały.
&&
W kokonie nitka utkana,
została przerwana.
Nasze życie nitką dziergane,
niby mocne może być przerwane.
Zostawisz kromkę chleba na stole,
myślisz, że wrócisz i dojesz.
To nasze życie, do końca nieodkryte.
&&
Tam nigdy słońce nie zachodzi.
Ptaki śpiewają,
białą suknię w falbany układają.
Trawy zielone wyrastają i do nieba sięgają.
Zielone połacie makami utkane.
Świat nieznany w falbany ubrany.
Anioły tren sukni poniosą,
i skrzydła do nieba uniosą.
&&
Ciemna noc, fotel i ja,
ktoś muzykę gra.
Myśli moje daleko,
jak przez las by szły.
Muzyka gra, dla mnie gra.
Świerszcz zagrał na wiolonczeli,
wszyscy słyszeli.
Jak on pięknie grał, dla mnie grał.
Latarnie już pogasły, niebo chmurami zasnute.
Ranek nowymi myślami nas przywita.
Tylko świerszcz został i dla mnie swą muzykę gra.
&&
Jasne niebo - na nim chmura jak pierzasta, biała gęś.
Chciałbyś wznieść się jak latawiec i uwolnić się.
Spacer w chmurach to marzenie, które może spełnić się.
Popatrz w niebo gdzie pierzasta, biała gęś.
To jest bezkres, ale usiądź i zadumaj się.
Los przekorny, lecz to wszystko można znieść.
Więc unieś się na skrzydłach jak pierzasta, biała gęś.
&&
Pająk nitki splótł do Nieba, dla dziewczyny kolor schlebiał.
Konik polny usiadł w trawie i zaśpiewał arię, dla dziewczyny miłej.
Jak anioła ją traktował, dla niej nitki dziergał białe.
By uśmiechem otulała i do tańca zapraszała.
By miłości nie gubiła i pająka polubiła.
Pająk może nie kochliwy,
Pająk nieurodziwy.
Ale nitkę utkał piękną, dla dziewczyny, z którą się zetknął.
I ty kochaj też pająka, nitkę utka nawet z worka.
&&
Moje stopy w złotym piasku zanurzają się.
Otwórz Panie moje oczy bym zobaczył Cię.
Twoja suknia purpurowa pewnie w słońcu lśni.
Nie otwierasz moich oczu to choć przytul mnie.
&&
&&
Arti- elektroniczny asystent lekarza, opracowany przez studentów
PAP
Studenci Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych oraz Wydział Architektury PW opracowali elektroniczny pojazd Arti
. Robot w przyszłości mógłby pełnić rolę „asystenta” lekarza w szpitalu lub asystenta osoby z niepełnosprawnością w mieszkaniu.
Arti
(od Artificial Intelligence) to specjalny pojazd elektroniczny został opracowany przez zespół studentów z Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych oraz Wydziału Architektury z myślą o pomocy osobom z niepełnosprawnością.
Robot w domu, szpitalu i... centrum handlowym
Jak powiedział PAP inż. arch. Michał Dybko z Wydziału Architektury PW, podczas projektowania robota, były trzy pomysły na sfery, w jakich mógłby on funkcjonować: dom, szpital albo centrum handlowe.
- Przemyśleliśmy sprawę, że właściwie może na początek nie powinien on pracować od razu w mieszkaniu. Lepiej by mu było w szpitalu, bo tam jest więcej powtarzalnych czynności. Tam też ludzie bardzo się męczą, więc robot - zamiast pielęgniarki, która codziennie musi przejść sto łóżek i roznieść tabletki - bez problemu może je rozwieść i rozdysponować do pacjentów - powiedział Dybko.
Student podkreślił, że w ten sposób Arti
stanie się asystentem lekarza czy pielęgniarki. Do jego zadań należałoby robienie prostej diagnostyki - mierzenie pulsu, ciśnienia czy temperatury. Za pomocą specjalnych rurek, robot będzie mógł np. rozdysponować tabletki poszczególnym pacjentom. Za pomocą specjalnych czujników sprawdzałby czy np. nie ulatnia się gaz, mógłby też jonizować powietrze.
Konstrukcja sprzętu
Arti
ma dwa koła, wyposażone w samosterujące żyroskopy do balansowania w pozycji pionowej, napęd elektryczny składający się z dwóch akumulatorów oraz podwozie z aluminiowych profili, docelowo ma on jeździć bezobsługowo. Tę część, łącznie z elektroniką, wykonał Wydział SIMR PW pod wodzą dr. Przemysława Szulima.
Konstrukcja robota została wydrukowana na drukarkach 3D i połączona z elementami z blachy. Design urządzenia został pomyślany w ten sposób, żeby zapewnić funkcjonalność medyczną. Idea przyświecająca projektantom to łączenie techniki i sztuki.
Założenia funkcjonalne oraz forma robota zostały zaprojektowane przez studentów studiów magisterskich, jako projekt semestralny na specjalności: Wnętrza i Wzornictwo Przemysłowe w Architekturze i Urbanistyce, pod kierunkiem dr hab. inż. arch. Anny Dybczyńskiej-Bułyszko.
Źródło: www.niepelnosprawni.pl, 30.05.2018
&&
&&
Tomasz Matczak
Lato to chyba najbardziej upragniony czas w ciągu roku. Śnieg nie przeszkadza w orientacji przestrzennej, grube kurtki nie krępują ruchów, słońce przyjemnie przygrzewa, a przede wszystkim można wypocząć podczas urlopu nad morzem czy jeziorem. Od kilkunastu już lat na plaży, prócz smażenia się plackiem, wiele osób korzysta z różnych atrakcji. Przejażdżki motorówką proponowano od dawna, ale już lot na przyczepionym do niej spadochronie, jazda na ciągniętym przez nią dmuchanym bananie albo wypożyczenie skutera wodnego - to raczej nowinki.
Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania, więc postanowiłem spróbować niektórych z tych propozycji. Fakt bycia niewidomym nie przeszkadza w większości przypadków. Oczywiście na wypożyczenie skutera wodnego nie mamy co liczyć, ale już przejażdżki na niewielkich, jednoosobowych pontonach za pędzącą motorówką nikt nam raczej nie odmówi.
Pewnego słonecznego, lipcowego dnia zdecydowałem się zażyć rozkoszy takiej atrakcji. Tak naprawdę to chciał tego mój wówczas kilkuletni syn, więc postanowiłem mu towarzyszyć. Ubrano nas w kapoki i kaski ochronne na wypadek wpadnięcia do wody. Ja dodatkowo dostałem gwizdek. Miałem go użyć w przypadku, gdyby motorówka płynęła zbyt szybko. Nie będzie potrzebny! - pomyślałem buńczucznie. - Po co sobie psuć frajdę?
. Errare humanum est - jak się wkrótce okazało! Pontoniki były naprawdę małe. Moje nogi zwisały przerzucone przez napompowaną burtę, ale stopami nie dotykałem powierzchni wody. Z lewej i z prawej strony zamontowano mocne uchwyty. Okazały się niezwykle potrzebne podczas przejażdżki!
Usadowiliśmy się wygodnie, zawarczał silnik motorówki i ruszyliśmy. Pontonik podskakiwał leniwie na niewielkiej fali, gdy wypływaliśmy głębiej w morze. W bezpiecznej odległości od kąpiących się ludzi zaczęliśmy nabierać prędkości. Woda wlatywała do wnętrza pontonu, a on sam podskakiwał i kołysał się coraz mocniej. Ryknął silnik motorówki. Szarpnęło mną tak, że gdyby nie uchwyty, to fiknąłbym koziołka wprost do morza!
- Trzymaj się mocno! - wrzasnąłem do syna, a potem zrobiłem to, czego obiecałem sobie nie robić, czyli zadąłem w gwizdek.
Cóż, nie spodziewałem się, że przejażdżka będzie aż tak ekstremalna! Rzucało nami na lewo i prawo, woda niemal zatapiała pontoniki, wyskakiwaliśmy w górę i opadaliśmy twardo na fale i dopiero, gdy motorówka zwolniła, poczułem się nieco bardziej bezpieczny.
Na brzegu czekała na nas moja małżonka. Była wyraźnie zaniepokojona.
- Myślałam, że wylecicie z tych pontonów! - mówiła rozemocjonowanym głosem.
- Ja też. - mruknąłem w odpowiedzi.
Sam nie wiem czy polecam tego typu atrakcje. Dla ludzi o mocnych nerwach i rękach, te przydają się, aby nie wylecieć z pontonu, może i tak, ale całej reszcie nie. Chyba, że ktoś lubi mocne wrażenia.
Co innego lot na spadochronie za motorówką. Spróbowałem tego podczas poślubnej podróży do Tunezji. Z początku oferujący atrakcję kręcili nosem na moją niepełnosprawność, bo faktycznie mogłem mieć problemy przy lądowaniu, ale ostatecznie podczepili ze mną pilota. Ledwo zapiąłem uprząż, a już unosiłem się w powietrzu!
Niezapomniane uczucie! Motorówka wypłynęła w morze, a ja unosiłem się w powietrzu kilkadziesiąt metrów nad jego powierzchnią. W pewnej chwili silnik umilkł i zacząłem opadać. Pilot zapewniał, że nie mam się czego obawiać. To był specjalny zabieg. Kiedy moja stopa lekko musnęła morską toń, silnik motorówki ożył i majestatycznie wzbiłem się w powietrze. Nad lądowaniem czuwał mój pilot. Trochę żałowałem, gdy poczułem pod stopami gorący piasek.
Atrakcji nad wodą jest oczywiście więcej. Ja skorzystałem z dwóch i postanowiłem podzielić się wrażeniami. Zawsze warto spróbować czegoś nowego. Czasy, gdy nad wodą proponowano tylko rowery wodne czy kajaki, minęły bezpowrotnie. Ciekawe, co jeszcze przyniesie nam przyszłość? Myślę, że rynek wakacyjnych atrakcji będzie się stale poszerzał. I bardzo dobrze. Wystawianie pleców do słońca bywa nudne, więc cieszę się, że ktoś dba o rozrywkę innego rodzaju. Kosztem naszej kieszeni oczywiście, ale co tam, przecież są wakacje!
&&
&&
Owoc lata - taki mały, a tak dużo może!
O tej porze roku pojawiają się przez wielu tak oczekiwane wiśnie; to pełne aromatu owoce lata. Są smaczne, orzeźwiające, niskokaloryczne, a do tego jeszcze zdrowe. Te niepozorne owoce obniżają stężenie cholesterolu we krwi, opóźniają procesy starzenia, pomagają w walce z infekcjami, przyspieszają trawienie... A to nie wszystko! Wiśnie to doskonały lek na wiele przypadłości.
Wiśnie zawierają witaminę A, C i K oraz niewielką ilość witamin z grupy B. Są także źródłem składników mineralnych: potasu, wapnia, magnezu, które wzmacniają pracę mięśnia sercowego i zapobiegają chorobom układu krążenia. Dostarczają organizmowi miedzi, żelaza i jodu. Wiśnie zawierają kwasy owocowe, które wspomagają oczyszczanie organizmu ze szkodliwych substancji, pobudzają przemianę materii i wydzielanie soków trawiennych. Pektyny zawarte w wiśniach mają zdolność wiązania i wydalania z organizmu toksyn, oprócz tego obniżają poziom cholesterolu we krwi. Wiśnie są także źródłem bioflawonu, jednego z najbardziej skutecznych przeciwutleniaczy. Bioflawon niszczy wolne rodniki, opóźnia procesy starzenia, wzmacnia i uszczelnia ściany naczyń krwionośnych, a także zwiększa odporność organizmu.
Liście wiśni zawierają garbniki, kwasy organiczne, kumarynę. Oprócz właściwości leczniczych są także wykorzystywane w kuchni. Listki są często dodawane do przetworów i nalewek z aronii czy czarnej porzeczki, ponieważ usuwają ich gorycz i łagodzą smak.
Lecznicze właściwości wiśni znane są od wieków. Cenne są nie tylko owoce, ale także liście, kwiaty, a nawet kora drzewa wiśniowego. W medycynie naturalnej wykorzystuje się napar z suszonych kwiatów wiśni w leczeniu zapalenia spojówek, napar z liści jako środek napotny, zaś sok z wiśni jako środek wykrztuśny.
Kąpiele z dodatkiem naparu z młodych gałązek wiśni pomagają łagodzić bóle reumatyczne. Wiśnie mają działanie przeciwzapalne i przeciwbakteryjne. Korzystnie wpływają na pracę układu nerwowego, przewodu pokarmowego, żołądka i nerek. Z kory wiśni produkowane są herbatki uspokajające i nasenne.
Wiśnie posiadają liczne właściwości lecznicze:
Taki mały, letni owoc, a tak dużo może? Jak widać, ten maluszek
to potężny skarbiec dla naszego zdrowia, samopoczucia i... mniam mniam. Smacznego!
Źródło: www.retina-forum.pl, www.smaczny.pl
&&
Patrycja Rokicka
Jak przywrócić zdrowie i witalność, kiedy medycyna zawodzi, a my tracimy wiarę, że cokolwiek da się jeszcze zrobić? Jak odzyskać szczupłą sylwetkę, gdy diety odchudzające nie działają? Jak zachować młodą, elastyczną skórę, skoro kremy ujędrniające nie pomagają? Odpowiedź jest prosta - sokoterapia.
Co to jest sokoterapia?
Sokoterapia to przywracanie zdrowia poprzez picie świeżo wyciśniętych soków warzywnych, warzywno-owocowych lub owocowych. Świeżo wyciśnięte soki posiadają leczniczą moc, są skarbnicą naturalnych substancji przeciwzapalnych, witamin, minerałów, antyoksydantów, niezbędnych kwasów tłuszczowych oraz żywych enzymów. Dzięki temu wspomagają system immunologiczny, odżywiają, odmładzają, a nawet leczą. Picie świeżych soków jest najprostszą metodą w walce ze stresem, zaparciami, anemią, nadwagą, przeziębieniem, problemami skórnymi i ogólnym osłabieniem organizmu. Świeżo wyciśnięte soki to najlepsza forma spożywania owoców i warzyw tak ważnych dla naszego zdrowia oraz najlepsza postać przyswajania drogocennych substancji w nich zawartych. Jedząc owoce i warzywa, organizm przyswaja zaledwie 20% substancji bioaktywnych, pijąc świeże soki, aż 90%. Ta różnica robi wrażenie.
Korzyści płynące z sokoterapii
Sok ze sklepu
Soki przeznaczone do masowej sprzedaży, zanim trafią na sklepowe półki, poddawane są procesowi pasteryzacji, czyli podgrzewania w temperaturze od 70 do 100 stopni C. W ten sposób pozbawiane są niebezpiecznych dla naszego organizmu drobnoustrojów. Niestety podczas tego procesu tracą część drogocennych witamin. Ponadto soki ze sklepowych półek w składzie często mają wiele dodatków takich jak: konserwanty, barwniki, polepszacze smaku, regulatory kwasowości, słodziki lub duże ilości cukru. Zdarza się także, że producenci soków, minimalizując straty, do produkcji używają surowców nie najwyższej jakości.
Sok przygotowany w domu
Świeżo wyciśnięty sok cechuje się bardzo wysoką wartością odżywczą. Przygotowując go w zaciszu własnego domu mamy pewność, że został wytworzony tylko z naturalnych, najwyższej jakości składników. Poza tym mamy możliwość dowolnej kompozycji warzyw i owoców, co pozwala eksperymentować, tworząc ulubione smaki. A co najważniejsze, samodzielnie możemy przygotować sok o właściwościach leczniczych i odmładzających. Same plusy.
Jak wyprodukować własny sok?
Do domowej produkcji soku będziemy potrzebować urządzenia, w którym wyciśniemy sok z przygotowanych wcześniej (umytych i dokładnie oczyszczonych) warzyw i owoców. W sprzedaży dostępne są: sokowirówki, wyciskarki ślimakowe, wyciskarki ręczne żeliwne oraz wyciskarki do cytrusów.
Sokowirówki to chyba najbardziej popularne urządzenia do przygotowywania soków. Są proste w obsłudze i stosunkowo niedrogie. Ceny wahają się w granicach od 100 do 700 zł. Minusem ich użytkowania może być zbyt duża głośność oraz krótki żywot. W sokowirówce trudno jest także uzyskać sok z małych owoców, np. jagód czy borówek.
Wyciskarki ślimakowe to nowoczesne urządzenia wolnoobrotowe, gwarantujące maksymalne wykorzystanie surowca przy zachowaniu najwyższej wartości odżywczej. Sok przygotowywany jest bez dostępu powietrza; dzięki temu można dłużej go przechować bez utraty cennych witamin. Wolne obroty dają pewność, że warzywa i owoce zostaną wyciśnięte w stu procentach. Przed zakupem wyciskarki ślimakowej może powstrzymać nas dosyć wysoka cena. Ceny oscylują w granicach od ponad tysiąca złotych do nawet kilku tysięcy.
Wyciskarki ręczne żeliwne są funkcjonalne oraz proste w użytkowaniu. Wyglądem przypominają starego typu maszynki do mięsa, napędzane są siłą naszych rąk. Są niezawodne w sytuacjach, gdy nie mamy dostępu do energii elektrycznej, np. podczas wakacyjnych biwaków. Jednak przygotowanie pożywnego soku będzie wymagało od nas sporego wysiłku. Cena takiej wyciskarki to koszt ok. 100-120 zł.
Wyciskarki do cytrusów to banalnie proste urządzenia składające się z sitka i stożka. Dedykowane są miłośnikom cytrusów. Są małe, lekkie i tanie. Taką wyciskarkę można nabyć już za 10 zł.
Jak komponować odżywcze soki?
Bazę naszych soków powinny stanowić warzywa: marchew, buraki, seler naciowy, brokuły, kapusta, pomidory, ogórki itp. Owoce, np. jabłka, pomarańcze, winogrona, ananasy traktujmy jako dodatek, który nadaje smak. Komponując soki, nie zapominajmy o zielonych warzywach liściastych takich jak: szpinak, natka pietruszki, jarmuż, liście selera - warzywa te znacznie podnoszą wartość odżywczą naszego soku. Sok możemy wzbogacić szczyptą świeżo zmielonych przypraw, np. papryczką chili, pieprzem czy kurkumą. Do soku warzywnego warto dodać łyżeczkę tłuszczu roślinnego, koniecznie nierafinowanego i tłoczonego na zimno.
Kiedy najlepiej pić soki?
Świeżo wyciśnięte soki powinny być podstawowym elementem naszej diety. Należy pić je codziennie, najlepiej rano na czczo, małymi łyczkami lub przez słomkę. Sok należy wypić od razu po przyrządzeniu, najpóźniej w ciągu 1-2 godzin od przygotowania. W celach leczniczych i detoksykacyjnych zaleca się dietę opartą wyłącznie na piciu soków (rezygnując z pokarmów stałych) przez określony czas, np. kilka dni. Dzięki temu oczyścimy organizm z toksyn oraz sprowokujemy go do samoleczenia.
Sokoterapia dla wzroku
Sokoterapia sprzyja poprawie naszego widzenia. Chcąc przygotować soki najlepsze dla naszych oczu, wykorzystajmy warzywa takie jak: marchew, buraki, papryka słodka, dynia, brokuły, pomidory, jarmuż, szpinak, natka pietruszki, seler naciowy, kapusta włoska, sałata. Do soku warzywnego nie zapomnijmy dodać łyżeczki dobrej jakości oleju roślinnego, np. rzepakowego, z pestek dyni, z rokitnika, z ziaren sezamu lub oliwy extra virgin.
Jeśli chodzi o soki owocowe, najlepsze będą z winogron, jagód, borówek, aronii, czarnej porzeczki, dzikiej róży, jabłek, wiśni.
Dla zainteresowanych sokoterapią
Czytelnikom zainteresowanym stosowaniem sokoterapii polecam książkę dr. Sandry Cabot Świeże soki z warzyw i owoców mogą uratować Twoje życie!
, Jak żyć długo i zdrowo
prof. dr. hab. Michała Tombaka oraz pozycję 100 najlepszych soków
autorstwa Sarah Owen.
&&
&&
A.B.
Nie wszyscy są zwolennikami rozpylania w domu różnych zapachów kupionych w sklepie ani włączania do kontaktu pachnących urządzeń. Jest natomiast wiele naturalnych sposobów, które możemy z powodzeniem stosować.
Pierwszy z nich jest bardzo prosty: wystarczy pokroić cytrusy w plasterki - można dorzucić do nich kilka goździków albo laskę cynamonu i całość wstawić do rozgrzanego piekarnika. Nie przesadzajcie z temperaturą: nie chcecie ich upiec, tylko podgrzać, żeby piękny zapach rozszedł się po całym domu, więc 80-90 stopni C., na przykład z termoobiegiem, wystarczy. Można zastosować ten sposób chwilę przed przyjściem gości. Jeśli wchodzimy do mieszkania, w którym ładnie pachnie, cały dom od razu wydaje się milszy i przyjemnie robi się wokoło.
Równie dobry efekt możecie uzyskać, wstawiając do piekarnika ciasteczka albo ciasto. Podobnie dzieje się, gdy do garnka z odrobiną wody włożymy plasterki cytrusów z goździkami. Taki zestaw gotujący się na małym ogniu będzie pachniał bardzo długo; należy pamiętać, żeby od czasu do czasu sprawdzić czy woda się nie wygotowała. Jeśli ktoś woli bardziej swojskie zapachy, można wrzucić do garnka plasterki jabłka z cynamonem.
Następny sposób jest szybki i prosty, a jednocześnie bardzo efektowny. Najpierw trzeba przekroić na pół cytryny i limonki i wydrążyć je tak, żeby została nam pusta w środku skórka w kształcie miseczki. Na talerzyku obok przygotowujemy jej wypełnienie, czyli sól skropioną olejkiem o ulubionym zapachu, np. waniliowym. Sól trzeba skropić obficie i dobrze wymieszać z olejkiem, a następnie włożyć do cytrusowych miseczek. Na koniec - żeby wszystko ładnie się trzymało - trzeba owinąć cytrynę lub limonkę gazą, zabezpieczyć gumką oraz przewiązać materiałową wstążką i gotowe!
Tak przygotowane owoce ułóżcie na talerzyku albo podstawce.
Ostatni sposób jest nieco bardziej pracochłonny, ale daje spektakularne efekty. Przygotujcie sól, cytrusy i olejek zapachowy. Potrzebne będą też małe szklane naczynia: coś w miarę płaskiego, ale o szerokim brzegu. Na dno pojemniczka wsypcie sól i skropcie ją olejkiem. Ważne jest, żeby nie wypełniać pojemniczka po brzegi - od góry najlepiej jest zostawić ok. 2 cm na dekorację. I teraz zaczyna się zabawa: trzeba przy pomocy obieraczki do warzyw obrać pomarańcze, cytryny, limonki tak, żeby powstały jak najdłuższe wstążki. To właśnie z nich można ułożyć kwiatki lub inne kształty na górze naszych szklanych pojemniczków. Skórka pomarańczowa nadaje się idealnie do ozdobienia brzegów, bo jest grubsza, ta z limonki świetnie sprawdza się w środku naczynia. Skórkę układamy dookoła - czasem należy ją nieco naciąć - jeśli pojemnik jest wąski i trzeba będzie robić ostre zakręty
. Jeśli tak przygotowaną dekorację zapachową postawimy w suchym miejscu, nasz kwiatek
pięknie się zasuszy i przetrwa dłużej.
Pomysły można wykorzystywać np. jesienią, kiedy najczęściej przebywamy w domu, a piękne zapachy to jeden ze sposobów, żeby było jeszcze przytulniej.
&&
Czytelniczka
&&
Składniki:
Wykonanie
Jabłka obrać i zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Żółtka utrzeć z cukrem, dodać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia oraz jabłka, rodzynki i migdały. Na koniec dodać białka ubite na sztywną pianę. Ciasto podzielić na dwie części. Do jednej dodać kakao. Obydwie części ciasta wymieszać i przełożyć do formy do pieczenia babki. Piec ok. 50-55 min. w temp. ok. 180 st. C. Po upieczeniu babkę wyjąć z formy, a gdy ostygnie, posypać cukrem pudrem.
&&
Składniki:
Wykonanie
Buraczki ugotować, obrać i zetrzeć na tarce o grubych oczkach. Jabłka obrać i zetrzeć na tarce o grubych oczkach, skropić sokiem z cytryny. Marchew obrać, zetrzeć drobno. Cebulę pokroić w kostkę. Szczypiorek posiekać. Wszystkie składniki wymieszać, dodać oliwę i doprawić do smaku solą i pieprzem. Przełożyć do salaterki i posypać szczypiorkiem.
&&
Składniki:
Wykonanie
Buraczki pokroić w półplasterki. Jajka ugotować i pokroić w większą kostkę. Cebule pokroić drobno. Wymieszać wszystkie składniki. Dodać jogurt, majonez i doprawić solą i pieprzem. Wierzch przyozdobić plasterkiem cebuli, listkami zielonej pietruszki lub np. listkami bazylii.
&&
Składniki:
Wykonanie
Jajka ugotować na twardo i zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Marchewkę ugotować i pokroić w drobną kostkę. Rzodkiewkę zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Cebulę i szczypiorek posiekać. Jajka wymieszać z roztartym serem, a następnie dodać śmietanę, rzodkiewkę, marchew, cebulę i szczypiorek. Doprawić solą i pieprzem i dokładnie wymieszać. Przygotowaną masę układać na umytych, osuszonych, rozłożonych liściach sałaty i zwijać w ruloniki. Gotowe rolady układać na półmisku. Przed podaniem przyozdobić łyżeczką majonezu i posypać szczypiorkiem.
&&
&&
Małgorzata Gruszka
Tych, którzy po przeczytaniu tytułu chcą pominąć ten artykuł, zapewniam, że nie znajdą w nim stwierdzeń typu wszystko możesz
, wszystko jest w twoich rękach
, jesteś kowalem swojego losu
, wszystko zależy od ciebie
itp. Wiem, że psychologia XXI wieku karmi ludzi takimi przekonaniami, a liczni specjaliści powtarzają je w różnych odmianach i wersjach. Osobiście nie tylko nie daję wiary owym stwierdzeniom, ale uważam je za szkodliwe. Dlaczego? A dlatego, iż człowiek wierzący, że wszystko jest możliwe, że wszystko zależy od niego i wystarczy chcieć, by móc, w zetknięciu z pierwszą przeszkodą, której nie może pokonać, załamuje się i pada. Bezkrytyczna wiara w nieograniczone możliwości tylko pozornie daje siłę i moc. W rzeczywistości nie daje odporności psychicznej i nie przygotowuje do radzenia sobie w różnych sytuacjach życiowych. Prawdziwą siłę i moc daje umiejętność realnej oceny własnych możliwości, a także rozróżniania tego, na co mamy wpływ, od tego na co wpływu nie mamy. Siłę i moc daje też mądry optymizm, na którego lekcję zapraszam w imieniu własnym i Martina Seligmana.
Martin Seligman - psycholog od lat zajmujący się optymizmem, autor książki pod tytułem "Optymizmu można się nauczyć" definiuje optymizm jako sposób, w jaki wyjaśniamy sobie pomyślne i niepomyślne zdarzenia życiowe.
Każdego dnia spotykają nas różne zdarzenia. Po każdym z nich odczuwamy jakieś emocje. Niektóre zdarzenia są dla nas pozytywne, niektóre są negatywne, a jeszcze inne neutralne emocjonalnie. Martin Seligman uważa, że między wydarzeniem a odczuwaną emocją pojawia się myśl, czyli przekonanie na temat danego wydarzenia. Przekonanie to jest najczęściej nieuświadomione, ale to od niego zależą łączone ze zdarzeniem emocje. Innymi słowy umiemy powiedzieć, co nas spotkało i jak się z tym czujemy, natomiast nie potrafimy wyrazić myśli, które uruchomiły nasze emocje.
Wpływ myśli na emocjonalny skutek wydarzeń
Zdaniem Martina Seligmana emocje, które odczuwamy w związku z różnymi wydarzeniami, zależą właśnie od owych myśli, które tak szybko przelatują przez głowę, że nie rejestrujemy ich i nie zatrzymujemy się na nich. Uświadomienie ich sobie i pokierowanie nimi zmienia emocjonalny wektor wydarzeń, również negatywnych. Nie chodzi oczywiście o to, by cieszyć się z wydarzeń niepomyślnych, ale o to, by nie wyolbrzymiać ich negatywnego charakteru, a przede wszystkim o to, by nie kierować go przeciwko sobie.
Wymiary wydarzeń nadawane w myślach
Zanim jeszcze zdążymy źle lub dobrze poczuć się po jakimś wydarzeniu, w myślach nadajemy mu trzy wymiary: stałość, zasięg i personalizację.
Wymiar stałości wydarzeń
Wymiar ten to przypisywanie różnym wydarzeniom czasowego lub trwałego charakteru. Oto przykład: eksperyment kulinarny nie powiódł się, przygotowywana przez nas potrawa była niesmaczna. Przypisując temu wydarzeniu charakter czasowy, pomyślimy: trudno, tym razem nie wyszło. Przypisując temu wydarzeniu charakter trwały, pomyślimy: jak zwykle się nie udało, daremny trud. Jeśli eksperyment się powiódł i potrawa była smaczna, to przypisując temu wydarzeniu charakter trwały, powiemy: znów udało mi się zrobić coś dobrego. Przypisując temu wydarzeniu charakter czasowy, pomyślimy: no, chociaż raz się udało.
Optymistyczne podejście do wydarzeń polega na przypisywaniu tym niepomyślnym charakteru czasowego (ostatnio, czasami, tym razem), a tym pomyślnym charakteru trwałego (zawsze, przeważnie, znowu, na ogół).
Podejście pesymistyczne jest odwrotne i polega na przypisywaniu niepomyślnym zdarzeniom charakteru trwałego (zawsze, często, na ogół), a pomyślnym czasowego (czasami, rzadko, niekiedy).
Powtarzane wielokrotnie podejście optymistyczne zachęca do podejmowania kolejnych działań, daje nadzieję na przyszłość, pozwala na szybkie uporanie się z niepowodzeniami.
Powtarzane wielokrotnie podejście pesymistyczne odbiera chęć do działania, przygnębia, odbiera nadzieję, rujnuje wiarę w pomyślny los i szansę powodzenia w przyszłości.
Wymiar zasięgu wydarzeń
W nieświadomych myślach o jakimś wydarzeniu nadajemy mu określony zasięg: lokalny lub uniwersalny.
Zasięg lokalny ograniczony jest do danego wydarzenia i związanej z nim sfery życia.
Zasięg uniwersalny obejmuje inne wydarzenia i inne sfery życia.
Oto przykład: nie powiodła się naprawa kranu i trzeba wezwać fachowca. Nadając temu wydarzeniu zasięg lokalny, pomyślimy: wygląda na to, że naprawy hydrauliczne nie są moją dobrą stroną. Nadając temu wydarzeniu zasięg uniwersalny, pomyślimy: nie powinienem brać się za naprawy w domu, mam dwie lewe ręce.
Jeśli naprawa się powiodła, to nadając temu zdarzeniu zasięg lokalny, pomyślimy: tylko kran umiem naprawić. Nadając temu wydarzeniu zasięg uniwersalny, pomyślimy: no proszę, jestem niezłym fachowcem.
Podejście optymistyczne polega na przypisywaniu niepomyślnym zdarzeniom zasięgu lokalnego, a pomyślnym uniwersalnego.
Podejście pesymistyczne jest odwrotne i polega na przypisywaniu niepomyślnym zdarzeniom zasięgu uniwersalnego, a pomyślnym lokalnego.
Stosowane regularnie podejście optymistyczne jest źródłem energii, odporności na przeciwności losu i nadziei na przyszłość.
Stosowane regularnie podejście pesymistyczne jest źródłem złych emocji kierowanych przeciwko sobie. Ponadto skutkuje złym nastrojem, niechęcią do działania, apatią, a nawet depresją.
Wymiar personalizacji wydarzeń
Wymiar personalizacji wydarzeń polega na przypisywaniu wpływu na ich przebieg i skutki sobie lub zewnętrznym okolicznościom.
Optymista sobie przypisuje wpływ na przebieg i skutki wydarzeń pomyślnych, natomiast zewnętrznym okolicznościom przypisuje wpływ na przebieg i skutki wydarzeń niepomyślnych. Pesymista na odwrót: jeśli odniesie jakikolwiek sukces - przypisuje to czynnikom zewnętrznym. Jeśli coś pójdzie nie tak - obwinia tylko siebie.
Oto przykład: po udanym zrealizowaniu projektu optymista powie: starałem się i mam sukces. Pesymista powie: okoliczności mi sprzyjały. Jeśli projekt się nie uda, optymista powie: nie udało się, bo miałem za mało czasu. Pesymista powie: nie umiem robić projektów.
Wielokrotnie powtarzane podejście optymistyczne daje poczucie mocy i buduje pozytywną samoocenę. Jest źródłem energii i jasnego spoglądania w przyszłość.
Wielokrotnie powtarzane podejście pesymistyczne skutkuje niską samooceną, niskim poczuciem własnej wartości, złymi myślami o sobie, brakiem chęci do czegokolwiek i radości z podejmowanych działań. Bo co może cieszyć, jeśli sukcesy zawdzięczamy okolicznościom niezależnym od nas, a sobie przypisujemy tylko odpowiedzialność za porażki?
Uwaga!!!
Proponowany przez Martina Seligmana optymizm nie jest bezkrytycznym samouwielbieniem i przypisywaniem sobie wszystkiego co dobre, udane i pomyślne, a innym wszystkiego co złe, nieudane i niepomyślne. Optymista nie ucieka od odpowiedzialności za to, co robi, ale nie poddaje się destrukcyjnym myślom, które wydarzeniom niepomyślnym nadają zawsze trwały i uniwersalny charakter, a także prowadzą do obwiniania się za wszelkie niepowodzenia życiowe.
Proponowana przeze mnie lekcja optymizmu, opracowana na podstawie wspomnianej wyżej książki Martina Seligmana ma na celu pomóc czytelnikom w uświadomieniu sobie sposobu, w jaki podchodzą do różnych wydarzeń życiowych. Sposób ten można zmienić na taki, który daje radość z osiąganych sukcesów (nawet tych najmniejszych), energię do działania, chęć rozwijania się i nabywania nowych umiejętności, odporność na porażki i nadzieję na przyszłość.
Chcąc ćwiczyć optymistyczne podejście do rzeczywistości, próbuj skupić się na myślach, które pojawiają się w związku z różnymi wydarzeniami życiowymi.
Pamiętaj: najpierw jest wydarzenie, potem myśli, a potem emocje. Jeśli odczuwasz przygnębienie, zły nastrój i brak ochoty do działania, przypomnij sobie jakie wydarzenie je wywołało i przeanalizuj myśli, które zepsuły ci samopoczucie. Spróbuj określić jaki charakter nadajesz temu, co Cię spotyka. Jeśli uznasz, że jest destrukcyjny - zmień go!
Powodzenia!
&&
Tomasz Matczak
Lato w pełni; gorących dni już sporo było w tym roku, ale z pewnością niektórzy rozglądają się jeszcze za jakimś miejscem na wakacyjny wypoczynek. Nie rozstrzygnę tu odwiecznego problemu: góry czy morze, bo ten urósł już nieomal do rangi szekspirowskiego być albo nie być, lecz postaram się ugryźć temat w pragmatyczny sposób. Sam jestem wielbicielem morza, więc wakacje nad Bałtykiem zawsze były żelaznym punktem mojego letniego programu. Szum fal, słony zapach wody, gorący piasek pod stopami i krzyk mew, oto prawdziwe wakacje!
Jest tylko jeden problem. Czasem zamiast szumu fal i krzyku mew trzeba słuchać rozkręconego radioodbiornika, który włączył jakiś plażowicz, zamiast słonego zapachu w nos kłuje konglomerat cytrynowo-kokosowych woni olejków do opalania, a zamiast połaci gorącego piasku mamy do dyspozycji marne parę centymetrów kwadratowych plaży.
Wakacje nad Bałtykiem stały się modne, bo nie każdego stać na zagraniczny wypad. Poza tym podobno z nadbałtyckimi plażami nie mogą się równać nawet te na Sycylii czy Wyspach Kanaryjskich. Kąpieliska w Mielnie, Kołobrzegu, Władysławowie czy Łebie przypominają w pełni sezonu raczej gęsto zaludnione targowiska niż tereny rekreacyjne. Jak się tu ruszyć z białą laską? Jak nie nadepnąć przypadkiem smażącego się na słońcu, półnagiego ciała? Jak dotrzeć bezpiecznie slalomem do morza, aby się choć chwilę ochłodzić i po drodze nie narozrabiać?
Wielbicieli popularnych kurortów pewnie nie przekonam. Łeba, Mielno, Władysławowo czy Jastarnia to uznane marki. Sklepy, stragany, gwar, muzyka, dyskoteki, tu jest wszystko. Wszystko, ale także tłum i to nawet na plaży.
Między Mielnem a nieco mniejszym Sarbinowem w województwie zachodnio-pomorskim leży maluteńka, jakby przyczajona i zawstydzona bliskością modnego kurortu miejscowość o dźwięcznej nazwie Chłopy. Wiele osób myli ją z Chałupami, które też są nad morzem, ale w zupełnie innej części wybrzeża, bo na Półwyspie Helskim. Chłopy to oaza spokoju położona tuż nad brzegiem Bałtyku. Słowo tuż
należy tu rozumieć dosłownie, gdyż wiele ośrodków wypoczynkowych i kwater prywatnych znajduje się niemal dosłownie na wydmach. Na jednym z końców Chłopów stoi Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy Ledan
. Jedno z wyjść z budynku oddalone jest dziesięć kroków od schodków, które wiodą na kładkę łączącą teren ośrodka z plażą. Koniec z długim marszem nad morze, koniec z dźwiganiem plażowych akcesoriów, koniec z zastanawianiem się czy wszystko zostało zabrane. Wystarczy parę kroków i już jesteśmy na plaży. Powrót po zostawiony w pokoju przedmiot zajmuje ledwie kilka chwil.
Sama plaża jest szeroka, co zapewnia prawdziwy komfort rozkoszowania się wypoczynkiem. Nie ma mowy o ułożonych głowa przy głowie amatorach kąpieli słonecznych. Można spokojnie znaleźć dla siebie miejsce bez konieczności wstawania bladym świtem i zajmowania kocem terytorium. Gdy już znudzi się plażowanie lub aura nie sprzyja kąpielom słonecznym ani wodnym, można wybrać się na niedaleki spacer do Sarbinowa. Droga wiedzie wzdłuż wydm w cieniu lasu i nie zabiera zbyt wielu sił. Sarbinowo to miasteczko dużo większe od Chłopów. Więcej tu ulic, sklepów, straganów i jest nawet parafialny kościół. Więcej także tu urlopowiczów, ale powrót do oazy spokoju, jaką są Chłopy, zajmuje kilkadziesiąt minut. Oczywiście latem jest tu gwarniej niż zimą.
Poza sezonem mieszka w Chłopach ok. 250 osób. Życie koncentruje się tu latem wzdłuż jednej głównej ulicy, od której odchodzi kilka mniejszych uliczek. To raj dla osób nielubiących gwarnego tłumu i tłoku. Czas płynie tu wolniej i jakby bardziej monotonnie. Oczywiście nie brak w Chłopach smażalni ryb oraz budek z lodami i goframi. Nieco na uboczu, idąc ulicą w stronę Mielna, niedaleko ośrodka Ledan
, można było kupić gofry U babuni
. Starsza pani sama je przygotowywała. To były nie jakieś tam gofry z torebki, które można zjeść wszędzie, a bita śmietana była domową bitą śmietaną. Czy sympatyczna starsza pani nadal oferuje smakołyki? Tego nie wiem, bo dawno w Chłopach nie byłem. Polecam jednak to miejsce każdemu, kto lubi wypoczynek z dala od zgiełku i tłumów wczasowiczów.
&&
Załogantka 2009
Jak co roku Fundacja Zobaczyć Morze
organizuje rejs dla osób widzących i niewidomych, tym razem znowu po Bałtyku, żaglowcem STS Kapitan Borchardt
. Czytając maile, przychodzące na listę zobaczyćmorzową
, wspominam swoje żeglowanie... A że na każdym rejsie robiłam sobie prywatne zapiski, teraz mogę je przeglądać i kolejny raz przeżywać wszystko to, co było...
Pomyślałam sobie, że skoro inni piszą o własnych doświadczeniach rejsowych, to i ja spróbuję podzielić się swoimi wrażeniami, zwłaszcza że ten rejs będzie, jak moje pierwsze żeglowanie, pod koniec września...
Moje zapiski z rejsu zbieram i porządkuję teraz, kiedy całe ciepło i słońce pożeglowało z wiatrem na południe, zostawiając nam zamiast złoto-purpurowej jesieni, szarobury, zimny i deszczowy świat. Za to we wspomnieniach płynę «Zawiszą» i przeżywam wszystko jeszcze raz
.
Tak zaczęłam spisywanie wspomnień z mojego pierwszego rejsu Zawiszą Czarnym
jesienią roku 2009.
Ale zanim popłynęłam i zbierałam swoje spostrzeżenia i opisy tego, co działo się w czasie rejsu, musiałam się najpierw o nim dowiedzieć, a potem zapisać się jakoś tam na ten rejs.
Wszystko zaczęło się w pracy, ponieważ był tam również Romek Roczeń, który jest pomysłodawcą i motorem projektu Zobaczyć Morze
.
Dosyć często słyszałam, że pływał, głośna była wśród nas historia Romkowego wypadku, no i moje kiedysiejsze marzenia powoli ożywały...
Jeszcze w szkole podstawowej zdarzało mi się słuchać audycji dla młodzieży, w których parę razy słyszałam o Szkole pod żaglami
. Wtedy dosyć nieśmiało marzyłam sobie: a może ja mogłabym też popłynąć?
Niestety bardzo długo były to jedynie moje trochę dziecinne marzenia, które z czasem musiałam odsunąć w najdalszy kącik zbioru z marzeniami.
Tak więc, kiedy Romek co roku mówił o rejsach, o pływaniu po Bałtyku, tamte marzenia po cichutku zaczęły wysuwać głowy z kąta i męczyć mnie... A gdybym tak, mimo lęku przed zostawieniem wszystkiego, jednak się odważyła i ruszyła całkiem sama na Bałtyk?
Niestety, internatowe zmiany dwa, trzy razy w roku: szkoła-dom, dom-szkoła spowodowały, że najbezpieczniej się czułam stale w jednym miejscu, z tymi samymi ludźmi.
A jednak...
Któregoś sierpniowego albo wczesnowrześniowego dnia mój mąż zadzwonił do Romka i spytał czy mam szanse na popłynięcie.
Romek stwierdził, że tak i żebym się szybko zapisała, to na pewno popłynę.
Siadłam więc do komputera i drżącymi palcami wypełniłam formularz rejestracyjny, a potem wpłaciliśmy odpowiednią sumę...
I od tego czasu wszystko zaczęło iść szybko: kupno worka żeglarskiego, bo taki najlepiej było mieć na statku, zbieranie potrzebnych rzeczy... Nie bardzo wiedziałam, co trzeba wziąć, więc bardzo dokładnie kilka razy czytałam rady na stronie Zobaczyć Morze
(www.zobaczycmorze.pl) i zapamiętywałam, czego mi jeszcze brak... A potem kupowanie tego, czego mi jeszcze brakuje - i wrzucanie do nowiutkiego, wielkiego wora...
Żeby nie myśleć o bardzo bliskim już opuszczeniu domu, w dniu wyjazdu próbowałam do końca zajmować się na przykład przygotowywaniem obiadu dla rodziny.
Ale niestety nadeszła godzina zero i musiałam wyjechać. Z wielkim lękiem, co mnie tam czeka - i z przerażeniem czy uda mi się w ogóle z kimś dogadać, przecież tam będą pewnie same małolaty...
Na początku było rzeczywiście tragicznie. Jechałam do Tallina sama na siedzeniu, prawie nie kontaktując się z ludźmi z autokaru, ale kiedy szliśmy na kolację do restauracji czy do toalety, na szczęście zawsze ktoś mi pomagał. I noc autokarową jakoś przetrwałam...
A następnego dnia, już w deszczowym wtedy Tallinie, przeniesienie naszych ciężkich worów na statek i rozlokowywanie.
Dla kogoś tak nieśmiałego i przerażonego jak ja wspaniałą nowiną było to, że ktoś kogo znam, płynął w poprzednim rejsie. I ta osoba, razem z płynącą ze mną w jednej wachcie niewidomą dziewczyną, pokazała mi mniej więcej statek.
Duży kubryk, gdzie jedliśmy posiłki i spaliśmy na piętrowych kojach, łazienka w kubryku, jakiś tam spardek (górny pokład), no i pokład i rufa... Wszystko całkiem dla mnie nowe i jakieś takie dziwne... Jak to w ogóle ogarnąć...
Okazało się, że mam sympatycznych ludzi w wachcie i że zaczęliśmy się zgrywać na wachtowym wyjściu do miasta już w pierwszych godzinach rejsu.
Dla mnie na Zawiszy
wszystko było niesamowite: spanie w prawdziwej koi, łazienka z ciężkimi drzwiami i czterema prysznicami, toaleta, do której szło się przez pokład, więc człowiek musiał być zawsze jakoś tam ubrany... Cała masa bardzo stromych schodów na spardek, do kubryku i na rufę... No i akurat na nas trafiła już w pierwszy dzień wachta kambuzowa... Od szesnastej do szesnastej następnego dnia.
Bardzo ciekawe, choć czasem trochę irytujące było zmywanie masy kubków po śniadaniu, bo każdy prawie pił kawę, a naczynia po niej zmywała właśnie wachta kambuzowa. No i noszenie naczyń, potraw i herbaty do kubryku. Bardzo trudne kiedy wchodzi się i wychodzi na pokład po naprawdę wąskich i wysokich schodkach...
I tak płynęły godziny, dni i wachty na Zawiasie
. Wachta kambuzowa, trapowa, nawigacyjna, potem od początku...
Na szczęście w wachcie nawet ja zawsze miałam kogoś, z kim mogłam iść do miasta czy napisać kartkę do Polski, a nawet chłopaki pomogły mi wejść w Tallinie na ogromny plażowy kamień, z którego dzwoniłam do domu i nagrywałam szum morza.
No i w czasie wacht nocno-porannych czasem ktoś opowiadał mi o pięknym wschodzie słońca czy o gwiazdach na niebie...
Ach, jak mi było wtedy żal, że już ich nie mogę obejrzeć... Gdyby to było wcześniej...
Morze bardzo mnie fascynowało... Szum fal, krople na twarzy kiedy płynęliśmy... No i potężny huk w czasie każdego uruchamiania silnika na statku. Bardzo długa rura wyprowadzała spaliny z silnika w górę, co brzmiało prawie jak huk z armaty... Tak naprawdę zawsze zatykałam wtedy uszy...
Pierwsze dni były spokojne, ale trzeciego czy czwartego dnia zaczął się prawdziwy, najprawdziwszy sztorm. Bardzo na to czekałam. W końcu przecież człowiek płynie po to, żeby go porządnie pobujało.
Bardzo ciężkie stołki w kubryku czy stoły poprzywiązywane łańcuchami do podłoża jakoś próbowały się ruszać. Stołkom się to nawet całkiem dobrze udawało. Nawet w pewnym momencie i mnie się udało razem z takim stołkiem wylądować na podłodze... A nasz Zawias
był jak malutka zabawka, którą ktoś trzyma w ręku i huśta: w górę i szybko w dół, i znowu w górę i w dół... Taka zwykła woda, a zachowywała się jak najpotężniejszy siłacz...
W tę najbardziej sztormową noc nawet do kubryku wlało się całkiem sporo wody, mimo że próg do niego miał dobre pół metra wysokości...
Wtedy trochę straciłam pewności czy moje marzenia o sztormie są naprawdę najlepsze... Ale pan kapitan Zbieraj
Zbierajewski był tak opanowanym i doświadczonym człowiekiem, że bałam się tylko trochę. Zresztą w tym akurat wypadku osoby niewidome raczej nie były przy sterze, w każdym razie moim zdaniem chyba nie... W końcu osiem czy dziewięć stopni w skali Beauforta to naprawdę nie byle co...
A co do sterowania po niewidomemu, to nie miałam tak naprawdę możliwości dobrze sterować, ponieważ nasza Agatka udźwiękawiająca ster była zbyt powolna... Nie nadążała za odczytem zwykłych urządzeń... Dla mnie zawsze było lepiej, kiedy ktoś widzący stał koło mnie i korygował moje błędy. Niestety pod koniec rejsu zostałam całkiem sama przy sterze, a moja wachta w tym czasie stawiała żagle, no i wtedy okazało się, że nie umiałam sobie w ogóle poradzić z opornym kołem sterowym. Z przerażeniem słyszałam coraz dalej przesuwające się kąty odchylenia od właściwego kursu, aż w końcu przybiegł pan kapitan i krzyknął na mnie, że zawracam statek... I wtedy, na przekór strachowi i rozpaczy, poczułam się jak normalny załogant, który kiedy coś sknoci, obrywa od kapitana...
Rejs trwał tak naprawdę dosyć długo, ale mi ten czas przeleciał bardzo szybko. No i pogoda wtedy była bardzo różna: od ciepełka w Tallinie, do temperatur i wiatrów bardzo jesiennych koło Gdyni... I to prawda: najgorszy jest wiatr na spardku. Przewiewa człowieka do szpiku kości mimo zimowej kurtki, wszystkich możliwych bluzek i polarów, i szalika, i czapki - też zimowej... Zwłaszcza w czasie czterogodzinnej wachty nawigacyjnej.
W sumie muszę przyznać, że można spokojnie przetrwać to, co przynosi rejs, zwłaszcza wtedy, kiedy w wachcie są fajni ludzie, a wachtą kieruje bardzo mądry oficer. A na tym pierwszym rejsie, moim zdaniem, mieliśmy wspaniałego oficera, który bardzo zintegrował naszą wachtę, bo na przykład w różnych miastach chodziliśmy zawsze razem, a to siłą rzeczy jakoś ludzi ośmiela i pomaga w radzeniu sobie z różnymi trudnościami, właśnie z pomocą współzałogantów.
Gdybym mogła, chyba jeszcze kolejny raz popłynęłabym w rejs Zawiszą
, nawet gdyby trzeba było, jak kiedyś, stać na wachcie nawigacyjnej od dwunastej w nocy do czwartej czy od czwartej do ósmej rano...
A pamiątką, którą przywiozłam z tego rejsu był krótki wiersz, który jakoś wpadł mi do głowy, paradoksalnie właśnie w czasie sztormu, kiedy leżałam sobie w koi i cieszyłam się, że nie muszę się podnosić...
Pod głową cichy plusk wody
I nieba drewniany dach.
Już siada na serce tęsknota
Za chwilą, ulotną jak ta.
Wiatr zjechał w dół po poręczy,
Ze świata dźwięków i barw.
Przed nami pienista przestrzeń,
Snów kroplą tańczy wśród fal.
Ogromne żagli ptaszyska
W dal ciągną nasz mały dom.
Odlecieć. Zostawić wszystko.
Odpłynąć błękitną mgłą.
A kiedy morze już uśnie,
Gdy słońca dłoń wygładzi blask,
Złocisty księżyca uśmiech
Rozjaśni nocy piegowatą twarz.
Ten wiersz umieściłam potem w moim pierwszym tomiku: Czas zamyśleniem przewiązany
, w części Pod żagla skrzydłem
, o jeziorach - i morzu, które bardzo kocham, którego mi bardzo brakuje - i za którym ciągle tęsknię...
&&
&&
Helena Skonieczka (z domu Dobaczewska) wprawdzie urodziła się w Gorzowie Wielkopolskim, ale wychowała na Pałukach, mieszkając 20 lat w Żninie. Tam też, jak całe jej rodzeństwo, działała w szeregach Związku Harcerstwa Polskiego. To mama, przedwojenna wileńska harcerka, zaszczepiła jej tego bakcyla. Również w Żninie, jeszcze nieoficjalnie, rozpoczęła się jej pasja pisania.
Od 1976 roku Helena Skonieczka mieszka w Bydgoszczy. Po studiach rozpoczęła pracę w Wojewódzkim Domu Kultury, później choroba wyłączyła ją z aktywności zawodowej.
Dwadzieścia lat temu trafiła do Polskiego Związku Niewidomych, gdzie rozpoczęła swoją działalność społeczną. Przez kilkanaście lat była koordynatorem ds. kultury w Okręgu Kujawsko-Pomorskim PZN, opracowała i koordynowała ponad sto autorskich projektów kulturalnych o zasięgu nie tylko wojewódzkim. Korzystając ze specjalistycznego oprogramowania komputerowego dla osób niedowidzących, była redaktorem wielu wydawnictw pod auspicjami Polskiego Związku Niewidomych. Współtworzyła Okręgowy Biuletyn Informacyjny Oko
, który od 2002 roku wydawany jest w Okręgu Kujawsko-Pomorskim PZN (w powiększonym druku, pismem punktowym i w formie audio). Jej autorstwa było wiele artykułów dotyczących działalności kulturalnej i różnych form rehabilitacji przez sztukę. Od 2007 roku redagowała różne publikacje z serii Biblioteka OKATiK
, których ukazało się kilkanaście.
Zainicjowała też powstanie Klubu Polskiej Książki przy Bibliotece Książki Mówionej w Bydgoszczy, a także działanie Teatru Wspólnego
, którego spektakle prezentowane były z powodzeniem w różnych środowiskach (np. klubach, bibliotekach). Tę działalność przekazała już młodszemu pokoleniu… nowym władzom związkowym. Wróciła do harcerstwa, wstępując do Instruktorskiego Kręgu Seniorek. Teraz też może poświęcić więcej czasu na realizację swoich pasji i zainteresowań, czym było i jest pisanie.
Od 30 lat działa w ruchu esperanckim. Jako członek Międzynarodowego Ruchu Esperanto w Rotterdamie (Universala Esperanta Asocio) uczestniczyła w wielu Międzynarodowych kongresach esperanckich. Fascynują ją podróże - i te małe i te duże. Są dla niej często twórczą inspiracją.
Jako animator kultury, który działa w środowisku bydgoskim od 40 lat (od 1976 r.), 30 lat wśród esperantystów i 20 lat w szeregach Polskiego Związku Niewidomych, a także 10 lat na niwie bydgoskiej literatury, jest nietypową
i aktywną jubilatką, której aktywność sięga setki…
Jej nagrody to: Zasłużony Działacz Kultury (2006), Złoty Krzyż Zasługi (2011), Złota Odznaka Polskiego Związku Niewidomych (2011), Stalowy Anioł
od Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego (2013) za wieloletnią działalność społeczną. Otrzymała stypendium artystyczne Urzędu Marszałkowskiego (2011) i czterokrotnie stypendium Prezydenta Miasta Bydgoszczy (2014-2017), Medal Honorowy im. Jakuba Wojciechowskiego (2016) za zasługi dla kultury robotniczej, Nagrodę Pracy Organicznej im. Marii Konopnickiej za zasługi dla kultury polskiej.
Członek Związku Literatów Polskich, autorka 10 publikacji (w tym 8 tomików poetyckich). W 2007 r. wydała debiutancki tomik poezji Czułe spojrzenia
pod nazwiskiem: Helena Dobaczewska-Skonieczka i od tej pory publikuje swoje utwory pod tym nazwiskiem. Teneraj rigardoj
(2009) - wersja esperancka Czułych spojrzeń
, Odcienie świata
(2010), Ślad niewidomego przyjaciela
(2011), Słowa - moje światło
(2012), Pod skrzydłami Rafała Archanioła
(2013), Bramy do jutra
(2014), Przedranne sny - decennium słowa
(2016). Jej utwory publikowane były w licznych almanachach i antologiach poetyckich.
W 2017 wróciła do korzeni i opublikowała wiersze swojej Babuni sprzed stu lat i swoje utwory w formie albumu Wiersze z żywego drzewa
. Teraz przygotowuje audiobook tego wydawnictwa, który ukaże się w 2018 roku.
Realizuje też cykl spotkań Żywe drzewo na stulecie niepodległości
, gdzie prezentuje i wspomina twórczość swoich dziadków: Wandy Dobaczewskiej (z domu Niedziałkowskiej) i Włodzimierza Korsaka.
&&
Helena Dobaczewska-Skonieczka
&&
Willa sądowa przy ulicy Szpitalnej kryła w sobie wiele tajemnic. Lipowa aleja brukowaną drogą prowadziła na ganek. Można też było wejść od podwórza do kuchni. W willi, prócz naszej rodzinki, czyli Rejenta
- mieszkało jeszcze kilka innych.
Byłam czwartym dzieckiem naszej dziewięcioosobowej gromadki. […] Życie w naszej rodzinie było bardzo barwne. Przeplatane różnymi wspaniałymi, czasami nawet niebezpiecznymi, ale też i niesamowicie ciekawymi historiami. Tato był notariuszem, miał swoje pasje i zainteresowania - nie zajmował się zbytnio dziećmi, którymi opiekowała się mama - przedwojenna harcerka. To ona zaszczepiała nam tego bakcyla
współdziałania z innymi. Mieliśmy dużo swobody (czasami nawet wydaje mi się, że zbyt dużo). Może dlatego też kształtowała się w nas tak wielka wyobraźnia, która nie zawsze była do opanowania przez dorosłych.
Latem chodziliśmy się kąpać na „trzeci nord” Małego Jeziora lub koło Dziudziej Stodoły
. Nad Duże Jezioro szło się spacerkiem, by pooglądać Wiczkowskie Góry, a czasem, by unieść się w chmury i… trochę pomarzyć… trochę powspominać. Mieliśmy swoje kamienie, na które się siadało i miejsca, w których można było rozmawiać na specjalne tematy. Z Babunią Wandą często wyjeżdżaliśmy na całodzienne wycieczki do okolicznych lasów. Były to całe wyprawy autobusem lub pociągiem, zaplanowane ze wszystkimi szczegółami. Kopaliśmy w ogrodzie Złotą Studzienkę, by zdobyć Dar czarnego licha i tropiliśmy Człowieka, którego nazywano diabłem lub też dochodziliśmy, kim jest rudzielec. Tak żartobliwie nazywałam nasze barwne dzieciństwo, przeplatane kolejnymi wydawnictwami książek pisanych przez Babunię. Uwielbiałam rodzinne słuchanie książek czytanych przez nią. Szczególnie zimą, kiedy to siadało się przy piecu i słuchało… Potopu
, Krzyżaków
lub innych powieści. Bardzo lubiłam też rodzinne narady, kiedy wymyślaliśmy kolejne akcje i tematy do następnych powieści. Oczywiście były to pomysły dziecięce, które kształtowały naszą wyobraźnię, ale też były bardzo poważnie przez Babunię omawiane i analizowane. Trzeba przyznać, że była Ona niezwykle ciekawą babcią. Często zastępowała nam Mamę, która dużo chorowała i wcześnie zmarła. Babunia Wanda swoje ocalone” życie po obozie koncentracyjnym w Ravensbrück poświęciła w całości pisaniu i wnukom, których miała sześcioro.
Pamiętam ją jako elegancką i zawsze zadbaną kobietę, która lubiła wyłącznie jasne kolory. Nosiła sukienki w różnych odcieniach popielu.
Uczyła nas wyrażania swojej opinii, niekoniecznie zgodnej z otoczeniem, lecz mającej rozsądne uzasadnienie. Miała zawsze swoje zdanie, ale też nie narzucała go innym. Miała również swoich faworytów wśród wnuków. Należał do nich najstarszy wnuk, najmłodszy i chyba też trochę ja, jako ta „środkowa”. Wiodła życie bardzo uporządkowane. Każdy dzień zaczynała „spokojnym śniadaniem”, a siedząc przy stole miała czas, by porozmawiać z każdym domownikiem (do stołu zasiadało nieraz dziewięć osób: sześcioro rodzeństwa, rodzice i Babunia). Przed południem miała czas dla nas, lecz punktualnie o jedenastej zamykała się w swoim pokoju i nie wolno było jej przeszkadzać przez trzy godziny - wtedy pisała! Nikt nie miał prawa tego przerwać - dopiero wspólny posiłek, czyli obiad zapowiadał zmianę zajęć Babuni.
Interesowała się... chyba wszystkim. Lubiła podróżować, zwiedzać. Zawsze z góry zaplanowała, gdzie i z kim pojedzie. Czasami podróżowała sama, ale często zabierała również i nas, swoje wnuki. Dbała o to, żebyśmy poznali trochę Polski i trochę historii na żywo
. Wtedy nie było to tak łatwe i tak popularne jak teraz - wymagało wielu przygotowań i zabiegów. Pamiętam, jak w nagrodę po szkole podstawowej, pojechałam z nią do Warszawy i poznałam prawdziwe Łazienki
. Byłyśmy też w Muzeum Narodowym, gdzie w trakcie herbatki u pana Stanisława Lorentza (ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego - przyjaciela mojej Babuni z okresu wileńskiego) otrzymałam od niego Przewodnik po Muzeach i Zbiorach w Polsce, oczywiście z jego autografem. Z dzieciństwa pamiętam również piękny ogród, który był naszą oazą, naszym drugim domem. Na kasztanie budowaliśmy szałasy. Rozłożysty cis był najlepszą kryjówką. Pod jesionem kopaliśmy ziemianki, które często się zasypywały i trzeba było urządzać je na nowo. Wysoki świerk srebrzysty był nie do zdobycia. Tylko kot umiał się wdrapać na niego, potem były kłopoty, żeby go stamtąd ściągnąć.
Malinowy chruśniak prowadził na taras, na który wchodziło się po szerokich schodach, a przy płocie kwitły jaśminy i bzy. Uwielbiałam siadać pod cieniem drzew i na zielonych listkach wypisywać swoje pierwsze wiersze. Wiersze, do których wróciłam dopiero po ponad trzydziestu latach…
&&
Jeden wiek - to tylko sto lat
pięć pokoleń jakże różnych
i jakże podobnych do siebie
Żywa historia przeplatana
historią fotografii w kolorze sepii
czarno-białej i w pełni kolorowej
Kartki z albumu rozsypują się
puzzle historii i zawiłości rodzinne
dopasowujemy na nowo
Mamo - jaka podobna jesteś
do naszej prababuni
Ty też opowiadałaś nam bajki
Tylko czemu ich nie spisałaś?
&&
Wilno - Ravensbrück - Żnin
życiorys Wandy w trzech aktach
młodzi aktorzy na gąsawskiej scenie
grają trudne role
Akcja wiekowej historii
a oni mają kilkanaście lat
Babunia Wanda miała właśnie tyle
gdy zaczynała pisać
Młodość przerwana wojną
nie wytrąciła jej pióra - pisała dalej
wileńskie środy literackie
wplatała w warkocz poezji
Druga wojna zabrała wszystko
dziewczęta grają Kobiety z Ravensbrück
na szkolnych materacach
są takie naturalne
łza spłynęła z mojego policzka
Szkolny Poczet Sztandarowy, Gąsawa (2015)
Nowa scena już na Pałukach w Żninie
tam po raz trzeci zaczyna
wszystko od nowa
żyje dla wnuków
i dla maszyny do pisania
Babunia Wanda żyła pisaniem
kochała ludzi kochała życie
jej rolę świetnie grają
młode uczennice
niezapomniany apel pamięci
Dreszcze wspomnień
przechodzą po plecach
miała osiemdziesiąt osiem lat
odeszła trzydzieści pięć lat temu
a było to tak niedawno
Wanda uśmiecha się do nas
ze zdjęcia przy którym
kwitnie biała róża
skąd uczniowie wiedzieli
że najbardziej lubiła róże?
Gdy wróciłam do domu
Babunia mnie już nie zapytała
jak było w szkole? Szkoda!
Odpowiedziałabym
dzisiaj byłam w Twojej szkole
masz tam wspaniałych ludzi - czuwaj nad nimi
Siedząc na szkolnej ławce
poczułam się znowu
jak mała dziewczynka
- była to piękna lekcja
23. listopada 2015, Gąsawa, Szkoła im. Wandy Dobaczewskiej
&&
Modlitwy długie
niewysłuchane
bezsenna pościel
porą smutków
Można szeptać
słychać nocne kuszenie
anioła i bicie
zmartwychwstania
Wiją się drogi
rozstajne i powrotne
budzi się
przydrożna nadzieja
Wstaje dzień
światło
przy wspólnym stole
&&
Szumi las
rozdrganymi listkami
mrucząc pieszczotliwie
kołysankę brzozową
- Znajdziesz w nim spokój
ciszę co Chopina z salonów
na łąki przenosi
Szumi las
wytrwałością dębów
czułością jaworów
goreje kiściami jarzębin
- Zrób korale
i zawieś na szyjach
szybującym obłokom
Szumi las
świerkową rapsodię
żegnając dzień
topiący się w jeziorze
- Jeszcze się zobaczymy
jeszcze usłyszymy
co w trawie piszczy
Szumi las i gra
wiolonczelą runa leśnego
wystrojoną melodię
pagórków pałuckich
&&
Funkcja
nie ma miejsc zerowych -
ja nie mam szczęścia
funkcja posiada ekstrema -
ja posiadam
zbyt wielką wyobraźnię
głowę nabitą marzeniami
Dla iksa uczuć
funkcja zmierza do maksimum
do intuicji minimum
Teraz wykres
chcę aby mój wykres życia
był linią prostą
Ale co będzie
gdy pomylę
pewne wartości?
czy przyjdzie On
i powie: tutaj się pomyliłaś!
&&
Paleta wabi
barwami jesieni
listopad
idzie przez las
Wydrukowane
wiosną kwiaty
spłowiały jesienią
szarzeje bukiet świata
Spadające krople
stukają o szyby
przywołują klisze wspomnień
Rzucam spojrzenie w ciszę
gdzie widać tylko
krąg bliskich
których już nie ma
&&
&&
Alicja Nyziak
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. - czyli Rozporządzenie o Ochronie Danych Osobowych. Na jego mocy zmieniają się zasady związane z przetwarzaniem i przepływem danych osobowych. Unijne rozporządzenie dotyczy wszystkich podmiotów, które gromadzą i wykorzystują dane odnoszące się do osób fizycznych. Czas pokaże czy nowe zasady cokolwiek zmienią? Czy RODO nie okaże się kolejnym, martwym straszakiem?
RODO w przychodni
Teoretycznie od dawna dane pacjenta są chronione. Zniknęły listy z nazwiskami wywieszane obok gabinetów. Zamiast wyczytywać pacjenta po nazwisku lekarz zaprasza do gabinetu numerek. Ciekawe czy tak dzieje się we wszystkich przychodniach? Tak przywykłam do tej formy ochrony danych wrażliwych, że przestałam zwracać uwagę na kolejne udoskonalenia. Jednak powrót do przeszłości wprawił mnie w autentyczne zdumienie. Siedziałam sobie grzecznie, czekając aż spóźniony doktor od wszelkich złamań, zwichnięć, skręceń zacznie przyjmować. Przysłuchiwałam się utyskiwaniom pacjentów opakowanych (tak jak ja) w ortezy lub inne usztywniacze i nagle z letargu wyrwał mnie głos pielęgniarki. Teraz wchodzi Nyziak, po niej Iksińska, następnie Igrek
. O rety! Ponownie stałam się osobą o konkretnym nazwisku, a nie numerkiem w kolejce. Tylko - czy w ten sposób pielęgniarka nie złamała przepisów o ochronie danych osobowych? Większość powie, że tak. Jednak - czy rejestracje w przychodniach nie są jak dziurawe worki, z których wszystko wylatuje? Wystarczy usadowić się w dogodnym miejscu, blisko okienka rejestracji, żeby zebrać kompletny pakiet danych osobowych. Wielokrotnie, czekając w kolejce do specjalisty, stwierdzałam, że gdybym tylko chciała, mogłabym zebrać całkiem sporą bazę danych do upłynnienia. Imiona, nazwiska, adresy zamieszkania, PESEL-e i numery telefonów sypały się, jak z rękawa. Jaki więc ma sens wywoływanie numeru zamiast nazwiska, skoro i tak mam możliwość poznać wszystkie dane pacjenta?
Rozporządzenie o Ochronie Danych Osobowych powinno uszczelnić system. Koniec z jawnym podawaniem danych w rejestracji podczas zakładania karty pacjenta lub wyznaczaniem terminu do lekarza. Tajne przez poufne będą także informacje do jakiego specjalisty wybiera się chory. Jednak czy naprawdę tak będzie?
W jednej z przychodni stanowiska rejestracji pacjentów podzielono cienkimi, tekturowymi przepierzeniami. Mają one zapewnić dyskrecję i pewnie spełniać wymogi RODO. Przetestowałam owo nowatorskie rozwiązanie. Gdy rejestratorka, powtarzając podane przeze mnie dane, wprowadzała je do systemu, ja słuchałam danych pacjenta siedzącego za oddzielającą nas ścianką. Ciekawe, ile osób poznało moje dane. Oj, obawiam się, że wprowadzone rozwiązanie nie zdało egzaminu i co teraz? Pozostaje przebudować przychodnię!
RODO w pracy telemarketera
Zanim Rozporządzenie o Ochronie Danych Osobowych weszło w życie, już stało się skutecznym straszakiem. Przestałam się dziwić, że mój numer znajduje się w bazie danych różnych firm. Przyzwyczaiłam się do gry w ciuciubabkę, w ramach której telemarketer oferuje mi gruszki na wierzbie w zamian za moje dane korespondencyjne. Jednak gdy dzwoniąca kobieta z ofertą darmowych badań znała moje imię i nazwisko, przestało być zabawnie. Najwyraźniej ktoś bez mojej wiedzy przetworzył/udostępnił moje dane. Gdy zaczęłam drążyć temat, dowiedziałam się, że pewnie korzystałam już z ich oferty. No i tutaj pudło, bo nie chodzę na żadne tego rodzaju konsultacje zdrowotne, więc nie figuruję w ich systemie. Na ponowne pytanie, skąd firma posiada moje dane, kobieta szła w zaparte, że korzystałam z ich oferty i już. W tym momencie stwierdziłam, że za kilka dni wchodzi w życie RODO i… Nie zdążyłam dokończyć zdania, bo rozmówczyni błyskawicznie się rozłączyła.
RODO posłużyłam się podczas kolejnej rozmowy z telemarketerem. Dzwoniący na początku rozmowy podał nazwę firmy, z której uzyskał numer mojego telefonu i miejscowość. Kiedy zaczęłam dopytywać o szczegóły, zirytował się i stwierdził, że muszę znać ową firmę. Źle człowiek trafił, bo dzisiaj to ja już nic nie muszę. W tym momencie znowu powołałam się na wchodzące w życie RODO i rozmowa także błyskawicznie została zakończona.
Od dawna mówi się o ochronie danych osobowych. Każda instytucja zapewnia klienta/petenta, że zebrane dane wrażliwe będą jedynie wykorzystywane i przetwarzane w celach marketingowych lub projektowych. Skąd więc w bazach różnych firm numery telefonów osób, które nie godziły się na ich udostępnienie? Kto odpowiada za wypływ tych danych? Czy w firmie/instytucji/organizacji dostęp do danych wrażliwych mają jedynie osoby upoważnione? Czy wobec osób wykradających i sprzedających dane osobowe wyciągane są jakieś konsekwencje?
Rozporządzenie o Ochronie Danych Osobowych wprowadza szereg obowiązków, nowe rodzaje odpowiedzialności oraz sankcje finansowe wobec podmiotów przetwarzających dane osobowe. Wprowadza przepisy ułatwiające obywatelom kontrolę przepływu i wykorzystania ich danych. Ciekawe, jak sprawdzi się RODO w życiu codziennym? Na pewno warto zapoznać się z jego treścią, bo RODO może okazać się przydatne.
&&
Bożena Lampart
Powszechnie wiadomo, iż osoby z dysfunkcją narządu wzroku legitymujące się zaświadczeniem o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności ze względu na wymienione wyżej schorzenie, zwolnione są z niektórych opłat pocztowych. Zagadnienie to dotyczy nie tylko osób niewidomych i ociemniałych, ale również instytucji działających na ich rzecz.
Zgodnie z art. 26 ust. 1 Ustawy Prawo Pocztowe z 2012 r.: „Przesyłka dla ociemniałych nadana przez:
1) osobę legitymującą się orzeczeniem właściwego organu orzekającego o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności z tytułu uszkodzenia narządu wzroku, zwaną dalej osobą niewidomą lub ociemniałą
i adresowana do biblioteki lub organizacji osób niewidomych lub ociemniałych bądź do organizacji, których celem statutowym jest działanie na rzecz osób niewidomych lub ociemniałych,
2) bibliotekę lub organizację osób niewidomych lub ociemniałych bądź organizację, których celem statutowym jest działanie na rzecz osób niewidomych lub ociemniałych i adresowana do osoby niewidomej lub ociemniałej,
3) osobę niewidomą lub ociemniałą bądź skierowana do tej osoby zawierająca wyłącznie informacje utrwalone pismem wypukłym,
jest zwolniona od opłaty za usługę pocztową ustalonej w obowiązującym cenniku usług powszechnych, o którym mowa w art. 57, dla przesyłki pocztowej niebędącej przesyłką najszybszej kategorii, tego samego rodzaju, tej samej masy lub innej cechy, od której jest uzależniona wysokość opłaty. Zwolnienie to nie obejmuje opłaty za potwierdzenie odbioru przesyłki rejestrowanej”.
Do przytoczonej powyżej ustawy obowiązuje rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z 2013 r., w którym określono wykaz bibliotek, organizacji osób niewidomych lub ociemniałych oraz organizacji, których celem statutowym jest działanie na rzecz osób niewidomych lub ociemniałych. Poza tym Poczta Polska na swojej stronie internetowej umieściła szczegółowe informacje na temat przesyłek dla osób niewidzących i niedowidzących (http://www.poczta-polska.pl/paczki-i-listy/wysylka/listy/przesylka-dla-osob-ociemnialych).
Przepisy prawne w tym zakresie są na tyle transparentne, że ich egzekwowanie nie powinno stanowić problemu.
Przyszło mi jednak zmierzyć się z sytuacją, gdy pracownik urzędu pocztowego wykazał się kompletną niewiedzą na temat przepisów, o których mowa wyżej. Pomijam fakt, że opryskliwość była jego główną cechą, a konieczność sięgnięcia do źródeł nie przyszła mu nawet do głowy.
Jednym słowem, zostałam odprawiona z kwitkiem. Nie zamierzałam płacić za moją przesyłkę adresowaną do instytucji działającej na rzecz osób niewidomych i udawać, że nic się nie stało, nadstawiając drugi policzek. Nawiązałam kontakt telefoniczny z dyrekcją urzędu pocztowego w moim mieście celem wyjaśnienia problemu. Okazało się, iż przytoczone wyżej przepisy powinny być znane zatrudnionym w tymże urzędzie. Widać nie wszystkim. Podkreśliłam zatem, że może dobrze byłoby przeprowadzić szkolenie, aby podobna sytuacja się nie powtórzyła. Zapewniono mnie, że dyrekcja dołoży wszelkich starań w tym zakresie.
Nie twierdzę, że takie przypadki są permanentne, ale przysłowiowy lwi pazur warto pokazać, gdy przepisy nie są respektowane. Moje uwagi na ten temat zostały poparte przez Konsultanta do Spraw Osób Niepełnosprawnych w miejscu mojego zamieszkania. Stwierdził, że istnieje konieczność przeprowadzenia takiego szkolenia wśród nowo zatrudnionych osób.
&&
Alicja Nyziak
Tekst Iwony Czarniak Orzeczenie to jeszcze nie ubezwłasnowolnienie
wywołał u mnie mieszane odczucia. Rzeczywiście bywa, że otoczenie odbiera mnie jako osobę nie tylko niewidomą, ale także głuchawą oraz z poślizgiem intelektualnym. Jednak jako osoba, która straciła wzrok na pewnym etapie życia, nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że po utracie wzroku człowiek pozostaje pod każdym względem taki sam. Fizycznie owszem tak, ale psychicznie i mentalnie przeszłam metamorfozę. Miała ona na mnie ogromny wpływ.
Utrata wzroku skłoniła, a może wręcz zmusiła mnie do przewartościowania życiowych priorytetów. W moim odczuciu niepełnosprawność więcej mi odebrała niż dała. Inaczej zaczęłam postrzegać siebie, inaczej zaczął mnie postrzegać otaczający świat. Gdy się już odnalazłam w nowej sytuacji, rozpoczęłam konfrontację z rzeczywistością w nowej wersji.
Powiedziałabym, że wspomniane w tekście przykłady - bank i spotkanie rodzinne - mówią jedynie o braku wiedzy w odniesieniu do możliwości osób niewidomych. No dobrze, w przypadku pracownika banku można jeszcze mówić o braku znajomości przepisów prawa. Przecież nikt nie pytał osoby niewidomej o orzeczenie; skąd więc wniosek, że ten dokument przekłada się na brak zdolności do samodzielnego podejmowania decyzji?
Moim zdaniem sedno problemu kryje się w tzw. etykietowaniu.
Spotykając niewidomego, wiele osób ma błędne wyobrażenie o jego możliwościach. Postrzega go z własnej perspektywy, która jest niesamowicie ograniczona, podszyta współczuciem i przerażeniem. No, bo przecież niewidzenie, to coś najgorszego, co może człowieka spotkać. Jednak czy na pewno?
Mam konto w tym samym banku od wielu lat; do tej pory załatwiając różne sprawy finansowe, nigdy nie napotkałam na problemy ze strony pracowników. Podczas ostatniej bytności w placówce trafiłam do młodej, świeżo przyjętej pracownicy i przestało być już tak kompetentnie i miło. Pracownica tak bardzo chciała mnie szybko obsłużyć, że aż zawiesił się system. Gdy przyszło do złożenia podpisu, zaczął się prawdziwy kabaret. Pierwszy podpis okazał się krzywo napisany, więc jeszcze raz, ale tutaj ręka pracownicy próbowała delikatnie kierować moją. Ciekawe czy w tym momencie prawo nie zostało naruszone? Kolejny podpis także nie odpowiadał. Wreszcie wpadła na pomysł, że uaktualni mój wzór podpisu - uaktualniajmy, proszę bardzo. Nowy wzór zrobiony, pora podpisać dokument, ale tym razem wyszły totalne bohomazy, bo pracownica zbyt mocno ingerowała. W tym momencie mój stoicki spokój uległ zachwianiu, ale co tam, próbujmy dalej.
Wreszcie dziewczyna poddała się i uznała, że zaznaczy w systemie, iż jestem niewidomą klientką banku. Hmm, to jeszcze nikt tego nie zrobił! Czyżbym do tej pory była traktowana jak każdy inny klient, a dopiero teraz przypięto mi etykietkę i to tylko dlatego, że podpis był krzywy. Dowiedziałam się także od pracownicy, że bardzo mi współczuje, bo ciężko tak żyć. Ona mnie rozumie, bo ma niewidomego tatę. No i stoicki spokój diabli wzięli. Przecież nie przyszłam do banku słuchać wyświechtanych frazesów wypowiadanych balsamicznym głosikiem. Przyszłam załatwić konkretne sprawy i oczekiwałam profesjonalnej postawy ze strony pracownika. Nie otrzymałam jej.
Po wyjściu z placówki zachodziłam w głowę jak to jest z tym niewidomym ojcem? Podczas załatwiania spraw przechodziłyśmy do innego pomieszczenia i nie mogłam z jej strony liczyć nawet na minimum wiedzy jak pomóc niewidomemu. Zaistniała sytuacja była mało komfortowa i nieprofesjonalna, ale ani razu nie padło pytanie o pełnomocnika prawnego.
Czy naprawdę wśród osób niewidomych nie ma takich, które obarczają najbliższych odpowiedzialnością za swoje postępowanie? Czy rzeczywiście wśród niewidomych nie ma takich, którzy mają pełnomocnika prawnego? Zapewniam, że są takie osoby. Stwierdzenie, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną posiadają prawnych pełnomocników, jest bardzo krzywdzące. Pod symbolami określającymi upośledzenie umysłowe czy choroby psychiczne kryje się ogromne spektrum niepełnosprawności. Nie każda osoba posiadająca orzeczenie z tymi symbolami ma pełnomocnika prawnego. Warto o tym pamiętać.
To nie orzeczenie ubezwłasnowolnia niewidomego, ale etykietowanie, schematyczne postrzeganie, brak wyobraźni itp.
&&
Teresa Dederko
Kilka dni temu zaczęłam czytać książkę autorstwa Dariusza Rosiaka pt. Biało-czerwony
przedstawiającą wiele relacji ludzi, którzy znali polskiego Indianina Sat Okha. Do końca nie jestem przekonana czy dobrze jest tak zgłębiać czyjeś życie, odzierać je z tajemnic i legend. Może lepiej pozwolić naszemu bohaterowi pozostać takim, jakim chciał, żeby go ludzie zapamiętali. Nie o tym jednak zamierzam pisać.
Lektura tej książki wywołała we mnie odległe wspomnienia z internatu w Laskach. Podobnie jak w przypadku autora, pana Rosiaka, Sat Okh wywarł spory wpływ na moje dzieciństwo. Czytałam wszystkie dostępne książki o Indianach, z których moją ulubioną była Ziemia Słonych Skał
napisana przez Sat Okha. Potem wraz z koleżankami wymyślałyśmy różne indiańskie zabawy.
Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, ile, mimo internatowych rygorystycznych regulaminów, pozostawiano nam swobody i możliwości bezpośredniego kontaktu z przyrodą.
Obok domu, w którym mieszkałyśmy, rosły gęste krzaki. Tam budowałyśmy szałasy, robiłyśmy łuki, a nawet rzucałyśmy harcerskim nożem do celu. Czołgając się pod siatką, zakradałyśmy się po szczypior i szczaw.
Do przykuchennej piwnicy chodziłyśmy po marchewkę i cebulę zjadaną potem w całości.
Szukałyśmy drzew o niskich konarach, na które wspinałyśmy się, czasem dość wysoko. Raz tylko mi się oberwało, gdy wychowawczyni zauważyła, że na drzewo wciągam koleżankę mającą jaskrę i wysokie ciśnienie w oku. Wszystkie byłyśmy niewidome albo naprawdę bardzo mało widzące. Gdy na boisku szukałyśmy większych przedmiotów, takich jak np. zjeżdżalnia, huśtawka, samoistnie wydawałyśmy różne kląskania, cmokania, żeby usłyszeć odbijający się od przeszkód odgłos.
W młodszych klasach szkoły podstawowej nauczycielki lub wychowawczynie internatowe organizowały nam wyjścia do obory - gdzie pokazywano jak się doi krowę, na pole - żebyśmy mogły zobaczyć jak rosną różne jadalne rośliny. Dzięki takim lekcjom my nigdy byśmy nie powiedziały, że mleko bierze się ze sklepu albo z kartonu.
Uczyłyśmy się rozpoznawania gatunków zbóż po wyglądzie kłosów i odróżniania owoców po ich kształcie i smaku.
Wiem, że nasze opiekunki często nie miały wykształcenia tyflologicznego, ale starały się intuicyjnie pokazać jak najwięcej rzeczy możliwych do poznania dotykiem.
Gdy byłyśmy trochę starsze, zabierano nas na obozy harcerskie, które dzisiaj potraktowano by jako szkołę przetrwania. Z niewielką pomocą widzących druhen rozbijałyśmy namioty, zbijałyśmy i wyplatałyśmy ze sznurka prycze. Niewidome dziewczynki wykonywały te same zajęcia i zdobywały sprawności jakie obowiązują widzące harcerki.
Oczywiście obecnie jest wiele nowych metod poznawania świata, ale myślę, że i teraz niewiele dzieci widzących rozpozna drzewo po kształcie liści lub po fakturze kory.
Od niedawna w Polsce na wzór skandynawski organizowane są specjalne „Leśne przedszkola”, w których maluchy cały dzień przebywają na dworze, mając zapewniony bezpośredni kontakt z przyrodą.
Ciekawa jestem jak to jest w przypadku większości dzieci niewidomych uczących się w szkołach ogólnodostępnych.
Czy rodzice i nauczyciele będą umieli zaprzyjaźniać je z przyrodą?
Czy pozwolą im na odrobinę swobody tak każdemu potrzebnej?
Czy zawsze będą pod ścisłą opieką prowadzone przez troskliwych opiekunów?
Chociaż w czasie wakacji pozwólmy dzieciom - i tym niewidomym również - trochę się brudzić, chlapać w kałużach, wspinać na drzewa, kąpać w morzu lub jeziorze. W bezpiecznych miejscach niech trochę poszaleją, biegają po łąkach, huśtają się na gałęziach, budują szałasy.
Może wtedy nasze dzieci będą bardziej szczęśliwe niż siedząc cały dzień bezpiecznie w fotelu przed komputerem.
&&
Iwona Czarniak
Duża część naszego społeczeństwa nie ma pojęcia o pracy zawodowej osób z dysfunkcją wzroku. Są nawet tacy, którzy sądzą, że osoba niewidoma siedzi w domu i nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować, a o tym, żeby podjęła pracę zawodową, to już zupełnie nie ma mowy.
Otóż takie rozumowanie jest błędne i już w czasach, kiedy żył Louis Braille, osoby pozbawione wzroku przyuczano do wykonywania różnych czynności.
Niewidomi zarabiali między innymi grą na organach, strojeniem instrumentów, szyciem, wyplataniem wyrobów z wikliny, pracą w drukarni a nawet jako nauczyciele.
Gdy wrócimy pamięcią do nie tak odległych czasów PRL-u, to okaże się, że wtedy również inwalidzi wzroku nie próżnowali. Często zajmowali się pakowaniem spinaczy biurowych czy pinesek, skręcaniem długopisów lub produkcją szczotek, a zarobione w ten sposób pieniądze często były dla rodziny jedynym źródłem dochodu. Wykonywanie takich prostych czynności nie przynosiło nikomu ujmy - wręcz przeciwnie - dawało satysfakcję i było jednocześnie jedną z form rehabilitacji.
Na przestrzeni wielu lat brak wzroku nie był dostatecznym powodem do tego, aby osoby niewidzące nie starały się zdobywać wiedzę, a przez to odnajdywać się w coraz to nowych zawodach.
Szkoły dla niewidomych dzieci i młodzieży, takie jak szkoła w Laskach czy Krakowie, kształciły i kształcą młodych ludzi między innymi w takich zawodach jak: tyfloinformatyk, masażysta, muzyk czy realizator dźwięku. Po ukończeniu szkoły średniej wielu podejmuje studia i tym sposobem wśród osób z niepełnosprawnością wzroku można znaleźć praktykujących prawników, tyflopedagogów prowadzących zajęcia na uczelniach, psychologów czy cenionych fizjoterapeutów.
Tak jak kobiety sukcesywnie podejmowały się zajęć, które przez wiele lat były domeną mężczyzn, tak również osoby z niepełnosprawnością wzroku wykonują coraz więcej zawodów dostępnych dotychczas tylko dla widzących.
Jeszcze niedawno za sprawą książki i filmu pod tytułem Carte Blanche
przybliżona została sylwetka, problemy i rozterki tracącego wzrok nauczyciela historii w jednym z lubelskich liceów. Nie minęło dużo czasu, a okazuje się, że w jednej z polskich szkół niewidomy nauczyciel uczy informatyki widzących młodych ludzi.
Są tacy, których niepełnosprawność zaskoczyła z dnia na dzień, psując plany, marzenia, a jednak się nie poddali. Tak było w przypadku osoby niewidomej, której marzeniem był zawód weterynarza; dzięki uporowi i przychylności profesorów ukończyła studia i jako praktykujący weterynarz jest ceniona. Ci, którzy jako dorośli ludzie stracili wzrok i nie mogą pracować w dotychczas wykonywanym zawodzie, z pomocą szkoleń starają się indywidualnie dostosować do swoich możliwości kolejny zawód.
Tym, którym poza brakiem wzroku, również niepełnosprawność narządu ruchu nie pozwala na opuszczanie własnego mieszkania, w sukurs przyszły komputery i Internet. To dzięki temu pracują między innymi jako: konsultanci, tłumacze, ankieterzy, zbierają dane dla firm i urzędów.
Niewidomy posiadający i prowadzący własną firmę to nie utopia, lecz niezaprzeczalny fakt. Istnieją w naszym kraju firmy, których właścicielami są niewidomi i to oni są pracodawcami dla innych pełnosprawnych i niepełnosprawnych osób.
W biurach, urzędach oraz stowarzyszeniach niewidomi z powodzeniem odnajdują się w pracy biurowej.
Reakcje otoczenia na pracujących niewidomych bywają różne. Nie można się dziwić osobom widzącym, że ich umysły nie ogarniają w jaki sposób niewidomy może wykonywać różne czynności, skoro od niedowidzących można czasem usłyszeć: A co ty możesz zrobić, przecież ty nie widzisz
.
Zdecydowana większość pracujących niewidomych unika rozgłosu, a swoją pracę traktują oni jak coś, co przynosi im satysfakcję i powoduje, że w świecie pełnosprawnych czują się potrzebni.
&&
Od 1 lipca do 31 grudnia 2018 roku fundacja Świat według Ludwika Braille'a
będzie realizowała zadanie publiczne z zakresu rehabilitacji zawodowej i społecznej osób niepełnosprawnych zlecone przez Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej w Lublinie.
W ramach realizacji zadania fundacja przeprowadzi kurs orientacji przestrzennej i samodzielnego poruszania się z białą laską pod tytułem Droga do samodzielności
. Kurs skierowany jest do osób niewidomych ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Jego celem jest nabycie, rozwinięcie oraz podtrzymanie umiejętności dotyczących samodzielnego poruszania się w przestrzeni publicznej.
Szkoleniem zostanie objętych osiem osób zamieszkałych na terenie 7 powiatów województwa lubelskiego (M. Lublin, powiat lubelski, świdnicki, lubartowski, łęczyński, opolski, kraśnicki). Każda osoba zostanie przeszkolona w wymiarze 40 godzin lekcyjnych.
Kurs nastawiony będzie na konkretne potrzeby osoby niepełnosprawnej, przeprowadzony zostanie w formie zajęć indywidualnych w miejscu zamieszkania osoby szkolonej.
Każdy uczestnik szkolenia otrzyma pomoce rehabilitacyjne - białą laskę, która pozwoli na precyzyjne wyczuwanie nawierzchni i przeszkód podczas poruszania się w przestrzeni miejskiej oraz dyktafon, na który zostaną nagrane najważniejsze trasy (np. do pracy, do lekarza, do banku itp.) wraz z opisem orientacyjnych punktów.
Administrowanie projektem będzie odbywało się w biurze fundacji przy ul. Powstania Styczniowego 95E/1 w Lublinie.
Osoby zainteresowane uczestnictwem w kursie proszone są o kontakt z fundacją: tel.: 505-953-460, email: biuro@swiatbrajla.org.pl.
Dyrektor Biura Fundacji Świat według Ludwika Braille'a
Patrycja Rokicka
Zadanie dofinansowane przez Województwo Lubelskie
&&
&&
Droga Redakcjo!
W styczniowym numerze Sześciopunktu
przeczytałam list pani Krystyny Skiery, w którym ze smutkiem opisała swój pobyt w szpitalu.
Ja do przychodni chodzę z przewodnikiem. Czasem się zdarza, że lekarz pyta przewodnika, a nie mnie, o to, z jakim problemem przychodzę. Niedawno trafiłam do chirurga, by usunąć na czole narośl, która uciskała mi głowę, powodując silne bóle. Gdy trafiłam na konsultację do lekarza, zapytałam czy miał już kiedyś kontakt z osobami słabowidzącymi i niewidomymi. Odparł, że tak. Pan doktor podał mi znieczulenie i usunął tę narośl. Gdy zakładał szwy, żartowaliśmy sobie, że nitka jest długa i gruba, bo taka była. Był zaskoczony, że nie krzyczę. Po co jak nie bolało? Miły, młody, wesoły lekarz pan A. N. ma dobrą opinię. Jest chirurgiem onkologiem. Ma super podejście do pacjentów. Rozmawiałam z osobami, które w kolejce czekały do niego. Zapisał mi środek odkażający i maść na blizny. A gdy po tygodniu poszłam do niego na zdjęcie szwów, powiedział, że wszystko jest w porządku, co sprawiło mi wiele radości.
Od lat, gdy odwiedzam lekarzy, na samym początku mówię, że mam kłopoty ze wzrokiem. Często zdarza się, że pytają mnie jak sobie radzę. Czasem trzeba edukować personel medyczny, bo wcześniej nie mieli kontaktu z osobami niewidomymi. Niestety, o tym im się na studiach nie mówi. A szkoda, bo w ten sposób uniknęłoby się wielu niemiłych sytuacji w życiu. Tak samo postąpiłam u ginekologa i na mammografii. Warto wcześniej poinformować lekarza o swej niepełnosprawności, bo wtedy lekarz wie, że powinien dokładnie opisać to, co będzie się działo i dzięki temu unikniemy stresu. Nie miałam takich problemów z lekarzami jak wyżej wspomniana autorka listu, ale wiem, że każdemu może się coś takiego przytrafić. Nigdy nie wiemy, na kogo natrafimy.
Może ten list będzie dla Czytelników Sześciopunktu
dobrą radą na przyszłość i uświadomi, że nie tylko są źli i niemili lekarze w przychodniach i szpitalach. Tylko trzeba w to uwierzyć, by nie odstraszać innych ludzi. Sami musimy być dla nich mili i uprzejmi, bo dobrym słowem można dużo zdziałać; nawet żartem to się udaje zrobić.
Pomimo swej niepełnosprawności jestem osobą pogodną i to ułatwia mi kontakt z innymi ludźmi. Może te rady komuś pomogą, bo warto jest pochwalić się tym, co jest dobre i wartościowe, by inni mogli to poznać.
Z poważaniem
stała czytelniczka "Sześciopunktu"
Mirosława Penczyńska
&&
Przekażę nieodpłatnie Pismo Święte Nowy Testament w wersji brajlowskiej. Telefon 609-605-701.
Z zapachem przez wieki
Szanowni Państwo, zapraszamy na bezpłatne warsztaty zapachowe do ogrodów wilanowskich. Warsztaty dostosowane są dla osób z niepełnosprawnością wzroku.
W czasie warsztatów wyruszymy w zapachową podróż przez wieki i poprzez zmysły poznamy historię rezydencji wilanowskiej, ówczesne roślinne nowinki oraz życie codzienne.
Wilanów Izabeli Lubomirskiej 15 lipca, godz. 11.00-12.30
Czy nagła popularność nieznanego dotąd zapachu może być zwiastunem zmian w kulturze, obyczajach, a nawet polityce? Czy wśród wonnych pudrów, mieszków oraz aromatycznych rękawic znajdzie się miejsce na perfumy w formie znanej nam współcześnie? Odpowiedzi poszukamy w XVIII wieku. Towarzyszyć nam będą kwiatowe wonie, na czele z jaśminem i tuberozą, a także XVIII-wieczne metody na utrwalenie „duszy kwiatu”, bo takie miano nadawano zapachowi. Dla kontrastu zajmiemy się najbardziej znaną recepturą tego okresu - Aqua Admirabilis, której lekką i orzeźwiającą kompozycję pełną cytrusów spróbujemy odtworzyć w części warsztatowej.
Wilanów Potockich 19 sierpnia, godz. 11.00–12.30
Wraz z XIX wiekiem nastała epoka maszyny parowej, substancji syntetycznych i… strachu przed pachnidłami. Perfumowany rąbek sukni czy też aromatyczna chusteczka – to XIX-wieczne sposoby na roztaczanie wonności. W czasach, gdy animalistyczne wonie odżegnywano od czci i wiary jako substancje gnilne powodujące choroby, do głosu doszły stonowane wonie kwiatowe. To one będą tematem przewodnim sierpniowego spotkania. Subtelności kwiatowych nut zapachowych będziemy poszukiwać w wilanowskim parku krajobrazowym. Prowadzeni łagodnymi łukami parkowych ścieżek będziemy wypatrywać roślin, którym przypisywano znaczenie według „języka kwiatów”. Wyposażeni w taką wiedzę przygotujemy tussie mussie - bukiet łączący w sobie funkcję wonianki, ale również pozwalający na przekazanie ukrytej wiadomości.
Więcej informacji znajdą Państwo na stronie www.wilanow-palac.pl oraz pod numerem tel.: 785 905 735 lub pisząc na adres e-mail: mwalewska@muzeum-wilanow.pl.
Zaprasza Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie