Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449-6154

Nr 2/35/2019
luty

Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95e/1
20-706 Lublin
Tel.: 697-121-728

Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach Sześciopunktu są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Spis treści

Od redakcji

Mój luty - Ewa Pilipczuk

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

HoloLens zastąpią psich przewodników dla osób niewidomych? - Jacek Tomczyk

Skorzystaj z Pomocnego Oka! - Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego

Aby łatwiej nam się żyło - Andrzej Koenig

Co w prawie piszczy

Od 1 stycznia realizacja e-recept w każdej aptece - PAP

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Ach, śpij kochanie! - Patrycja Rokicka

Uniwersalny przyrząd - Ryszard Dziewa

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Moje eko-porady - Alicja Cyrcan

Kuchnia po naszemu - D.S.

Z polszczyzną za pan brat

Niekoniecznie biologiczne konotacje - Tomasz Matczak

Z poradnika psychologa

Emocjonalne ABC (cz. 1) - Małgorzata Gruszka

Rehabilitacja kulturalnie

Siostra Tabita z Lasek (1931-2018) - Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża

Gorąco polecam - Ireneusz Kaczmarczyk

Ja, ty i biała laska - z humorem też można - recenzja książki Tomasza Matczaka - Iwona Banach

Galeria literacka z Homerem w tle

Ja, ty i biała laska - fragment książki - Tomasz Matczak

Nasze sprawy

Jesteśmy różni - Teresa Dederko

Praca społeczna po naszemu - Jolanta Kutyło

Z uśmiechem przez życie

Kolory życia (cz. 1) - Ryszard Dziewa

Niewidomy kierowca - Krystyna Skiera

Listy od Czytelników

Ogłoszenie

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Jak co miesiąc Sześciopunkt zagościł w Państwa domach.

W tym numerze prezentujemy fragment książki naszego znanego autora, z którym można zapoznać się, zaglądając do Galerii Literackiej. Zimową porą śpimy na ogół dłużej, ale mimo długiej nocy czasami mamy kłopot z zaśnięciem. Na problemy z zasypianiem znajdzie się rada w artykule pod wdzięcznym tytułem: Ach, śpij kochanie. Gdy się już dobrze wyśpimy, przystąpmy do proponowanych w dziale o zdrowiu ćwiczeń gimnastycznych. Nasz niezawodny psycholog wyjaśni, jakie emocje warto wzmacniać, a które należy opanować i jak to zrobić.

Artykuł, który polecamy szczególnej uwadze Czytelników, pt. Siostra Tabita z Lasek, przedstawia życie i pracę dla niewidomych tej wyjątkowej osoby.

W dziale Nasze sprawy autorka opisuje gdzie i jak mogą społecznie pracować osoby niewidome.

Dziękujemy wszystkim, którzy zechcieli napisać lub zadzwonić do redakcji, przekazując swoje opinie dotyczące Sześciopunktu.

Zespół redakcyjny

<<<powrót do spisu treści

&&

Mój luty

Ewa Pilipczuk

Lutowe poranki różowieją wcześniej,
ptaki już radośniej dają znać o sobie,
gałązki leszczyny, wysmagane deszczem,
pęczniejącym życiem wchodzą w nową dobę.
Niebo wciąż zmierzwione szaroburą rzęsą,
wiatr marszczy kałuże, biel za oknem znika,
wiersze mi kiełkują wśród zielonych tęsknot,
zaplątane w słońca nieśmiałych promykach.
Choć nad ranem jeszcze nie słychać skowronka,
jak żarem mnie grzejesz swoim czułym słowem,
cóż, że płatek śniegu za oknem się błąka,
ciepło uczuć muska, jak kotki wierzbowe.

<<<powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

HoloLens zastąpią psich przewodników dla osób niewidomych?

Jacek Tomczyk

Dzięki goglom HoloLens osoby niewidome mogą samodzielnie się poruszać po nieznanym terenie. Oprogramowanie opracowane przez inżynierów z Caltech sprawia, że przedmioty zaczynają... mówić z kierunku, w którym się znajdują.

Naukowcy z California Institute of Technology (Caltech) wykorzystali autonomiczne gogle do mieszanej rzeczywistości Microsoftu jako pomoc dla osób niewidomych. Opracowany przez nich program nazywa się CARA od Cognitive Augmented Reality Assistant (pol. Kognitywny Asystent Rozszerzonej Rzeczywistości). Algorytmy sztucznej inteligencji rozpoznają obiekty i sprawiają, że te informują osobę niewidomą o swojej obecności. Jeśli obiekt znajduje się po lewej stronie, to nosząc gogle z uruchomionym systemem CARA, usłyszelibyśmy z tego kierunku jego nazwę. Poziom głośności odpowiada odległości, w jakiej znajduje się dany przedmiot. Im dalej, tym jego nazwa odtwarzana jest ciszej. Oprogramowanie zawiera kilka trybów, dzięki którym można uniknąć efektu kakofonii, czyli mówienia przez kilka przedmiotów jednocześnie.

W trybie podstawowym do użytkownika mówią tylko przedmioty, które są na wprost. Pozwala to osobie niewidomej rozejrzeć się po otoczeniu. Drugi tryb umożliwia odtworzenie nazw przedmiotów od lewej do prawej. W trzecim trybie użytkownik może wybrać dany obiekt, który będzie oprowadzał po otoczeniu.

Naukowcy wykonali eksperyment, w którym przeszli się po jednym z budynków Caltechu w goglach. W ten sposób zapamiętali drogę. Następnie założyli gogle siedmiu niewidomym osobom, których zadaniem było dotrzeć do miejsca docelowego, słuchając jedynie podpowiedzi HoloLens. Eksperyment okazał się sukcesem i wszystkie osoby dotarły do zaznaczonego w pamięci miejsca, pokonując po drodze schody i rozstawione przedmioty.

Naukowcy mają nadzieję, że w przyszłości w gogle z programem CARA zostaną wyposażone urzędy użyteczności publicznej, takie jak banki, szkoły, szpitale czy sklepy. Zanim to jednak nastąpi, oprogramowanie opracowane na Caltechu musi zostać jeszcze dopracowane. W tej chwili istnieje jedynie angielska wersja oprogramowania, ale nie jest wykluczone, że zostanie ono przetłumaczone również na inne języki.

Źródło: https://www.chip.pl/2018/11/hololens-zastapia-psich-przewodnikow-dla-osob-niewidomych/

<<<powrót do spisu treści

&&

Skorzystaj z Pomocnego Oka!

Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego

Jest to bezpłatna usługa oferująca zdalną pomoc dla osób z dysfunkcją wzroku. Do dyspozycji użytkowników oddajemy wersję przeglądarkową oraz aplikacje mobilne dla systemów iOS oraz Android. Za pomocą kamery w komputerze, telefonie czy tablecie Pomocne Oko pozwoli na uzyskanie informacji, która inaczej jest niedostępna, np. graficzne, nieopisane elementy na stronach internetowych, rozkłady jazdy na przystankach, dokumenty papierowe, inne informacje wizualne itp.

Aplikacja w prosty sposób pozwala na połączenie z konsultantem, a pomoc może być świadczona na wiele sposobów: z wykorzystaniem połączenia głosowego, połączenia wideo, połączenia audio-wideo i chatu tekstowego.

Oprócz tego możliwe jest również przesyłanie plików, udostępnianie ekranu, a także udostępnianie komputera, o ile użytkownik posiada odpowiednie oprogramowanie.

Konsultanci Pomocnego Oka są do dyspozycji od poniedziałku do piątku w godz. 8.00-16.00, gdyż tę funkcję pełnią zaufane i przeszkolone osoby jako dodatkowe zadanie przy okazji swojej pracy lub współpracy z rekomendującym podmiotem. Aby móc skorzystać z usługi, należy się zarejestrować, a następnie zalogować się na stronie: https://www.pomocneoko.firr.org.pl/ lub w aplikacji mobilnej.

Aplikację mobilną można pobrać pod poniższymi linkami:

Dla systemu iOS
https://itunes.apple.com/pl/app/pomocne-oko/id1422727374?mt=8

Dla systemu Android
https://play.google.com/store/apps/details?id=net.akra.pomocneoko

Źródło: http://firr.org.pl/aktualnosci/skorzystaj-z-pomocnego-oka-4111/

<<<powrót do spisu treści

&&

Aby łatwiej nam się żyło

Andrzej Koenig

Obecnie wraz z postępem technologicznym osoby z dysfunkcją wzroku nie mają większych problemów z komunikowaniem się.

Wykorzystujemy telefony, komputery, tablety i wiele innych urządzeń. Większość nie wyobraża sobie życia bez facebooka, smsa, e-maila itd. Bierzemy do ręki telefon i jesteśmy w swoim świecie wirtualnym.

Podstawowy atrybut osób niewidomych, czyli biała laska, ulega ciągłej ewolucji.

W mediach coraz częściej można usłyszeć czy przeczytać o nowych pomysłach i technologiach skierowanych również do środowiska osób niepełnosprawnych z różnymi dysfunkcjami. W tej grupie znajdują się również niewidomi, ociemniali czy słabowidzący.

W ostatnim czasie pojawiły się dwa ciekawe tematy skierowane właśnie do naszego środowiska.
Mowa tutaj o: systemie Toucan Eye oraz urządzeniu Colorophone.

System Toucan Eye, który tworzą polscy inicjatorzy, ma na celu rozpoznanie w otoczeniu napisów czy symboli i przeczytanie ich osobom niedowidzącym. Do dyspozycji użytkownika systemu będzie prawie niewidoczna kamerka umieszczona w urządzeniu przypominającym słuchawkę bluetooth. Połączona ma być ona bezprzewodowo z mobilnym komputerem wielkości smartfona, który zmieści się w kieszeni czy torebce.

Tam algorytmy sztucznej inteligencji przeczesywać będą obraz z kamery w poszukiwaniu napisów i symboli, a odczytany napis przetworzą na ludzką mowę i prześlą informacje do słuchawki. Użytkownik będzie też mógł zawęzić obszar poszukiwań i wskazać gestem ręki miejsce, w którym znajduje się interesujący go napis.

System Toucan Eye, według zapewnień producenta, pracować będzie offline - wszystkie obliczenia będą wykonywane w przenośnym urządzeniu. Użytkownik nie będzie się więc musiał zastanawiać, czy w miejscu, do którego się udaje, jest zasięg sieci komórkowej; a wyjeżdżając za granicę nie będzie musiał się martwić o wysokość rachunku za korzystanie z Internetu.

Twórcy systemu szacują, że jedno ładowanie powinno wystarczyć na osiem godzin ciągłej pracy urządzenia.

Z systemu tego będą korzystały przede wszystkim osoby słabowidzące, poruszające się zazwyczaj bez przewodnika, a często mające problemy np. na przystanku, z rozpoznaniem numeru autobusu, w urzędzie pocztowym czy banku, szukając właściwego okienka. System będzie pomocny również w restauracji czy sklepie, kiedy nie ma możliwości samodzielnie zapoznać się z menu czy z ceną produktu.

Osób słabowidzących w Polsce jest około 500 tysięcy i dla nich będzie to niewątpliwie jakimś udogodnieniem.

Początkowo Toucan Eye rozpoznawać ma napisy w języku polskim. Z czasem firma chce też wprowadzić wersję dla języka angielskiego.

Na rynku światowym jest już dostępne urządzenie, które działa na podobnej zasadzie. Jednak to tworzone przez Polaków ma być tańsze i skuteczniejsze w rozpoznawaniu obiektów.

Pierwsze urządzenia polskiej firmy pojawić się mają na naszym rynku pod koniec 2019 roku.

Drugim zapowiadanym udogodnieniem jest Colorophone - będzie zamieniać kolor na określony dźwięk. Ma współdziałać z okularami, które osoba niewidoma będzie mogła założyć, np. podczas spaceru. Tutaj okulary są również wyposażone w kamerkę, która bezprzewodowo połączona jest z smartfonem. Po zainstalowaniu i włączeniu aplikacji na tym właśnie smartfonie wystarczy skierować kamerkę na określony przedmiot, a usłyszymy dźwięk odpowiadający danemu kolorowi. Potrzeba będzie kilka minut, by zrozumieć, jak to działa i jak oznaczone są kolory.

Pomysłodawca tego urządzenia, Dominik Osiński z Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii (NTNU) twierdzi:

- Przyjrzeliśmy się temu, jak działa ludzkie oko, jak jest zbudowane, jakie ma funkcje i na podstawie tego opracowaliśmy metodę kodowania koloru za pomocą dźwięku. Na podstawie tych obserwacji stworzyliśmy akustyczną przestrzeń barw, przyporządkowując do koloru czerwonego dźwięk o wysokiej częstotliwości, do zielonego dźwięk o średniej częstotliwości, a do niebieskiego o niskiej. Kolor biały to dźwięk przypominający szum morza.

Docelowo takie okulary mają pozwolić niewidomym zrozumieć, jaki jest kolor obiektu, na który dana osoba patrzy i jak daleko znajduje się ten obiekt. Umieszczenie systemu na głowie pomoże zaangażować zmysł równowagi i nie trzeba będzie skanować otoczenia telefonem, lecz obserwować świat, przekręcając głowę, np. podczas spaceru.

System mógłby się przydać w wielu sytuacjach życia codziennego: od rozpoznania, który jogurt chcemy wyjąć z lodówki, po tak banalną wydawałoby się sprawę, jak połączenie skarpetek w pary po praniu. Mógłby też pomóc w trudniejszych zadaniach, takich jak np. sprawdzenie, gdzie kończy się chodnik, gdzie zaczyna się trawnik, czy gdzie jest przejście dla pieszych - uważa Dominik Osiński.

Obecnie trwają prace nad udoskonaleniem tego urządzenia. Wersja dostępna poddawana jest nadal testom. Pomysłodawca całego urządzenia uważa, że do produkcji masowej i do osób, które będą chciały z niego skorzystać, trafi za dwa lata. Aplikacja ma być bezpłatna, a całe urządzenie będzie kosztować w granicach 1-2 tys. złotych.

Obydwa urządzenia nie są jeszcze dostępne dla potencjalnych użytkowników, ale z przedstawionych opisów i zapewnień wynika, że będą one na pewno przydatne osobom z dysfunkcją narządu wzroku.

Miejmy zatem nadzieję, że nic niespodziewanego się nie wydarzy i będzie można zakończyć testy i uruchomić produkcję.

<<<powrót do spisu treści

&&

Co w prawie piszczy

&&

Od 1 stycznia realizacja e-recept w każdej aptece

PAP

Od stycznia każda apteka ma obsługiwać system elektronicznych recept. Wdrożenie e-recepty jest jedną z kluczowych e-usług, stanowiących element procesu informatyzacji sektora ochrony zdrowia w Polsce.

Ministerstwo Zdrowia uważa, że wprowadzenie e-recept przyniesie wiele korzyści zarówno pacjentom jak i lekarzom. Pacjenci recept nie zgubią lub przypadkowo nie zniszczą, nie będzie już też problemów z nieczytelnie wypisanymi receptami lub np. brakiem pieczątki lekarza.

Jeśli lekarz przepisze kilka leków, pacjent będzie mógł bez problemu wykupić część w jednej aptece, a pozostałe w innej, (np. gdy w jednej nie będzie wszystkich potrzebnych specyfików).

Nie tylko lekarz z dostępem do historii recept

Pacjenci historię wystawionych e-recept będą mogli sprawdzić na swoim koncie w serwisie internetowym. W systemie będzie także informacja, czy recepta została zrealizowana.
Pacjenci będą również mogli upoważnić bliskich do dostępu do historii recept. Takie rozwiązanie przygotowano przede wszystkim z myślą o seniorach. Dzięki temu dzieci lub wnuki będą mogły sprawdzić, czy starsza osoba wykupiła leki, a w razie potrzeby także zrealizować receptę.

Według resortu wystawianie elektronicznych recept pozwoli lekarzowi oszczędzić czas, a możliwość śledzenia historii przepisanych leków poprawi monitorowanie terapii, zapobiegnie polipragmazji (przyjmowaniu bardzo wielu leków) i interakcjom międzylekowym.

Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/722433

<<<powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Ach, śpij kochanie!

Patrycja Rokicka

Czy wiecie, że statystycznie przesypiamy jedną trzecią naszego życia? Można by pomyśleć, że tracimy cenne godziny, a przecież tyle jest do zrobienia: ciekawy projekt, niedokończona prezentacja, setki nieobejrzanych filmów czy kolejny level w grze komputerowej... Czy sen to zwykła strata czasu? Czasu, który dla każdego kiedyś się skończy...

Nic bardziej mylnego!

Sen to najlepsze lekarstwo na zachowanie dobrego zdrowia fizycznego i psychicznego, idealne antidotum na zmęczenie, regenerację organizmu oraz zmagazynowanie sił przed okresami aktywności. Sen to również wspaniały kosmetyk, w trakcie snu odbudowują się komórki naszej skóry, dzięki czemu wyglądamy młodo i zdrowo.

Naukowcy z Uniwersytetu Wisconsin-Madison odkryli nieznany do tej pory mechanizm regeneracji mózgu. Okazało się, że podczas snu powstają nowe komórki mózgowe, które zastępują te, które już obumarły (www.focus.pl/artykul/sen-pomaga-odbudowac-mozg). W trakcie snu nasz mózg może odpocząć, przetworzyć nagromadzone sytuacje i doznania, niepotrzebne wyrzucić, a te cenne posegregować i skrzętnie dla nas przechowywać. Prześpij się z tym problemem niejednokrotnie słyszymy od bliskich. Ta dobra rada jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przynosi poranne ukojenie, genialne rozwiązania, nową nadzieję, ciekawe pomysły, a czasem odkrycia na miarę tablicy pierwiastków Dimitrija Mendelejewa.

Fazy snu

Czy wiecie, że podczas nocnego snu przechodzimy przez jego kolejne fazy? W ciągu nocy na nasz sen składają się 4 różne, powtarzające się fazy plus ostatnia kończąca go, tzw. faza REM (Rapie Eye Movement - szybkie ruchy oczu).

Pierwsza faza jest fazą najsłabszą, przejściową, podczas niej zapadamy w sen. Druga faza trwa ok. 10-20 minut i traktowana jest za początek snu. Fazy 3 i 4 trwają ok. 40-50 minut i uważane są za głęboki sen. Po 4 fazie, nasz sen powraca do fazy drugiej, a następnie przechodzi do fazy REM - fazy z marzeniami sennymi, która trwa ok. 90 minut. To właśnie podczas niej mamy prorocze sny, senne wizje, obserwujemy otaczający nas świat w naszym umyśle. Podczas jednego snu faz REM może być kilka.

To, o czym śnimy podczas Rapid Eye Movement, jest ściśle związane z naszymi przeżyciami na jawie oraz ukrytymi pragnieniami. Osoby samotne często marzą o spotkaniu partnera i miłości, osoby zapracowane o ekscytujących podróżach i wakacjach. Kiedy w naszym życiu zabraknie czasu dla znajomych czy rodziny, spotykamy ich we śnie. Podczas snu rekompensujemy sobie fizyczne i psychiczne ograniczenia, osoby słabe i chorowite we śnie żyją jak zdrowi, silni ludzie, osoby ciche i nieśmiałe bez problemu nawiązują nowe znajomości. Sny dają nam możliwość przeżycia niezwykłych podróży w czasie i przestrzeni, dzięki nim możemy np. sobie polatać.

Rady na dobry sen

  1. Regularność - nasz organizm lubi regularność, dlatego dobrze jest kłaść się spać i wstawać o tej samej porze.
  2. Odpowiednia temperatura - warto zadbać o właściwą temperaturę powietrza w naszej sypialni. Najlepiej śpi się w temp. 18-20 stopni C.
  3. Świeże powietrze - przed położeniem się spać zawsze przewietrzajmy sypialnię, świeże powietrze jest gwarancją dobrego, spokojnego snu.
  4. Łóżko tylko do spania - łóżko powinno kojarzyć się naszemu mózgowi tylko z miejscem przeznaczonym do snu, dlatego zrezygnujmy z jedzenia w łóżku, oglądania telewizji czy czytania. Łóżko powinno być wygodne i duże, takie które pozwala na swobodne rozprostowanie się.
  5. Komórka i tablet zostają za drzwiami - urządzenia elektroniczne powinny mieć zakaz wstępu do naszej sypialni w porze układania się do snu. Gdy idziemy spać, zapomnijmy o poczcie elektronicznej, portalach społecznościowych czy telefonach od/do znajomych.
  6. Nie objadajmy się przed snem - kolację dobrze jest zjeść 3-4 godziny przed pójściem spać, wówczas nasz organizm nie będzie musiał pracować, by strawić kolację, tylko spokojnie przejdzie do fazy spoczynku.
  7. Rytuały przed snem - dobrze jest wypracować stałe, powtarzające się, relaksujące nas rytuały, które przygotują nas do dobrego snu, takie jak: ciepła kąpiel z dodatkiem aromatycznych olejków czy chwila z muzyką relaksacyjną.
  8. Medytacja - przed snem warto oczyścić swój umysł z problemów dnia powszedniego, wykorzystując dobroczynne właściwości medytacji, która pomoże rozluźnić się, wyciszyć i odprężyć. Na lepszy sen warto sięgnąć po Trening Autogenny Schultza zaliczany do najskuteczniejszych metod relaksacyjnych.
  9. Suplementacja - problemy ze snem mogą być skutkiem niskiego poziomu melatoniny w organizmie, który zaczyna spadać po 55 roku życia. Bezsenność może być również wynikiem ubytków witamin z grupy B - głównie witaminy B6, B12, kwasu foliowego, które wspomagają prawidłową pracę układu nerwowego. Warto zatem zadbać o odpowiednią suplementację.

Menu na dobry sen

To, co jemy przed snem, ma ogromny wpływ na jego jakość. Wieczorne zachcianki często przyczyniają się do problemów z zasypianiem, wybudzania się w środku nocy czy bezsenności. Podczas snu nasz organizm się regeneruje, dlatego niezbędne jest dostarczenie mu dobrej energii oraz odżywczych składników, które wspomogą ten proces. Nigdy nie rezygnujmy z kolacji, postarajmy się jednak by była wartościowa i lekkostrawna. Unikajmy obfitych, ciężkostrawnych, wzdymających potraw. Zamiast jajecznicy na boczku, smażonej z cebulą kiełbasy, zjedzmy rybę z warzywami przygotowaną na parze czy lekką sałatkę. Dobrym menu na kolację są gotowane, rozgrzewające żołądek warzywne zupy, pieczone lub grillowane warzywa, koktajle warzywne oraz kasze i brązowy ryż. Przed snem unikajmy alkoholu i kofeiny, a więc zrezygnujmy z lampki wina, czarnej herbaty oraz kawy. Warto wspomóc się ziołowymi herbatkami z rumianku, mięty, melisy czy lawendy.

Drzemka

Krótka 20-30-minutowa drzemka w ciągu dnia przynosi znaczne korzyści naszemu organizmowi. Regularne drzemanie przyczynia się do lepszego samopoczucia, poprawy koncentracji, przywraca energię i siły witalne. Podczas drzemki dochodzi do obniżenia poziomu kortyzolu - hormonu stresu oraz do wydzielania się endorfin - hormonów szczęścia. Drzemka zalecana jest osobom pracującym zawodowo i uczącym się. Dwadzieścia minut snu przywraca produktywność, zwiększa efektywność, utrwala nabytą wiedzę i nowe wiadomości. Firmy XXI wieku, inwestując w swoich pracowników oraz w swój zysk, tworzą dla zatrudnionych strefy relaksu i komfortu, m.in. takie w których w trakcie pracy można udać się na krótką drzemkę.

Żeby nie zakłócić nocnego wypoczynku, na drzemkę najlepiej udać się w godzinach pomiędzy 13-tą a 16-tą, starajmy się nie przedłużać optymalnego czasu. Ważne jest, żeby wyłączyć telefon, by nikt i nic nie zakłóciło nam smacznego drzemania. Drzemkę w ciągu dnia ucinali sobie wielcy tego świata, m.in. Napoleon, Albert Einstein, Leonardo da Vinci. Winston Churchill, udając się na drzemkę, mówił: Nie myśl, że wykonasz mniej pracy, śpiąc w ciągu dnia. To głupi pogląd ludzi bez wyobraźni. Będziesz mógł dokonać więcej. Masz dwa dni w jednym.

Na zakończenie

Jeśli chcemy przez długie lata cieszyć się dobrym zdrowiem, powinniśmy przesypiać w nocy co najmniej 6 godzin, najlepiej by było, gdybyśmy spali od 7 do 8 godzin. Nie zapominajmy również o krótkiej drzemce.

Gdy kogoś naprawdę kochamy, zadbajmy o jego spokojny, dobry sen.

Źródło: Vision. Przewodnik świadomego śnienia, Erin J. Wamsley; Magazyn Hebe 01-30.11.2018; Magazyn Tesco Zima 2018

<<<powrót do spisu treści

&&

Uniwersalny przyrząd

Ryszard Dziewa

Kilka lat temu zakupiłem urządzenie gimnastyczne, które jest całkowicie dostępne dla niewidomych. Dzięki swoim możliwościom może być przydatne zarówno dla osób rozpoczynających pracę nad sylwetką i lepszą kondycją, jak też dla tych, którzy już dawno o to zadbali.

AB Generator to wszechstronny przyrząd treningowy, który pozwoli wyrzeźbić ciało i przy odpowiedniej diecie zamienić tłuszcz na mięśnie.

Urządzenie umożliwia bezpieczne wykonywanie ćwiczeń różnych partii mięśni. Łączy ćwiczenia aerobowe i wzmacniające, pomagając spalić tłuszcz i ukształtować doskonałą sylwetkę! Dzięki systematycznemu treningowi można uzyskać płaski brzuch, dobrze umięśnione ręce, kształtne pośladki oraz jędrne nogi i uda.

Sekret tego niezwykłego urządzenia tkwi w kombinacji pozycji plank stosowanej w jodze i brzuszków, co tworzy skuteczny trening całego ciała. Wystarczy ułożyć kolana na rolkach pokrytych pianką, złapać miękkie uchwyty i podciągnąć nogi tak, aby utworzyć łuk, a potem opuścić. Jeden ruch trenuje całe ciało: mięśnie brzucha, pośladków, nóg, pleców, rąk.

Poprzez zmianę kąta ustawienia urządzenia można wybrać jeden spośród pięciu poziomów trudności:

Warto rozpocząć od poziomu najniższego, tj. dla początkujących, a w miarę poprawy kondycji zamieniać go na wyższe stopnie intensywności treningu. Dodatkowo wykonując ćwiczenia w pozycji bocznej, można wytrenować mięśnie skośne, znacznie szybciej ukształtować mięśnie rąk oraz górną część ciała.

Wielofunkcyjny komputer pokaże czas treningu i nasze postępy. Został tu również zamontowany licznik wskazujący ilość wykonanych powtórzeń, a także kalkulator przedstawiający ilość spalonych w trakcie treningu kalorii. Niestety brakuje tutaj udźwiękowienia, ale te informacje nie są konieczne do należytego trenowania.

Po skończonych ćwiczeniach przyrząd można bez trudu złożyć i przechowywać go pod łóżkiem lub w innym miejscu.

AB Generator to dobry, skuteczny i przyjemny sposób na trening całego ciała i szybką utratę wagi! Jest to idealne rozwiązanie zarówno dla Pań jak i Panów chcących poprawić ogólną kondycję organizmu i wygląd swojej sylwetki oraz zwiększyć i wzmocnić masę mięśniową.

W zestawie znajdują się:

Wymiary:

Za urządzenie zapłaciłem 349 zł. Do tej pory działa bez usterek. Wiadomo, że efekty są wtedy, kiedy ćwiczymy regularnie, tzn. przynajmniej 5 dni w tygodniu.

Zachęcam wszystkich pragnących poprawić swoją kondycję do nabycia tego przyrządu.

<<<powrót do spisu treści

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Moje eko-porady

Alicja Cyrcan

Alternatywą dla chemicznych środków czystości, które mogą uczulać i podrażniać naszą skórę, są popularne w obecnych czasach ekologiczne domowe zamienniki.

Odświeżamy dywan

Szybkim i skutecznym sposobem na odświeżenie dywanu jest posypanie go warstwą sody oczyszczonej, odczekanie ok. 15-20 minut, a następnie dokładne odkurzenie. W ten prosty sposób dywan będzie wyglądał jak nowy, a my przy okazji pozbędziemy się niechcianych insektów.

Czyścimy kabinę prysznicową

Na uporczywe zabrudzenia kabiny prysznicowej pomoże roztwór przygotowany z 1/2 szklanki octu spirytusowego, 1 szklanki przegotowanej, ostudzonej wody i kilku kropli domowego płynu do mycia naczyń (przepis na końcu artykułu). Roztwór przygotowujemy w butelce ze spryskiwaczem, żeby łatwo nam było aplikować preparat na kabinę. Następnie spryskujemy kabinę, odczekujemy 5-10 minut, na koniec intensywnie przecieramy kabinę gąbką i spłukujemy czystą wodą.

Czyścimy przypalone garnki

Gdy zdarzy nam się przypalić garnek, nie załamujmy rąk. Jest na to sposób. Do zabrudzonego garnka wlewamy szklankę gorącej wody i szklankę octu. Doprowadzamy do wrzenia. Podczas gotowania dodajemy 3 łyżki sody oczyszczonej. Po chwili mikstura zacznie musować, to oznacza, że proces czyszczenia rozpoczął się. Kiedy musowanie ustanie, zabrudzenia wylewamy. Do garnka wlewamy ponownie trochę gorącej wody i kilka kropel domowego płynu do naczyń, delikatnie szorujemy. Opłukujemy gorącą wodą i suszymy.

Przepis na domowy płyn do naczyń

Do przygotowania domowego płynu do mycia naczyń potrzebujemy: 1/4 szklanki drobno posiekanego mydła, 1/4 szklanki płynnej gliceryny, 2 szklanki gorącej wody, 1/2 łyżeczki olejku zapachowego (wg uznania). Do miseczki wsypujemy płatki mydlane, dodajemy gorącą wodę. Czekamy chwilę, aż wszystko się rozpuści, dokładnie mieszamy. Odstawiamy do wystygnięcia. Dodajemy glicerynę i olejek zapachowy, mieszamy. Roztwór odstawiamy na chwilę. Na koniec ponownie dokładnie mieszamy. Tak przygotowany płyn przelewamy do butelki.

<<<powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

&&

Kotleciki gołąbkowe

D.S.

Składniki:

Wykonanie

Kapustę kroimy w drobne paseczki, następnie wsypujemy do dużej miski. Cebulę kroimy w kostkę, lekko podsmażamy na maśle i dodajemy do kapusty. Dokładamy mięso, surowy ryż, jajka i przyprawiamy do smaku solą i pieprzem. Dokładnie wyrabiamy, formujemy nieduże kotleciki. Każdy kotlecik obtaczamy w tartej bułce i obsmażamy na patelni po obu stronach. Następnie wkładamy kotleciki do rondla, zalewamy bulionem z rozpuszczonym koncentratem pomidorowym. Gotujemy ok. godziny na małym ogniu. Pod koniec gotowania wsypujemy drobno posiekany koperek, ewentualnie doprawiamy solą i pieprzem.

Z tej porcji wychodzi ok. 12 kotletów. Podajemy je z ziemniakami lub z pieczywem.

<<<powrót do spisu treści

&&

Zapiekanka gołąbkowa

D.S.

Składniki:

Wykonanie

Cebulę kroimy w drobną kostkę i podsmażamy na niewielkiej ilości oleju i masła. Ryż gotujemy w lekko osolonej wodzie ok. 15 minut. Do dużej miski, w której będziemy wyrabiać masę, wkładamy mięso, przestudzony ryż, cebulę, jajka i przyprawy. Wyrabiamy, aby składniki się ładnie połączyły i dzielimy na 3 części. Naczynie żaroodporne smarujemy tłuszczem, na dnie rozkładamy połowę boczku i przykrywamy liśćmi kapusty. Następnie rozkładamy warstwę mięsa, drugą warstwę liści kapusty, warstwę mięsa i tak do wyczerpania się masy mięsnej i liści kapusty. Na wierzchu kładziemy pozostały boczek. Pieczemy 50 minut w temperaturze 180 stopni C. Zapiekanka wyśmienicie smakuje na zimno i na gorąco. Jest bardzo łatwa do wykonania.

Można ją podać z sosem pomidorowym, grzybowym lub koperkowym.

Uwaga! Liście kapusty należy pozbawić twardych, grubych części.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z polszczyzną za pan brat

&&

Niekoniecznie biologiczne konotacje

Tomasz Matczak

Wiele jest w naszym języku powiedzeń, które odnoszą się w linii prostej do flory i fauny, np. czuję się jak ryba w wodzie lub nie ma róży bez kolców. Jest też i taki przypadek, który co prawda logicznie i fonetycznie powinien zostać zaliczony do wcześniej wspomnianej kategorii, ale po wnikliwej analizie okazuje się być czymś zupełnie innym. Mam tu na myśli zwrot ujść płazem. Niektórzy zastanawiają się dlaczego akurat płazem a nie na przykład gadem? Co ma wspólnego płaz z całą sytuacją?

Zwrotu używa się wówczas, gdy komuś udało się uniknąć czegoś nieprzyjemnego. Skąd zatem płaz? Otóż obecne w cytowanym powiedzeniu słowo płaz nie ma nic wspólnego ze światem zwierząt. Ma za to ścisły związek z rzemiosłem wojennym i białą bronią. Płaz to nic innego jak ta część szabli, która jest tępa, czyli spłaszczona. Uderzenie płazem rzadko bywało śmiertelne. Ktoś ugodzony odwrotną stroną szabli unikał zatem bardzo nieprzyjemnych dla siebie skutków.

Ot i cała tajemnica.

Ciekawe czy i mnie ujdzie płazem to wymądrzanie się na łamach Sześciopunktu?

<<<powrót do spisu treści

&&

Z poradnika psychologa

&&

Emocjonalne ABC (cz. 1)

Małgorzata Gruszka

Emocje, nazywane też uczuciami lub nastrojami, są bardzo ważną częścią naszej psychiki. Pojawiają się samoczynnie i jako reakcja na to, co nas spotyka. Są indywidualną odpowiedzią na różnego rodzaju przeżycia zewnętrzne i wewnętrzne.

Termin emocje pochodzi z języka łacińskiego, gdzie emovere znaczy poruszać. Termin ten jest jak najbardziej trafny, ponieważ odczuwając emocje, jesteśmy poruszeni. W naszej psychice coś się dzieje, zachodzi jakiś ruch, coś porusza i trąca nas od środka. Co więcej, ruch ma miejsce także w naszym ciele.

Poszczególne emocje charakteryzuje specyficzna postawa ciała, mimika twarzy i aktywność wybranych narządów wewnętrznych.

Emocje pojawiają się nie tylko jako reakcja na to, co spotyka nas z zewnątrz. Doświadczamy ich również w wyniku reakcji na myśli, marzenia, wyobrażenia lub wspomnienia.

Do tego, by powstało w nas jakieś uczucie, nie musi zadziać się nic realnego. Wzruszamy się, złościmy, cieszymy lub boimy, oglądając filmy czy czytając powieści, a przecież wiemy, że są fikcją. Co więcej, nasz stan emocjonalny zależy też od tego, jak interpretujemy czyli odbieramy różne sytuacje. Często się przy tym mylimy. Możemy czuć złość, bo wydaje nam się, że ktoś specjalnie nam zaszkodził, dotknął czymś lub obraził; choć wcale nie musiało tak być. Możemy czuć lęk, bo coś, co nam nie zagraża, odbieramy jako niebezpieczne. Psychologowie od dawna próbują zdefiniować emocje. Większość z nich twierdzi, że są one ewolucyjną odpowiedzią na coraz liczniejsze i coraz bardziej złożone potrzeby człowieka. Funkcją emocji jest informowanie nas o naszych potrzebach, co w konsekwencji sprawia, że podejmujemy działania w celu zaspokojenia ich. I tak lęk informuje o tym, że coś nam zagraża, lub że postrzegamy to jako zagrażające, a więc niezaspokojona jest nasza potrzeba bezpieczeństwa. Z kolei złość sygnalizuje nam, że przekroczone zostały nasze wewnętrzne granice, a więc musimy zadbać o to, by tak się nie działo. Smutek sygnalizuje nam, że potrzebujemy refleksji, zatrzymania się i skupienia na sobie samym. Gdy jesteśmy smutni, inni widzą, że potrzebujemy uwagi, troski i ochrony. Radość skłania nas do działania, a więc informuje o potrzebie aktywności. Emocja zwana wyrzutami sumienia informuje nas o tym, że nie postąpiliśmy zgodnie z osobiście przyjętymi normami, a więc zakłócona została potrzeba bycia w zgodzie z własnym systemem wartości.

Emocje dodają życiu barw, ale są także źródłem często przeżywanych i licznych trudności.

W pierwszej części Emocjonalnego ABC przedstawię Państwu użyteczną wiedzę na ten temat. W części drugiej podpowiem, jak radzić sobie z emocjami i jak świadomie reagować na to, co czujemy.

Czy emocje są potrzebne?

Nie tylko są potrzebne, ale bez nich nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Pozbawieni emocji właściwie nie różnilibyśmy się od siebie. Odbierając rzeczywistość jedynie przy pomocy rozumu, prowadzilibyśmy bardzo monotonne i nieciekawe życie. Bylibyśmy jak roboty ze sztuczną inteligencją. Życie bez emocji nie miałoby smaku. Byłoby mdłe jak potrawy złożone z najlepszych składników i pozbawione przypraw. Jeśli mamy problemy z emocjami, to nie z powodu ich samych, ale przez to, że nie wiemy, co z nimi zrobić. Nie wiemy, jak na nie reagować i jak kierować nimi, by nie były impulsami, które wiodą na manowce i piętrzą kłopoty życiowe. Emocje są potrzebne, ponieważ informują nas o tym, co przeżywamy i jakie to ma dla nas znaczenie. Pokazują, co jest dla nas ważne. Ponadto często pomagają podejmować decyzje, motywują nas do działania i zmiany zachowania. Są bardzo ważnym elementem komunikacji i relacji z innymi ludźmi. Wszak to, co nazywamy miłością, zaczyna się od zakochania, a więc jedynego w swoim rodzaju koktajlu emocjonalnego.

Od czego zależą nasze emocje?

Nasze kompetencje w zakresie emocji zależą od cech wrodzonych nazywanych temperamentem. To jak radzimy sobie z emocjami, zależy też od tego, jak nauczono nas reagować na nie, gdy byliśmy dziećmi i nieco później. Bazą rozwoju emocjonalnego jest dom rodzinny i emocje najbliższych, które obserwowaliśmy i naśladowaliśmy. Z domu rodzinnego możemy wynieść ukrywanie emocji, bezwiedne poddawanie się im lub umiejętność rozpoznawania ich i nazywania.

Nasze emocje są również skutkiem osobistego doświadczenia, a więc kontaktów z różnymi bodźcami i zjawiskami. Od owych kontaktów zależą nasze reakcje emocjonalne w różnych sytuacjach. I tak jedni boją się psów, bo w dzieciństwie spotkało ich coś przykrego; inni bez obawy zbliżają się do nich, bo w dzieciństwie towarzyszył im ukochany pies. Jedni kochają występy publiczne, bo w darze od natury otrzymali przebojowość i pewność siebie; inni nie znoszą ich lub boją się, bo z natury są nieśmiali i wolą stać w cieniu. To jak funkcjonujemy emocjonalnie, zależy również od tego, czy i jak chcemy doskonalić się w tym zakresie. A doskonalić się można, bo sfera emocji w dużej mierze podlega naszej kontroli, jeśli tylko postaramy się, by tak było.

Ludzie i emocje

Nie ma na świecie człowieka, który zawsze i w każdej sytuacji radzi sobie z emocjami. Dwa błędne i najczęściej prezentowane style radzenia sobie ze sferą emocjonalną to tłumienie uczuć i całkowite poddawanie się im.

Tłumienie uczuć polega na wypieraniu ich, czyli udawaniu przed samym sobą, że nic nie czujemy. Nic nas nie rusza, nic nie obchodzi, nic nie boli i nie cieszy. Oczywiście są sytuacje, w których okazywanie emocji jest niestosowne. Chodzi jednak o to, by mieć taką przestrzeń, w której bezpiecznie można okazywać i wyrażać uczucia. W kontakcie z szorstkim lekarzem, szefem czy urzędnikiem nie mamy możliwości wyrazić tego, co czujemy. Nie ma na to czasu i nikogo to nie interesuje. Ważne, by mieć kogoś, komu można opowiedzieć o tym, jak okropnie czuliśmy się w danej sytuacji. Regularnie tłumione czyli wypierane emocje nie znikają z naszej psychiki. Co więcej, przeżywane wraz z nimi napięcie działa na ciało, powodując różnego rodzaju dolegliwości psychosomatyczne. Są to dolegliwości bólowe, kłopoty ze snem, kłopoty z apetytem, problemy z układem pokarmowym, których przyczyny nie wykazują najbardziej zaawansowane i wnikliwe badania diagnostyczne. Przyczyny nie widać, bo leży w sferze emocjonalnej.

Całkowite poddawanie się emocjom polega na tym, że ulegamy im w różnych sytuacjach. Pozwalamy na to, by trawił nas lęk, dołował smutek lub ponosiła złość. Wielu z nas postrzega emocje jako naturalną siłę, której należy się poddać. Wielu też nie dostrzega ich w sobie na etapie, na którym można powstrzymać ich eskalację, czyli przybieranie na sile. Emocje bardzo często kierują naszym zachowaniem, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. O tym, co robić, by nie tłumić emocji i nie pozwalać na to, by przejmowały nad nami kontrolę, napiszę w części drugiej Emocjonalnego ABC.

Emocje podstawowe i złożone

Gama emocji, których doświadczamy, jest bardzo szeroka. Aż trudno uwierzyć, że jest ich tak dużo.

Oto lista emocji podstawowych i złożonych, która pomoże zobaczyć szerokie spektrum naszych uczuć. Pomoże też w praktycznych ćwiczeniach, które omówię w drugiej części cyklu o emocjach. Znajdą ją Państwo w kolejnym numerze Sześciopunktu.

Emocje podstawowe to: radość, smutek, złość, strach

Radość objawia się przez błogość, zadowolenie, odprężenie, beztroskę, wesołość, ulgę, przyjemność, ożywienie, podniecenie, ekscytację, entuzjazm, zachwyt, euforię, szczęście, docenienie, spełnienie, wdzięczność, życzliwość, czułość, serdeczność.

Smutek objawia się przez melancholię, żal, zmartwienie, przygnębienie, przybicie, apatię, zawód, ból, przygaszenie, zniechęcenie, depresję, gorycz, rozpacz, żałobę.

Złość objawia się przez irytację, zniecierpliwienie, zdenerwowanie, podrażnienie, wzburzenie, zacietrzewienie, mściwość, niechęć, urazę, pogardę, nienawiść, desperację, gniew, wkurzenie, wściekłość, furię, szał.

Strach objawia się przez niepewność, niepokój, lęk, obawę, nieśmiałość, bojaźliwość, podejrzliwość, wahanie, zagubienie, powściągliwość, przerażenie, trwogę, popłoch, panikę.

Emocje złożone stanowiące mieszankę emocji podstawowych to: tęsknota, zmęczenie, współczucie, ufność, miłość, oszołomienie, uwielbienie, zaskoczenie, zakłopotanie, wstyd, poczucie winy, poczucie krzywdy, poczucie straty, trauma, bezradność, akceptacja, napięcie, amok, obojętność, bezsilność, bezradność, skrępowanie, zazdrość, wyrzuty sumienia.

Kończąc teoretyczną część emocjonalnego ABC, zachęcam do przeczytania kolejnej, w której znajdą się ogólne i doraźne wskazówki jak rozpoznawać emocje i jak sobie z nimi radzić.

<<<powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Siostra Tabita z Lasek (1931-2018)

Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża

Siostra Maria Tabita urodziła się 20 sierpnia 1931 roku w Szczebrzeszynie, jako Miriam - córka Estery i Godela Mandelkier. Rodzice byli właścicielami dużego sklepu wielobranżowego.

Według oficjalnych dokumentów urodziła się 16 marca 1929 roku we wsi Sąsiadka, parafia Krupe, na Zamojszczyźnie. A rodzicami byli Jan i Helena ze Stodólskich. Do przyjęcia nowej tożsamości - Marii Magdziarz - prowadziła bolesna droga życia dotkniętego utratą rodziny, ukrywaniem swego pochodzenia i prawdziwego nazwiska ze względu na groźbę śmierci w okresie drugiej wojny światowej w wyniku planowej eksterminacji narodu żydowskiego przez nazistów.

Jej dzieciństwo było początkowo sielskie. Miała liczną, kochającą rodzinę: oprócz wspomnianych rodziców, jeszcze trzech braci: o dwa lata starszego Judę i dwa lata młodszych bliźniaków: Aronka i Srulka, który zmarł, mając dwa lata, poza tym - ukochanych stryjków i ciocie.

Siostra Tabita zapisała:

„Mama była bardzo ładną kobietą i pamiętam, że lubiła się ładnie ubierać. Była brunetką, średniego wzrostu, miała drobne, delikatne rysy twarzy i piękne, czarne, duże oczy. Ojciec był dość wysoki, ciemny blondyn, taki trochę zwalisty, ale rysów semickich zupełnie nie miał. Bracia byli podobni do Ojca.

Wczesne dzieciństwo, do czasu wybuchu wojny, miałam bardzo szczęśliwe. W domu niczego nie brakowało. Rodzice byli dość zamożni, kochali nas, atmosfera w domu była wspaniała. Bardzo mile wspominam życie towarzyskie moich rodziców. W dni świąteczne byli u nas ciągle jacyś goście i my też byliśmy ciągle gdzieś zapraszani. Przypomniały mi się manewry wojskowe w 1936 czy 37 roku. To było takie poważne wydarzenie, wszyscy o tym mówili, a manewry odbywały się na polach za miastem. Było to w zimie i w wolnych chwilach żołnierze przychodzili się ogrzać w najbliższych domach. Pamiętam, że mama była bardzo gościnna dla nich, częstowała wszystkim, co miała w domu, a żołnierze nosili mnie na rękach.

[…] Rodzice byli religijni. Pamiętam, że wszystkie święta żydowskie były u nas uroczyście obchodzone.

Ojciec uczęszczał bardzo często do synagogi, a kobiety tam nie wchodziły - poza jakimiś wyjątkowymi sytuacjami - zresztą niewiele z tego zapamiętałam. W domu miałyśmy prywatnego nauczyciela, który nas uczył języka hebrajskiego. Okropnie tego nauczyciela nie lubiłam, zawsze czekałam, kiedy ta lekcja się skończy.

Jako dziecko byłam bardzo wrażliwa na ludzką biedę i kochałam zwierzęta. Pamiętam, że obok nas mieszkała rodzina katolicka, która żyła w nędzy. Mama pomagała im, ile mogła, a ja wynosiłam ze sklepu, co się tylko dało. Dostawałam za to lanie, ale niewiele to skutkowało”.

Przed wojną Masia (tak zdrobniale w domu nazywano dziewczynkę) zdążyła ukończyć pierwszą klasę, do drugiej już nie mogła pójść.

Niedługo po wkroczeniu Niemców do Polski rodzina musiała opuścić dom i sklep. Przenieśli się do pobliskiej wsi Sułówek. Zamieszkali w wynajętym od gospodarza domu - w jego jednej części. W drugiej części ojciec otworzył sklep spożywczy. Masia uczęszczała tu do wiejskiej szkółki.

S. Maria Tabita wspominała po latach:

„W 1941 roku zaczęły się na Zamojszczyźnie, niedaleko nas, pacyfikacje całych wiosek. Pamiętam, że przeżyłam prawie «sądny dzień», kiedy Niemcy otoczyli całą wieś Sułówek, spędzili wszystkich mężczyzn na łąki i «dziesiątkowali». Wszystkich tych mężczyzn wywieźli i żaden z nich nie wrócił. Mój ojciec wyjechał akurat w tym dniu i uniknął tego. Rozwieszono ogłoszenie, że akcja została przeprowadzona jako odwet za rzekome zamordowanie dwóch Niemców przez partyzantów. W tym dniu wpadło do naszego domu sześciu gestapowców. Szukali ojca. Zapytali, czy jesteśmy rodziną żydowską. Mama odpowiedziała, że tak. Usiedli na takiej długiej ławie i patrzyli na nas niesamowitym wzrokiem, a my umieraliśmy ze strachu.

W niedługim czasie rozpoczęły się masowe wywożenia Żydów i egzekucje. Bracia mojego ojca, młodzi chłopcy, byli doskonale poinformowani i zorientowani w sytuacji i prowadzili długie rozmowy z rodzicami - nakłaniali nas do wyjazdu”.

Z opowiadania s. Tabity wynika, że rodzice nie zdecydowali się na wyjazd, czego później mieli gorzko żałować, a w konsekwencji przypłacić życiem… Dziewczynka była świadkiem wstrząsających wydarzeń:

„Wreszcie, któregoś wieczoru wpadło do nas dwóch Niemców i jeden Polak - Volks. Niemcy stali, a on rzucił się na ojca i zaczął bić do nieprzytomności. My dzieci i mama zaczęliśmy okropnie płakać i krzyczeć, usiłowaliśmy bronić ojca. Mamę i brata tak mocno uderzył, że upadli nieprzytomni, a ja wybiegłam z domu, zaczęłam uciekać do sąsiadów i prosić o ratunek. Podobno w momencie, gdy do nich wchodziłam, byłam tak zmieniona, że mnie z trudem poznali. To było takie dosłowne umieranie ze strachu. Sąsiedzi oczywiście nie poszli na ratunek, bo wiadomo było, kto przyszedł do naszego domu.

Tego samego wieczoru zabrali nam wszystko: pieniądze, meble, ubrania. Zostaliśmy prawie w tym, co mieliśmy na sobie (trochę pieniędzy ojciec jeszcze gdzieś miał). Kierował tą akcją Polak, którego ojciec dobrze znał. Niemcy, o dziwo, zachowywali się spokojnie, jakby spełniali jego rozkazy.

[…] Ponieważ ojciec nie miał czym płacić za duży dom, który zajmowaliśmy, przenieśliśmy się do sąsiedniej wioski - Kitowa. Tam zamieszkaliśmy w drewnianej szopie, zimnej, nieogrzewanej. Na dole była olejarnia. Gospodarze wyrabiali tam olej z rzepaku i lnu, a my zamieszkaliśmy w jednym pokoju na górze. Ojciec trochę zarabiał i tak żyliśmy w skrajnej biedzie jeszcze kilka miesięcy”.

Dla oddania pełnego obrazu życia s. Marii Tabity trzeba jeszcze wrócić do czasu, gdy rodzina mieszkała w Sułówku - wtedy to dziewczynka zaczęła interesować się wiarą katolicką. Dzięki przyjaźni z 17-letnią Janką i poprzez jej opowiadanie poznała życie Pana Jezusa i zakochała się w Nim:

Szczególnie mękę i śmierć Chrystusa tak przeżyłam, że nie mogłam o niczym innym myśleć. Modliłam się dużo, tak, jak mnie Janka nauczyła i zadawałam sobie różne umartwienia. To była wielka Łaska Boża, przyjęta gorącym dziecięcym sercem.
[…] «Katechezy» Janki były tak silnym przeżyciem dla mnie, że jako dziewięcioletnie dziecko postanowiłam uciec z domu i przyjąć wiarę katolicką
.

Cała ucieczka, w której zorganizowaniu pomogła koleżanka, trwała dwa tygodnie. Do chrztu w tym czasie nie doszło, a Masia, ukrywająca się w odosobnieniu, tęskniła za rodziną. Z radością więc wróciła z mamą do domu, gdy ta ją w końcu odnalazła. Na tej przygodzie nie zakończyła się jednak przyjaźń z Jezusem i nie ustało pragnienie chrztu. Dziewczynka zaczęła wkrótce uczęszczać - w tajemnicy przed rodzicami - na katechezy do sąsiedniej wioski, gdzie był kościół katolicki i kapłan.

„Całymi dniami żyłam tym, co mi ksiądz powiedział i myślałam, jak uciec z domu na następną lekcję. To wymagało ode mnie prawie heroizmu, gdyż odległość wynosiła około dwa kilometry w jedną stronę, lekcja trwała około godziny i to wszystko musiałam zmieścić w ramach mojego czasu przeznaczonego na zabawy z dziećmi. Po wspomnianej ucieczce byłam bardziej pilnowana przez rodziców i starszego brata. Pamiętam, że przez cały czas trwania lekcji klęczałam przed księdzem ze złożonymi rękami, jak do modlitwy. Ksiądz początkowo usiłował nakłonić mnie, żebym słuchała siedząc, ale później, widząc moją wielką gorliwość, pozwolił mi klęczeć.

Te lekcje były dla mnie największą radością na świecie. Pamiętam, jak biegłam do domu przez łąki i byłam tak szczęśliwa, że byłam gotowa na wszystkie konsekwencje ze strony rodziców. Nic nie pomagały «lania», które dostawałam, bo sprawa oczywiście szybko wyszła na jaw. Nie potrafię tego określić, ale to był okres wielkich Łask Bożych, wielkie pragnienie Boga. Czułam tak blisko obecność Bożą - mojego Pana Jezusa, szłam i całą drogę z Nim rozmawiałam”.

Tęsknota za tym, by należeć do Jezusa nie opuszczała dziewczyny, a nawet wzrastała w miarę rosnącego zagrożenia życia. Siostra Tabita zanotowała:

Pragnienie przyjęcia chrztu było we mnie tak silne, że zbliżająca się śmierć, której spodziewaliśmy się każdego dnia, była niczym. Modliłam się ciągle gorąco do mojego Pana Jezusa, żeby mi dopomógł przyjąć chrzest i Pierwszą Komunię świętą, a później mogę iść z rodzicami na śmierć.

Później, gdy rodzina mieszkała już w Kitowie, żyjąc w skrajnej nędzy, dziewczynka została posłana do pracy u sąsiadki, gdzie wypasała krowy. Ze względu na sytuację chodzenie na katechezy było coraz trudniejsze, dlatego kiedyś podzieliła się z gospodynią swoim pragnieniem przyjęcia chrztu i obawą, że nie zdąży przed wywózką. Siostra zapamiętała dzień, w którym spełniło się jej pragnienie:

Sąsiadka zabrała mnie do swojego domu, zaprowadziła do stodoły i tam bardzo wzruszona (wzięła z domu święconą wodę), płacząc ochrzciła mnie. Zdążyłam jeszcze kiedyś pobiec do księdza i powiedziałam mu o tym. Trochę miałam wątpliwości, czy ten chrzest jest ważny. Ksiądz uspokoił mnie, że chrzest był ważny. Udzielił mi Pierwszej Komunii świętej i pożegnał się ze mną serdecznie, po ojcowsku. Bał się mojego przychodzenia, żebym nie zginęła w drodze, a może bał się też o siebie? Modlę się często za tego księdza i do tej pory mam dla Niego wiele wdzięczności (nazywał się Bulak).

Wkrótce po tym wydarzeniu rodziców i braci wywieziono do Tworyczowa. Dziewczynka była w tym czasie w pracy u gospodyni. Zastanawiała się później, dlaczego gdy zabierano całą rodzinę nikt jej nie szukał, mimo że cała wieś wiedziała, gdzie się znajduje. Planowała zresztą nieco później odwiedzić rodziców, jak to robiła codziennie. Już nie miała szansy na spotkanie… Te tragiczne wydarzenia na trwałe zapisały się w pamięci siostry Marii Tabity:

„To były straszne dni dla mnie. Miałam dokładne informacje, że mają przywieźć następne transporty Żydów i będzie wspólna egzekucja. Byłam jeszcze dwa dni u tej gospodyni. Na drugi dzień po południu pasłam krowy, nagle usłyszałam długie serie strzałów w lasach naprzeciwko. Wydawało mi się, że serie strzałów trwały około pół godziny. Intuicyjnie wyczułam, że teraz giną moi najbliżsi: rodzice i bracia. Aronek miał sześć lat. I rzeczywiście dowiedziałam się bardzo szybko, że tak było, bo Niemcy spędzili mężczyzn z Kitowa do zakopywania zabitych. Rozpaczałam tak, że straciłam przytomność i podobno długo leżałam na łące, zanim ją odzyskałam.

[…] Moi rodzice i bracia leżą we wspólnej mogile w lasach tworyczowskich, niedaleko Szczebrzeszyna, gdzie mieliśmy bardzo bliską i kochaną rodzinę”.

Następnego dnia dziesięcioletnie, samotne dziecko musiało opuścić gospodarzy, którzy obawiali się o swoje bezpieczeństwo.

„Dostałam na drogę trochę jedzenia, jakąś kurtkę na siebie (był to koniec października) i wyszłam z domu. Zupełnie nie wiedziałam, w którą stronę iść i co z sobą robić. Byłam całkowicie bezradna. Skierowałam się na łąki, bo tam nikogo nie było i zaczęłam strasznie płakać i ciągle powtarzałam: Panie Jezu, dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie zginęłam z rodzicami? Wszystko było tak straszne, że nie umiałam dziękować za cud ocalenia mi życia. Doszłam do dużej kępy drzew i krzewów na łące, jakieś może dwa kilometry od domu gospodyni i pomyślałam sobie, że nigdzie stąd nie pójdę, że będę tu siedzieć i modlić się, aż umrę. W każdym szumie wiatru, w każdym szeleście liści i traw słyszałam moje imię, jakieś nawoływanie, że ktoś za mną krzyczy, że mnie szuka. Czułam się osaczona ze wszystkich stron. Z płaczu i przeżycia musiałam mieć wysoką temperaturę, miałam silny ból głowy i niesamowite dreszcze.

W tych krzakach siedziałam dwie doby. Noce były tak zimne, że cała dygotałam (były już przymrozki). Wreszcie trzeciego dnia pomyślałam sobie, że pójdę do tych samych gospodarzy w nocy i zagrzeję się choć trochę w oborze u krów, które ostatnio pasłam.
[…] Poszłam więc do tej obory i pamiętam, jak uwiesiłam się na karku jednej z krów i mówiłam do niej, jak do człowieka, że tylko was się nie boję, że tylko wy jesteście mi w tej chwili najbliższe na świecie i oczywiście strasznie płakałam”.

Ponad tydzień ukrywała się w stogu siana w pobliżu tego gospodarstwa, nie mając dokąd się udać i nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

Wreszcie, kiedy byłam już u kresu sił, co chwilę robiło mi się słabo z głodu, miałam silne dreszcze, ból uszu i zaczęłam okropnie kaszleć, zdecydowałam się wyjść. Zupełnie nie wiedziałam, co z sobą zrobić, bałam się prawie własnego cienia.
[…] Kiedy się tak gorąco modliłam, przyszła mi do głowy myśl, że niepotrzebnie się tak męczę. Jestem już chrześcijanką, czego tak bardzo pragnęłam i mogę już umrzeć. Postanowiłam pójść do wsi, z myślą, że na pewno mnie tam Niemcy zobaczą i zabiją
.

Dziewczynkę przyjęła najpierw na kilka miesięcy jedna uboga rodzina, podleczyła i podkarmiła, mimo że sami biedowali. Potem ukrywała się w innym nieco zamożniejszym domu pod troskliwą opieką religijnych gospodarzy, którzy starali się wynagrodzić jej trudne przeżycia. Gdy wróciło zagrożenie - dla niej samej i ukrywającej ją rodziny, dzięki Bożej i ludzkiej pomocy dziewczyna - już z metryką Marii Magdziarz - trafiła do Krasnegostawu na plebanię do ks. Prałata Malinowskiego, a następnie latem 1945 roku do domu państwa Lembów we wsi Rudki, pięć kilometrów od Krasnegostawu, którzy przyjęli ją i pokochali jak własne dziecko. Już po zakończeniu wojny pomogli jej uregulować oficjalnie przynależność do Kościoła. W parafii w Krupem przyjęła chrzest i została wpisana do ksiąg parafialnych pod datą 10 lipca 1946 roku, a jej opiekunowie zostali też rodzicami chrzestnymi. Przebywała z nimi kilka lat. Po śmierci przybranego ojca wyjechała najpierw do Łodzi, gdzie pracowała w Caritasie akademickim i zaczerpnęła trochę atmosfery spotkań duszpasterskich prowadzonych przez o. Tomasza Rostworowskiego, jezuitę.

Dzięki pewnej wizycie w Żułowie w towarzystwie matki chrzestnej Marysia poznała s. Marię Gołębiowską. To spotkanie po jakimś czasie zaowocowało decyzją o wstąpieniu do zgromadzenia. Siostra zapisała:

Przeżyłam już dość przez te swoje 18 lat, wydawało mi się, że mogę podjąć dojrzałą decyzję, a w całej tej ostatniej sytuacji widziałam wyraźnie ingerencję Bożą. Powiedziałam sobie: «Panie Jezu, poznaję znowu Twoją mocną rękę, która mnie prowadziła od dziewiątego roku życia, mocną, ale kochającą. Jeżeli chcesz mnie mieć w zgromadzeniu, to już idę». I poszłam.

We wspomnieniach z okazji jubileuszu 50-lecia profesji zakonnej w 2001 roku s. Maria Tabita wspominała swoje pierwsze spotkanie z Laskami:

Po drodze s. Regina [Borakowska] mówiła mi o Laskach, a szczególnie zachwycała się kaplicą i mówiła, że to jeden z najpiękniejszych kościółków w Polsce. Szłam coraz bardziej zainteresowana Laskami; nigdy przedtem w Laskach nie byłam. Weszłyśmy do kaplicy, kiedy siostry nowicjuszki sprzątały - odsuwały ławki, posypywały podłogę mokrym piaskiem. Uklękłyśmy z boku i wtedy przyszła mi taka myśl, że ten kościółek jest piękny tylko dlatego, że podobnie wyobrażam sobie Stajenkę betlejemską.

W ten sposób rozpoczął się piękny etap życia s. Marii Tabity całkowicie oddanego służbie Bożej poprzez osoby niewidome. Po krótkim okresie aspiratu welonik postulancki otrzymała w dzień Ofiarowania Matki Bożej, 21 listopada 1949 roku, z rąk Matki Czackiej:

Wszystko odbyło się w pokoju Matki Założycielki. […] Mateńka siedziała w fotelu […] Nikt mi nie powiedział, jak mam się zachować wobec Matki Założycielki. Wobec tego uklękłam na oba kolana, złożyłam ręce jak do modlitwy i zauważyłam kątem oka, że s. Maria z s. Katarzyną patrzą na siebie i uśmiechają się. Ale Matka szybko mi pomogła. Pocałowała mnie w czoło, zrobiła krzyżyk i zapytała: «Jak ty się, dziecko, czujesz w Laskach?». Powiedziałam, że bardzo dobrze. Pytała mnie o pracę w Hoteliku, bo wtedy tam pomagałam, o niewidome Panie, czy z nimi mam kontakt. Później modliłyśmy się razem do Ducha Świętego. Mateńka nałożyła mi welonik i powiedziała jakoś tak: «Niech Ci Pan Jezus błogosławi, kochaj Go i służ Mu jak najlepiej»… Potem była jeszcze jakaś chwila rozmowy, pomodliłyśmy się razem i tak odbyła się moja pierwsza uroczystość zakonna.

Przez cały okres postulatu s. Maria Tabita pracowała w kuchni - po kilka miesięcy w Domu św. Stanisława i kuchni centralnej.

Po pierwszej profesji przez kilka lat pracowała jeszcze w działach gospodarczych, a w 1954 roku podjęła naukę w czteroletnim liceum ogólnokształcącym dla zakonnic prowadzonym przez urszulanki Unii Rzymskiej w Krakowie. Stamtąd dojeżdżała do Lasek na święta i ferie. Tam też uczestniczyła w uroczystości sakry biskupiej Karola Wojtyły, który zainteresował się grupą ok. stu uczennic - sióstr z różnych zgromadzeń, udzielił swego błogosławieństwa i obiecał odwiedzić u urszulanek. Potem celebrował Mszę św. po zdaniu matury i rozdawał świadectwa maturalne: Każde z nich brał do ręki, czytał sobie po cichu oceny, a potem dawał nam świadectwa - składał życzenia i robił krzyżyk na czole. Dzięki zaliczonym dodatkowym egzaminom siostra otrzymała jednocześnie dyplom uprawniający ją do prowadzenia katechezy w szkole podstawowej.

Prawie całe życie zakonne s. Marii Tabity było jednak związane z naszymi wychowankami niewidomymi: z dziećmi, młodzieżą w internacie lub z dorosłymi. Od 1958 r. przez długie lata, bo aż do 1980 r. siostra służyła jako wychowawczyni w internacie dziewcząt (od 1974 roku będąc jego kierowniczką). Przez te lata współpracowała z wybitnymi pedagogami, m.in. Zygmuntem Serafinowiczem, Henrykiem Ruszczycem, s. Moniką Bohdanowicz, s. Julią Łukjaniec, s. Michaelą Galicką, s. Iwoną Cukiert, s. Germaną Morawską, Stefą Skibówną, Elżbietą Arentowicz. Pracę w grupie zaczynała z s. Miriam Isakowicz, a kierowniczką była przyszła matka Maria Stefania Wyrzykowska. Wszystkie te osoby s. Tabita wspominała z wdzięcznością i szacunkiem, doceniając całą pedagogiczną spuściznę, jaką się z nią dzielili i ubogacali. W ogóle wspomnienia jubileuszowe s. Marii Tabity to bogate świadectwo życia zakorzenionego w charyzmacie Lasek, wrażliwego serca otwartego zarówno na sprawy duchowe, jak i ludzkie potrzeby i bogactwo osobowości.

W 1980 roku s. Tabita podjęła na sześć lat posługę przełożonej Domu św. Franciszka, którego rozbudowa i remont się rozpoczęły. Należały wtedy do wspólnoty 64 siostry, niektóre z nich pracowały w Domu św. Teresy. Ponadto zadaniem przełożonej było dopilnowanie remontu Domu św. Elżbiety, doglądanie szpitalika, służby zdrowia, cmentarza. Nie urwał się też kontakt siostry z pracującymi byłymi wychowankami.

Lata 1986-1990 spędziła siostra w Żułowie, 3 lata jako przełożona i rok jako odpowiedzialna za jedno ze skrzydeł w nowo wybudowanym Domu Nadziei, dokąd przenosiły się stopniowo mieszkanki domków.

W 1990 roku s. Maria Tabita wróciła na pięć lat do internatu dziewcząt, tym razem w roli przełożonej wspólnoty zakonnej. Łącznie przeżyła siostra w tym domu 27 lat. Z tej wspólnoty w kolejnych latach 3 siostry wyjechały do nowo powstających placówek na Ukrainie, a s. Tabita troszczyła się o zdobywanie potrzebnych produktów i utworzyła w domu bazę misji ukraińskiej.

Po kapitule w 1995 aż do 2016 roku s. Maria Tabita, przynależąc do Domu św. Franciszka, niezmordowanie służyła absolwentom ośrodka: podejmowała ich w Laskach, organizowała pomoc lub pracę, spotykała się w ramach Działu Absolwentów, była zawsze do dyspozycji.

W lutym 2016 roku, ze względu na pogarszający się stan zdrowia, siostra przeszła do Domu św. Rafała.

Siostra Maria Tabita do ostatnich tygodni życia utrzymywała żywy kontakt z niewidomymi, którzy często ją odwiedzali. Dokładnie pamiętała imiona wszystkich oraz ich najbliższych, interesowała się ich życiem. Cieszyła się odwiedzającymi ją siostrami. Pragnęła i potrzebowała, by ktoś był przy niej obecny cały czas.

Szczególnym dniem były ostatnie imieniny siostry, które zgromadziły ponad 40 Jej niewidomych wychowanków. Był to słoneczny majowy dzień. Po Mszy św. w intencji siostry, spotkanie z poczęstunkiem było w ogrodzie Domu św. Rafała. Wyrazom wdzięczności i serdeczności nie było końca. Każdy osobiście chciał siostrze okazać swoją miłość. Śpiewu i radości było wiele, chociaż wszyscy zdawali sobie sprawę, że może to już ostatnie takie spotkanie.

W dniach, kiedy kontakt z siostrą był już utrudniony, przekazywane jej pozdrowienia od niewidomych i innych osób przyjmowała z wdzięcznością.

Ostatnie dni były już cichym odchodzeniem. Stopniowo siostra przestawała przyjmować posiłki, twarz miała spokojną, pogodną i jasną. Wszystko stawało się wielkim oczekiwaniem na spotkanie z Panem.

Dnia 20 grudnia 2018, w czwartek, w ostatniej godzinie życia siostry, a była to godzina miłosierdzia, licznie zgromadziły się przy niej siostry z różnych naszych domów, doszedł też ks. Kazimierz, by uczestniczyć w pięknym, cichym odejściu siostry Marii Tabity do Domu Ojca.

Siostra M. Tabita dała się poznać jako osoba wielkiego serca, otwarta na drugich, zatroskana o ich potrzeby, zawsze gotowa pośpieszyć z pomocą i dobrym słowem, przez co zapisała wiele dobrych kart w życiu tych, których Bóg postawił na jej drodze. Mogą o tym dać świadectwo liczne pokolenia sióstr i niewidomych wychowanków. Taką s. Marię Tabitę miałyśmy szczęście znać…

Na pożegnaniu s. M. Tabity w kaplicy Matki Bożej Anielskiej w Laskach zgromadziło się bardzo liczne grono absolwentów Ośrodka oraz współpracowników z Żułowa i Lasek. Jak podkreślił jeden z wychowanków: fenomenem było to, że s. M. Tabita towarzyszyła swoim dzieciom zawsze, uczestnicząc w ich życiu, dzieląc radości i trudy - i tak przez ponad 50 lat…

Wszechmogący Boże, zmarła siostra Maria Tabita dążyła do Ciebie drogą doskonałego naśladowania Chrystusa, którego umiłowała; spraw, aby się radowała, gdy się ukażesz w chwale, i razem ze swoimi siostrami miała udział w szczęściu wiecznym. Amen.

Źródło: www.triuno.pl

<<<powrót do spisu treści

&&

Gorąco polecam

Ireneusz Kaczmarczyk

Milczenie w reż. Martina Scorsese - to oparta na autentycznych wydarzeniach opowieść o wyprawie dwóch portugalskich jezuitów, którzy w XVII-wiecznej Japonii starają się odnaleźć swojego mistrza, chociaż dochodzą ich wieści, że prawdopodobnie odstąpił on od wiary chrześcijańskiej.

Podróż jest ogromnie niebezpieczna i stanie się też okazją do sprawdzenia siły wiary zakonników.

Film został nakręcony w 2016 r. według scenariusza, który na podstawie powieści Shūsaku Endō napisali: Jay Cooks i Martin Scorsese.

Tytuł nawiązuje do nieludzkich scen męczeństwa i okrucieństwa, które mają doprowadzić chrześcijan do wyrzeczenia się wiary i przyjęcia nowego wyznania.
W chwilach najtrudniejszych zwracają się o pomoc do Boga i wydaje się im, że milczy, bo nie odpowiada i nie przychodzi z cudownym ocaleniem.

Pytanie o milczenie Boga jest tutaj zasadnicze; ale Bóg przemawia do nas zawsze w najbardziej stosownej chwili, a nie wtedy, kiedy tego oczekujemy, a obrana przez nas droga jawi nam się jako jedyna, słuszna i prawdziwa.

Podobnie dzisiaj wierni wyznawanym wartościom płacą życiem, jeśli wcześniej nie skapitulują, wzorem Judasza, nie zdradzą. Współcześnie, jak informują media, na świecie świadkowie Jezusa Chrystusa giną z rąk innowierców średnio co 3 minuty.

Wiara nie jest wypadkową pochodzenia społecznego i poziomu wykształcenia. Zdecydowanie buduje ją rodzina i środowisko, w którym młody człowiek dorasta. Dlatego zdrada ojca Rodriguesa - gra go Andrew Gartfield - dla wieśniaków, których na początku filmu spotkali główni bohaterowie, miała znaczenie wtórne. Owszem, mieliby prawo do poczucia zdrady, ale czy byliby zdolni tak naprawdę w nią uwierzyć?

Różnice kulturowe między chrześcijaństwem i buddyzmem są tak duże, że pewnym problemem staje się samo spotkanie i współistnienie przedstawicieli tych obu kultur na tym samym terytorium. Bezzasadne jest więc przenoszenie i mieszanie obu religii, ponieważ wzajemnie się wykluczają.

Z upływem lat człowiek utożsamia się z przyjętym wcześniej i ugruntowanym systemem wartości zarówno religijnych, jak też etycznych i moralnych. Klasycznym tego przykładem jest postawa rotmistrza Pileckiego, dla którego Bóg, Honor i Ojczyzna stały się życiowymi drogowskazami.

Podpisuję się pod stanowiskiem, że życie ludzkie jest wartością nadrzędną na ziemi. Jedyna śmierć, którą potrafię sobie jakoś wytłumaczyć a nawet podziwiać, to śmierć św. Maksymiliana Kolbe, który poświęcił swoje życie za współwięźnia.

Henryk Sienkiewicz w Quo vadis pisze: Grecja stworzyła mądrość i piękność, Rzym moc, a oni co przynoszą?

- Więc powiedzcie, co przynosicie? Jeśli za drzwiami waszymi jest jasność, to mi otwórzcie! [Winicjusz do apostoła Piotra].

- Przynosimy miłość - rzekł Piotr.

Bardzo ciekawe, moim zdaniem, postacie wykreowali Liam Nesson, który w filmie wcielił się w rolę ojca Cristóvão Ferreiry i Adam Driver, który w Milczeniu wystąpił jako ojciec Francisco Garupe.

Towarzysząca scenom filmowym muzyka wzbogacona o naturalne odgłosy płynące z otoczenia, znakomicie wpisuje się w koloryt krajobrazu i ponurą codzienność.

Audiodeskrypcja wprowadza nas w klimat XVII-wiecznej Japonii. Opisując bardzo dokładnie historyczne tło, wyjaśnia i tłumaczy, w jaki sposób doszło do tak traumatycznych wydarzeń; ułatwia zrozumienie zachowań bohaterów i w rezultacie akcentuje przesłanie, które kieruje do nas reżyser.

Obraz jest bardzo interesujący i z pewnością godny uwagi.

Serdecznie i gorąco zapraszam na film.

<<<powrót do spisu treści

&&

Ja, ty i biała laska - z humorem też można

recenzja książki Tomasza Matczaka

Iwona Banach

Ja, ty i biała laska to książka o świecie może nie innym, ale jednak nieznanym, bo pokazanym z punktu widzenia (jakkolwiek to zabrzmi) osoby, która nie widzi. To swoisty i genialnie humorystyczny przewodnik po meandrach tego świata.

Autor napisał tę książkę, bazując na własnych doświadczeniach, ale jeżeli ktoś teraz zapyta jakie doświadczenia może mieć człowiek, który nie widzi, (a więc na pewno siedzi w domu i ewentualnie słucha radia), to bardzo się zdziwi…

Jeżeli jednak spodziewacie się narzekania, czarnowidztwa (nomen omen) rozpaczy (czarnej czy jakiejkolwiek) albo łzawych scen czy opisów, to nie jest to książka dla was. Nic takiego tu nie znajdziecie; znajdziecie za to trochę sarkazmu, dużo ironii i sporo zdrowego podejścia do rzeczywistości.

Ten człowiek to kopalnia pomysłów i niesamowita osobowość, a opisy meczu Legii czy skoku ze spadochronem są po prostu świetne, choć do dziś się zastanawiam, czy wyprawa tramwajem i metrem nie bywa o wiele bardziej niebezpieczna w niektórych sytuacjach.

Autor, opowiadając o sprawach bardzo przecież poważnych, przedstawia je w zwyczajny sposób, potrafi zażartować sam z siebie i ze swojej życiowej przypadłości…

Po drodze obala kilka mitów, wyjaśnia kilka spraw, które niby oczywiste, a jednak budzą kontrowersje.

Uświadamia czy, kiedy i w jaki sposób pomagać osobie z dysfunkcją wzroku… Bezlitośnie znęca się nad poprawnością polityczną i językową (w tej dziedzinie), a w szczególności nad tym, co nazywa się tyflojęzykiem.

Można by uważać tę książkę za coś w rodzaju przewodnika dla widzących po świecie tych, którzy wzroku są pozbawieni. Można by, ale to byłoby nieporozumieniem, bo tę książkę czyta się jak najlepszą, humorystyczną powieść sensacyjną!
Po jej lekturze nigdy już tak samo nie spojrzycie na panele dotykowe w windach, na komunikację miejską, na domofony i całe mnóstwo innych rzeczy, ale przestaniecie mieć problemy językowe typu: czy wypada do niewidomego powiedzieć choćby do zobaczenia?

Nie wiem, czy to było bardzo nieodpowiednie z mojej strony, ale ja przy tej książce świetnie się bawiłam i śmiałam… Tak, śmiałam się, ale co w tym złego?

Autor opisuje przeróżne życiowe sytuacje tak zabawnie, choć dosadnie, że inaczej się nie da!

Sądzę, że to o wiele lepszy sposób dotarcia do czytelnika niż smętne narzekanie, które zanim o czymkolwiek opowie, to uśpi i zanudzi.

Ta książka ma o wiele więcej zalet niż tylko opisanie świata, w którym żyje autor. To po prostu wspaniała opowieść. Inteligentna, zabawna, pouczająca i napisana świetnym językiem! Po prostu warto ją przeczytać.

Słyszałam też, że autor zamierza w swojej twórczości pójść nieco dalej, ale w innym, bardziej powieściowym kierunku. Wcale się nie dziwię, z takim warsztatem i podejściem… Będę czekać. Przeczytam na pewno, a do lektury tej książki zachęcam każdego. Nawet jeżeli w życiu nie spotkaliście osoby niewidomej, to i tak przeczytajcie. Jest to bowiem świetnie napisana, zabawna i mądra książka.

Źródło: iwonabanach.blogspot.com

<<<powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Ja, ty i biała laska

fragment książki

Tomasz Matczak

W co się bawić?

Mam nadzieję, że lektura moich przemyśleń nie jest nudna. Co prawda krążę dookoła spraw poważnych, lecz staram się nadać słowom swobodną formę. Na chwilę porzucimy nadęty świat poprawności politycznej, słowotwórczych potworów, problemów na ulicy i temu podobnych. Niewidomy to też człowiek, mam nadzieję, że już przekonałem Cię, drogi Czytelniku, do tej tezy, więc czasem ma także ochotę na odrobinę relaksu, a nawet szczyptę szaleństwa.

Od dzieciństwa pociągało mnie latanie. Pierwszy raz wsiadłem do samolotu, gdy miałem 9 lat. To był pasażerski Antonow An-24. Razem z mamą, tatą i bratem polecieliśmy z Warszawy do Gdańska. W szkole podstawowej marzyłem, by zostać pilotem. Słaby wzrok pozbawił mnie złudzeń. Zresztą nie wiem, czy zdobyłbym się na wstąpienie do Szkoły Orląt? Moje marzenia były po prostu dziecięcymi marzeniami. Latać lubię nadal. Wiem, że za sterami raczej nie zasiądę nigdy, lecz podróż samolotem jest dla mnie zawsze czymś wyjątkowym. A tak a propos przepisów lotniczych.

W 2012 roku wybrałem się z rodziną i znajomymi do Portugalii. Na samą myśl o podróży samolotem aż swędziało mnie w dołku! Odebraliśmy pokładowe karty, a potem grzecznie czekaliśmy na lot liniami Air France do Paryża. Spóźnił się dwie godziny, ale to szczegół. Przy wchodzeniu na pokład podaliśmy swoje paszporty. Miła pani wzięła je od nas, a potem jakimś elektronicznym urządzeniem coś sprawdzała. Podejrzewam, że chodziło o bilety. W przypadku syna i żony wszystko było ok, ale gdy przyszło do mnie, to elektroniczny sprzęt wydał ostrzegawczy pisk. No ładnie! Będzie jakaś zadymka! - pomyślałem, wesoło czekając na dalszy rozwój wypadków. Okazało się, że przyznano mi miejsce w rzędzie foteli stojących w ewakuacyjnym wyjściu. Przepisy lotnicze zabraniają umieszczania tam niepełnosprawnych. Trzeba było znaleźć dla mnie inny fotel. W klasie turystycznej nie było już wolnych miejsc, więc zostałem zaproszony do biznesowej! Trzeba było widzieć miny moich przyjaciół! W trakcie lotu dostali po batoniku i soczku w kartoniku, a do mnie podjechał wózek z drinkami oraz porcją obiadu.

- Jakiś ty głupi! - naśmiewali się ze mnie później znajomi. - Trzeba było drinka sobie wziąć a nie soczek pomarańczowy!

Faktycznie do obiadu zażyczyłem sobie orange juice. Nie lubię alkoholu i tyle. Pod tym względem też jestem socjologiczną atrakcją, tyle że dla najbliższych przyjaciół, a nie dla społeczeństwa.

- Jesteś całkowicie do kitu! - słyszę prawie zawsze na imprezie, gdzie jest alkohol. - Nie pijesz i na dodatek nie jeździsz! Mógłbyś przynajmniej mieć prawo jazdy, to miałby kto nas do domu odwozić!

Co do samego lotu to był hardcorowy. Przy lądowaniu kiwało i rzucało nami w górę i w dół! Mimo wszystko moja miłość do latania nie ustaje.

Pewnego dnia usłyszałem o tandemowych skokach spadochronowych. Natychmiast zacząłem śledzić temat. Nagle okazało się, że mimo wady wzroku lot na spadochronie nie jest wykluczony! Pozostała jedynie kwestia ceny. Taka impreza nie jest zbyt tania, więc zacząłem ciułać złotówki. Wreszcie zebrałem potrzebną kwotę. Jeden z moich przyjaciół, usłyszawszy o pomyśle, dorzucił mi dwie stówki na sfilmowanie całej akcji.

- Muszę to zobaczyć, Matka - stwierdził.

Matka to moja ksywka w pewnych kręgach. Od nazwiska rzecz jasna. Wreszcie nadeszła ta wiekopomna chwila. Na miejsce zrzutu zawiózł mnie ksiądz Wojtek, ten sam, który zabrał mnie na Legię i zaszczepił miłość do niej. Sam jest miłośnikiem militariów. Ma kilka mundurów, a w tym mundur rosyjskich komandosów. Proponowałem mu, by skoczył sobie tak jak ja, ale odparł:

- Nawet gdyby mi dopłacali, to nie ma szans.

On w przeciwieństwie do mnie boi się latać samolotami, a co dopiero skakać ze spadochronem!

Na lotnisku przeszedłem szybki kurs. Miałem być przypięty plecami do piersi instruktora. Chodziło o to, abym to ja zbierał wszystkie strugi powietrza podczas swobodnego spadania. W zasadzie moja rola ograniczała się do wyjścia z samolotu na wysokości 4000 metrów, przyjęcia odpowiedniej pozycji z podkurczonymi nogami i chłonięcia wrażeń. Resztę załatwiał instruktor. Zawsze słyszałem, że największy problem podczas skoku ze spadochronem to lądowanie. Wyjaśniono mi, że tym nie muszę się martwić. Ląduje instruktor, a ja poczuję co najwyżej lekki wstrząs przypominający raptowne zerwanie się z krzesła. Wreszcie ubrano mnie w kombinezon i wsadzono w specjalną uprząż. Instruktor podpiął mnie do siebie dopiero w samolocie. Całe szczęście, bo wyglądaliśmy jak dwóch rozbuchanych gejów! Parę metrów z fotela do wrót samolotu, za którymi ziała przestrzeń, pokonywaliśmy w niecodziennej pozycji. Gdybym miał tak maszerować po lotnisku, to mój kolega skręcałby się ze śmiechu! Zresztą pewnie nie tylko on. Czego jednak nie robi się dla spełnienia marzeń. Odległość od fotela do wrót samolotu pokonałem, stawiając szeroko rozkraczone nogi. Nasza spięta para, czyli instruktor i ja, przypominała okaleczonego pająka. Chwila, gdy stanąłem na progu otwartych wrót samolotu na wysokości czterech kilometrów, pozostanie mi w pamięci na zawsze. Był ciepły, słoneczny dzień, ale tam wysoko panował ziąb. Dodatkowy czynnik chłodzący wiązał się z prędkością samolotu. Stałem na krawędzi szerokich wrót, a pode mną rozciągała się czterokilometrowa przepaść. Ktoś pytał mnie, czy niewidomemu nie jest łatwiej, bo nie widzi, więc nie przeraża go bezmiar przestrzeni? W sumie nie wiem. Gdybym widział, to chyba także chciałbym skoczyć. Jakoś nie rozpatrywałem mojej przygody pod tym kątem.

Stojąc nad przepaścią, słyszałem huk powietrza rozpruwanego przez samolot, a wiatr tarmosił mój kombinezon. Instruktor krzyknął mi w ucho:

- Ugnij nogi!

Zrobiłem to. Gdzieś pode mną chodzili ludzie, biegały zwierzęta, jeździły samochody, a ja unosiłem się nad tym wszystkim. Miałem na oczach płaskie gogle. Dostałem je w samolocie. Sprawiały wrażenie tandetnych. Mignęło mi przez myśl, że za tę kasę, którą płacę, by przelecieć się parę chwil na spadochronie, zasługuję na lepsze, porządniejsze, masywniejsze i bardziej eleganckie. Wkrótce miałem zmienić ten mylny pogląd. Pęd nieomal wtłaczał mnie do wnętrza samolotu. Huk powietrza drażnił bębenki w uszach. Powoli pochyliłem się i po prostu wypadłem w przestrzeń.

I co?

Ano nie tak to sobie wyobrażałem. Czasem nocą śniłem, że unoszę się w powietrzu i latam jak ptak. Przypominało to nieco pływanie, a w rzeczywistości nie miało z nim nic wspólnego. Spadałem po prostu jak kamień. Najbardziej zaskoczył mnie potworny huk w uszach. To nie był znany dotąd szum wiatru. Teraz słyszałem ogłuszający huk, jak grzmot potężnego wodospadu. Pęd nieomal wyrywał mi policzki. Teraz zrozumiałem, czemu gogle są takie płaskie! Gdyby były eleganckie, duże i masywne, to już dawno zostałyby zerwane z mojej twarzy. Przylegały do niej ściśle i dzięki temu wciąż miałem osłonięte oczy. Huk w uszach nie ustawał. Poczułem, że żołądek jedzie mi w stronę gardła. O nie! - Pomyślałem. - Tylko nie to! Chyba nie zwymiotujesz w locie, bo będzie obciach! W myślach liczyłem upływający czas. Lot swobodny miał trwać około pięćdziesięciu sekund. Mdłości były coraz silniejsze. Spadanie stawało się wręcz nieznośne. Całe moje jestestwo koncentrowało się na jednej myśli: przestać spadać, przestać spadać, przestać spadać. Pragnienie poczucia twardego podłoża zdominowało całą resztę wrażeń. Wreszcie spadochron otworzył się z cichym szelestem. Huk w uszach nagle się urwał i nastała błoga cisza. Z powodu różnicy ciśnienia słyszałem niewiele. Instruktor spytał:

- Słyszysz mnie?

Jego głos docierał jakby zza grubego pledu. Przypominam, że tak naprawdę znajdował się tuż za mną. Byłem plecami przypięty do jego piersi. Skinąłem w odpowiedzi.

- Słyszę, ale słabo.

- To nabierz powietrza, zamknij usta, ściśnij nos i dmuchnij.

Odetkasz uszy.

Zrobiłem jak polecił. Świat dźwięków ożył. Opadaliśmy spokojnie ku ziemi. Mdłości nieco zelżały, lecz nie ustały. W końcu nadal spadałem. Wolniej, ale spadałem. Spadochron miał linki sterownicze. Instruktor chciał mi pokazać parę sztuczek. Ściągnął gwałtownie jedną i wpadliśmy w korkociąg.

- Heeeej! - wrzasnąłem, bo żołądek nagle zerwał się, by wyskoczyć na zewnątrz.

- Boisz się? - spytał instruktor, wracając do spokojnego lotu.

- Nie, - odparłem, - ale mnie ciągnie okrutnie na pawia!
Szybowaliśmy odtąd spokojnie. Trochę nawet sterowałem spadochronem. Nie jest to skomplikowane. Lewa rączka sterownicza w dół to skręt w lewo, prawa - skręt w prawo. Lądowania prawie nie zauważyłem. Na parę chwil przed nim instruktor kazał mi oprzeć swoje pięty o jego stopy. W ten sposób stanąłem niejako na jego butach. Kilka sekund później siedziałem już na trawie.

Ufffffff, ale błogo! Jestem na ziemi! Najbardziej szczęśliwy był mój żołądek. Tak czy inaczej przeżycie było fantastyczne! Każdemu polecam i pewnie gdybym miał więcej pieniędzy, to skoczyłbym jeszcze raz. Chrzanić mdłości!

- Ale po co skakałeś? - usłyszałem kilka razy. - Przecież nie widzisz.

No tak, faktycznie powalający argument. W sumie jak się nie widzi, to w zasadzie można tylko muzyki słuchać. Jednym słowem człowiek skacze ze spadochronem wyłącznie po to, by się porozglądać. Ciekawa hipoteza, nie ma co.

Jak to po co skakałem?

Chciałem stanąć nad czterokilometrową przepaścią ze świadomością, że za chwilę w nią runę, chciałem lecieć w dół jak kamień, chłonąć pęd powietrza, mieć poczucie unoszenia się nad światem, sprawdzić jak to jest, gdy wisi się na linkach spadochronu pod ogromną czaszą i szybuje. Czy do tego potrzebne są zdrowe oczy?

Moim zdaniem skok ze spadochronem to przeżycie, a nie tylko walory wizualne. Przeżycie a więc coś więcej. Oczywiście oglądanie świata z wysokości czterech kilometrów musi być fascynujące. Pewnie widok zbliżającej się ziemi także, ale to nie jedyne wrażenia, jakich skok dostarcza. Czy z powodu ich braku należy z niego rezygnować? Ja byłem w pełni władz umysłowych, gdy decydowałem się wydać kilka stówek na tę imprezę. W końcu mam jeszcze inne zmysły. Co prawda węch i smak w powietrzu na niewiele mi się przydały, ale wcale nie żałuję swojej decyzji. A propos skoków spadochronowych to przypomniał mi się pewien dowcip.

- Dlaczego niewidomy skoczek nie zdążył otworzyć spadochronu?

- Miał za krótką smycz dla psa przewodnika.

Pod linkiem: https://djstudio.shop.pl//kategorie można już kupić tę książkę w formacie elektronicznym.

<<<powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Jesteśmy różni

Teresa Dederko

W ciągu ostatnich lat w mediach, w szkołach, a nawet już w przedszkolach wiele mówi się o osobach z niepełnosprawnościami.

Nadal jednak można spotkać się z postrzeganiem osób niewidomych przez pryzmat białej laski, co czasami jest nawet zabawne, ale częściej irytujące.

Większość nas niewidomych ma pewnie to poczucie, że na ulicy, w komunikacji miejskiej, w urzędach itd. reprezentujemy w jakimś sensie nasze środowisko.

Ludzie, mając do czynienia z jednym niewidomym, z reguły swoje wrażenia przenoszą na całą społeczność, jeżeli w ogóle takie określenie ma sens.

Z pewnością nieraz spotkaliśmy się ze zwracaniem się do nas przez wy - np. jesteście tacy zdolni, albo - wy jesteście tacy biedni, wy macie doskonały słuch, tak ładnie śpiewacie.

Zdarzyło się, że podprowadzająca mnie pani, gdy dowiedziała się, że właśnie zmierzam na basen, wykrzyknęła: Ach! To wy też pływacie!.

W tym momencie przypomniał mi się stary peerelowski dowcip o milicjancie legitymującym podpitego studenta siedzącego na ławce przed uniwersytetem.

Ich rozmowa brzmiała następująco: milicjant: piliśmy alkohol? Student: tak piliśmy. Milicjant: no i teraz tak sobie odpoczywamy. Student: tak, właśnie odpoczywamy. Milicjant po przejrzeniu dokumentów: i studiujemy. Student: nie panie władzo, to tylko ja studiuję.

Z kolei do mojej niewidomej koleżanki, która jest ode mnie sporo niższa i trochę tęższa, podeszła pani i witając się zaczęła jej przypominać jak kilka lat temu razem odprowadzały dzieci do szkoły. Koleżanka ze zdziwieniem odpowiedziała, że ona nie ma dzieci, na co usłyszała, że tamta pani też miała białą laskę.

Oprócz uogólniania i postrzegania nas tylko przez pryzmat białej laski panuje przekonanie, że wszyscy niewidomi na pewno się znają.

Niedawno dość długo czekałam na przystanku autobusowym przed moim blokiem i jakaś współpasażerka zaczęła opowiadać mi o niewidomym masażyście, który tu całkiem niedaleko mieszka, o jego zazdrosnej żonie uniemożliwiającej mu odwiedziny pacjentów. Oczywiście używała imion i nazwisk przekonana o naszej dobrej znajomości.

Wskazując mi wolne miejsce w autobusie, ktoś powiedział: o tu może pani usiąść koło kolegi. Gdy się zdziwiłam, odpowiedział, że ten pan też ma białą laskę.

Odnoszę wrażenie, że niektórzy uważają, iż niewidomi przebywają tylko w swoim towarzystwie. Gdy opowiadałam znajomej widzącej o moim spotkaniu podczas świąt z koleżanką ze studiów, zapytała, czy koleżanka jest niewidząca. Musiałam tłumaczyć, że studiując byłam jedyną niewidomą osobą na wydziale.

Uczestniczyłam kiedyś w konferencji, w której brało udział ok. 70 osób widzących. Z PZN-u byłyśmy we dwie - ja i przewodniczka.

W ostatniej chwili dojechały jeszcze dwie niewidome młode osoby, niestety bez przewodnika. No i oczywiście w czasie pierwszej przerwy kawowej zostały podprowadzone do nas, bo z grupą będzie przyjemniej. W ten sposób nasza przewodniczka miała do obsługi 4 osoby, a obok piły kawę tłumy widzących uczestniczek konferencji.

Z podobnym zjawiskiem spotkałam się, gdy z córką przyszłam po raz pierwszy na pływalnię. Ledwo weszłyśmy do szatni i odnalazłyśmy swoje szafki, przybiegła bileterka, prowadząc niewidomą dziewczynę. Postawiła ją obok mojej córki, mówiąc: dołączam tę panią do grupy, chociaż w pomieszczeniu było co najmniej 10 widzących kobiet.

Ponieważ długo funkcjonuję w naszym środowisku, pamiętam jeszcze te zamierzchłe czasy, tj. lata 70. i 80., kiedy to rzeczywiście dużo osób niewidomych miało wiele okazji do zawierania znajomości.

Uczniowie i studenci należeli do Sekcji Uczących się, w ramach której wyjeżdżaliśmy na trwające miesiąc obozy. Prawie wszystkie dzieci z problemami wzroku kształciły się w specjalnych ośrodkach, zaprzyjaźniając się ze sobą. Pracownicy spółdzielni niewidomych też często spotykali się poza pracą.

Obecnie jednak coraz więcej niewidomych uczniów pozostaje w swoim środowisku rodzinnym, uczęszczając do szkół ogólnie dostępnych. Spora grupa niewidomych dorosłych znajduje zatrudnienie na otwartym rynku i ma widzących kolegów w miejscu pracy. Poza tym środowisko niewidomych zawsze było pod wieloma względami zróżnicowane, tak jak i całe społeczeństwo.

Ludzie tracą wzrok w różnym wieku, reprezentują rozmaite zawody, zainteresowania i różny status majątkowy.

Mam ciągle nadzieję, że pełnosprawni współobywatele wraz z lepszym poznawaniem sytuacji osób z niepełnosprawnościami zaczną postrzegać nas jednostkowo i nie będą już funkcjonowały nieprawdziwe stereotypy na nasz temat.

<<<powrót do spisu treści

&&

Praca społeczna po naszemu

Jolanta Kutyło

Coś trzeba zrobić z własnym życiem, by go nie zmarnować.

Jedną z opcji spełnienia się jest praca społeczna w miejscu zamieszkania.

W mniejszych miejscowościach, gdzie znają nas od dziecka lub mieszkamy tu wiele lat, szanse są większe. Poczta pantoflowa lepiej działa i na zasadzie jedna pani drugiej pani tworzy się opinia o nas.

W dużych miastach jesteśmy anonimowi i trzeba wykazać się twórczym potencjałem, aby skutecznie przebić się przez mur obojętności. Wiedza o życiu ludzi bez wzroku wciąż nie jest dostateczna.

Warto dzielić się pozytywną energią z innymi, a na pewno wróci do nas.

Odwaga to pierwszy krok do sukcesu.

Należy przemyśleć, co chcemy robić i gdzie. Nie przedstawiajmy siebie w roli człowieka-orkiestry nawet wtedy, gdy na temat pracy w miejscu docelowym mamy jakieś pojęcie. Wiadomo, że niewidomy nie będzie mógł czynnie uczestniczyć we wszystkich pracach.

Starszej pani zakupów raczej nie przyniesie, gdy korzysta z ofert supermarketów, ale może pomóc w wykonaniu domowych czynności.

Praca społeczna uaktywnia; wzywa nas do ludzi i daje możliwość poznania ich bliżej.

Dłużej zachowujemy trzeźwość umysłu, radość życia; od osób, dla których stajemy się ważni, możemy się wiele nauczyć. Przestajemy być biorcami; w Piśmie Świętym wyraźnie powiedziano, iż więcej mamy radości z dawania niż z brania. Jeśli sąsiadka, której pomożemy, zorientuje się, że mamy dobre intencje, może polecić nas koleżance.

Miłe chwile przeżyjemy w przedszkolu, gdy w formie zabawy udzielimy dzieciom lekcji na temat codziennego życia w ciemności.

Przedszkolaki szybko się uczą, bowiem w telewizji oglądają reportaże z udziałem chorych rówieśników czy reklamy fundacji zbierających datki na ich rzecz.

Jeśli znajdziemy instytucje, którym chcemy ofiarować swój wolny czas, nawiążmy kontakt, przedstawiając ofertę. Zawsze otrzymamy konkretną odpowiedź, pozytywną lub odmowną. Rozmawiajmy tak, by za pierwszym razem zrobić na rozmówcy dobre wrażenie. Nie ma co liczyć na otwarte ramiona. Społeczeństwo nas nie zna i nie wie, kogo wpuszcza na swój teren.

Możemy znaleźć kłody pod nogami z powodu przepisów RODO. Dyrekcja przedszkola wytłumaczy swoją nieufność brakiem zainteresowania ze strony rodziców mających decydujący głos w sprawie edukacji dzieci.

Z podobną sytuacją spotkamy się w szkołach. Przekonałam się, że Caritas jest środowiskiem zamkniętym dla niewidomych społeczników, woli kontakt z widzącymi studentami.

Przed wstępną rozmową zadbajmy o nasz wizerunek. Trzeba się przyzwoicie ubrać, umyć włosy, liczy się zawsze pierwsze wrażenie.

Obowiązują nas te same zasady, co wszystkich, dlatego należy przestrzegać podstawowych ogólnie przyjętych obyczajów. Powinniśmy stawić się do pracy w ustalonym czasie. Jeśli korzystamy z publicznych środków transportu, które mogą zawieść z wielu powodów, należy uprzedzić o ewentualnym spóźnieniu. Nie wypada natomiast przychodzić przed czasem.

Niedopuszczalne jest, by do pracy przystępować po wypiciu nawet jednego małego piwa, bo akurat jest upał i należało ugasić pragnienie. Trudno zdobyte zaufanie pryska od razu.

Należy dbać o czystość i estetykę odzieży. Reklamowane tabletki odświeżające oddech nie uczynią cudów, jeśli widać stary nalot na zębach. Protezy oczne ukryte pod ochronnymi okularami też powinny być czyste. Najdrobniejszy szczegół nie ujdzie czyjejś uwadze. Ważną rolę pełni fryzura, u panów ogolona twarz, uśmiech. Nie idziemy do ludzi z naburmuszoną miną; problemy osobiste zostawiamy w domu.

Nie używamy perfum o intensywnej woni - może to komuś przeszkadzać lub nawet wywoływać alergię na zapachy. Obwieszanie się biżuterią czy zbyt skąpa odzież nie są w dobrym stylu.

Zanim podejmiemy pracę społeczną, przedstawiciel działu kadr umówi się z nami na wstępne spotkanie, by nas bliżej poznać. Kandydat na wolontariusza jest zobowiązany wypełnić odpowiedni formularz. Jeśli idziemy w umówione miejsce bez przewodnika, pomoże nam nasz rozmówca.

Zapoznajemy się z regulaminem i bezwzględnie przestrzegamy go.

Nie narzucamy się z własnymi pomysłami.

Praca w hospicjum wymaga delikatności, uczy pokory, spotkamy się tu z ludźmi ciężko chorymi, potrzebującymi wszechstronnej pielęgnacji; dlatego przyszli wolontariusze poddawani są testom.

Mogą to być pytania na temat śmierci, cierpienia i naszych na to reakcji.

Należy wymienić swoje zalety i wady. Psycholog z pewnym stażem zdąży wywnioskować wiele z mimiki i szybko wyczuje nasze intencje.

Osobno spotykamy się z koordynatorem do spraw wolontariatu.

Nie wystarczy powiedzieć, że chcemy być komuś potrzebni, bo wiemy, czym jest cierpienie. Nadmierną wylewność uznaje się za brak dojrzałości. O sukcesie czy porażce decyduje psycholog, który oceni nasze predyspozycje.

Mamy ograniczone możliwości, dlatego podczas wolontariatu w hospicjum nie zawsze kadra zgodzi się na bezpośredni kontakt z chorymi. Najpierw trzeba przejść okres próbny. Jeśli się sprawdzimy, umowa wolontariacka zostanie przedłużona i otrzymamy odpowiedni certyfikat.

W przypadku wolontariatu w hospicjum odbywamy odpowiednie szkolenie, najpierw teoretyczne - zapoznające nas z opieką paliatywną. Na drugim etapie przystępujemy do zajęć praktycznych, gdzie nauczymy się pielęgnacji obłożnie chorych, co przyda się w kontakcie z rodziną. Pracując z chorymi, rozmawiamy z pewnym wyczuciem, nie zadajemy zbyt dużo pytań. Pacjenci nie mają z nami kontaktu wzrokowego, mogą różnie reagować i nie ma co się obrażać. Lepiej wycofać się w porę i znaleźć pracę w innym miejscu.

Niewidomy w hospicjum może uprzyjemnić atmosferę, jednocześnie podbudować własne ego, grając podczas mszy świętych lub czytając, wspólnie odmawiając modlitwę na życzenie pacjenta.

Praca z dziećmi jest prostsza. Są ciekawe świata, dlatego po wstępnym zapoznaniu godzą się na zabawę ruchową czy wspólne czytanie bajek w brajlu.

Miałam zaszczyt uczestniczyć w ogólnopolskiej akcji Cała Polska czyta dzieciom i z rozrzewnieniem wspominam kontakt ze starszakami w przedszkolu czy uczniami najmłodszych klas szkoły podstawowej. Nie brakowało śmiesznych epizodów. Państwowe odznaczenia chleba nam nie dają, dlatego obwieszanie się orderami, których ilością wielu działaczy może się poszczycić, jest śmieszne.

Liczy się nasz wkład w życie bliźnich, radość jaką im sprawimy.

Jeśli pomożemy komuś, ktoś pomoże nam, jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni.

Nigdy nie należałam do grzecznych dziewczynek, ale za pracę społeczną nagradzano mnie zawsze i to jest mój sukces.

&&

Z uśmiechem przez życie

&&

Kolory życia (cz. 1)

Ryszard Dziewa

To kwestia gustu

Życzliwy portier, udzielając mi pomocy w dotarciu do mojego hotelowego pokoju, stwierdził bez ogródek:

- Wie pan co, ja jednak nie chciałbym być niewidomy.

Nie byłem przygotowany na taką wypowiedź, ale po chwili zastanowienia odparowałem:

- Proszę pana, to już jest kwestia gustu, jedni chcą być niewidomymi i nimi są, inni tacy jak pan nie chcą i nimi nie są.

- A idź pan do cholery, co pan opowiadasz!

Mój opiekun odszedł bez pożegnania. Dzisiaj, po wielu latach od tej krótkiej rozmowy czasem zastanawiam się, czy jeszcze teraz wielu ludzi nie uważa nas za bardzo nieszczęśliwych, żyjących w ciągłej, strasznej ciemności. Akurat mój rozmówca nie miał zahamowań i chciał mi tą swoją prawdę uczciwie wyłożyć.

Uwaga z figami

Ciepłe kwietniowe popołudnie. Nastroje mamy nie najlepsze, czemu trudno się dziwić. Kilka godzin chodzenia po sklepach i nic, o czym zamarzyliśmy, nie udało się dostać. Wracając do domu, wstępujemy do pobliskiego dużego sklepu spożywczego. Stajemy w kolejce przy stoisku z owocami. Czasem dobrze jest stać w takiej kolejce, bo przynajmniej człowiek, nawet nie pytając, dowie się, co znajduje się na stoisku.

W pewnym momencie słyszymy, jak stojąca przed nami kobieta prosi o figi. Zapomniałem jak smakują te owoce i zamarzyłem o zjedzeniu choćby jednej figi. Nie bardzo jednak pamiętaliśmy jakiej wielkości są te owoce.

Kiedy dotarliśmy do lady, ugrzeczniona ekspedientka, spostrzegłszy, że jesteśmy stałymi klientami, zapytała z uśmiechem, co nam podać.

- Słyszeliśmy, że są figi.

- Tak, jeszcze są.

- A jakiej wielkości? - pytam.

- Są różne, proszę pana.

Dziewczyna przez chwilę milczy, a potem mówi:

- Na panią na pewno będą odpowiednie.

Żona coś niewyraźnie powiedziała i pociągnęła mnie energicznie do wyjścia. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Żona w różny sposób dawała mi do zrozumienia, żebym się tak głośno nie śmiał, bo wszyscy na nas patrzą. Nie mogłem się jednak opanować, śmiałem się przez całą drogę, a i w domu jeszcze od czasu do czasu wybuchałem zaraźliwym chichotem.

Nie wiem, czy to zbieg okoliczności czy jakaś inna przyczyna, ale już w tym sklepie na żadnym stoisku nie pojawiły się ani średnie, ani jakiekolwiek inne figi.

Jeszcze stać mnie na dobre maniery

Pewnego razu, wracając z pracy, spotkałem przy windzie bardzo sympatyczną panią. Pierwsza powiedziała mi dzień dobry, co raczej nie często zdarza się usłyszeć od przypadkowo napotkanej osoby. Od razu poprawił mi się humor. Ja też nie chciałem być gorszy, zwłaszcza kiedy miałem przed sobą kobietę o wyjątkowo ładnym głosie.

Kiedy winda zatrzymała się na parterze, otworzyłem drzwi i z wyszukaną uprzejmością odezwałem się:

- Bardzo proszę, pani pozwoli.

Kobieta podziękowała i weszła. Kiedy przy niej stanąłem, poczułem znajomy zapach perfum. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że moja żona ma dobry gust, perfumy wyjątkowo ładnie pachniały, a ja dopiero teraz to zauważyłem u obcej kobiety.

- Które piętro? - pytam.

- Szóste, proszę pana.

Nie, to prawie niemożliwe! Czyżby to...

- A pan?

- Ja też... To ty?!!!

- To ty? Coś podobnego! Na korytarzu było bardzo ciemno, jakoś nie poznałam cię po głosie. Miałeś taki uprzejmy, sympatyczny ton. Okazuje się, że potrafisz być bardzo miły, zwłaszcza kiedy rozmawiasz z czarującą kobietą. Nigdy nie zapominaj, że to ja nią jestem!

Nocne wędrowanie

Pewnego zimowego popołudnia odwiedziła nas nasza przyjaciółka. Pracowaliśmy w tym samym zakładzie, toteż zaproponowaliśmy jej nocleg. Rano zamierzaliśmy razem iść do pracy. Rozmowa przeciągnęła się do późnych godzin wieczornych.

- Posłuchaj - mówi nasza koleżanka - wolę dłużej pospać, rezygnuję ze śniadania, obudź mnie trochę później.

Ja jednak bez porannego posiłku nie zamierzałem wyjść z domu. Obudziłem się bez budzika i niezwłocznie, po wykonaniu porannej toalety, z apetytem zasiadłem do śniadania. Na szczęście nie było jeszcze późno, toteż jak to było u mnie w zwyczaju, na stole zagościła aromatyczna kawa.

Po raz kolejny spojrzałem na dużą wskazówkę. Była szósta. Wszedłem do pokoju i rozpocząłem głośne budzenie. Zacząłem klaskać w dłonie i krzyczeć:

- Wstajemy, pobudka! Rozpoczynamy nowy, wspaniały dzień.

- To już trzeba wstawać? - sennie odezwała się koleżanka. Mnie się wydaje, że dopiero co położyłam się do łóżka.

Żona coś zamamrotała przez sen i dalej spała.

- Nie ociągaj się Wiesiu, bo już nie jest tak wcześnie, możemy spóźnić się na autokar.

I znowu jak zwykle mój palec odszukał dużą wskazówkę. Stwierdziłem, że jest już dziesięć po szóstej. W końcu koleżanka z ciężkim sercem powlokła się do łazienki.

Po kilkunastu minutach biorę na plecy worek z bezpiecznikami samochodowymi, tj. produkcję chałupniczą mojej żony i wychodzimy do pracy. Trochę zdziwiłem się, że o tej porze panowała taka cisza. Tylko od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżający samochód. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie zatrzymywał się spółdzielczy autokar. Byliśmy pierwsi. Zazwyczaj kolega z sąsiedniej ulicy już czekał. Dziwna cisza, kolegi jeszcze nie ma i autokar też nie nadjeżdża. Po raz kolejny dotykam dużej wskazówki.

- Już dziesięć minut po czasie, ale on to jak zwykle zawsze się spóźnia - powiedziałem z irytacją.

Coś mnie jednak tknęło, żeby sprawdzić małą wskazówkę.

- Ojej, ale będzie draka! Spóźnimy się do roboty. Zegarek mi stanął i mała wskazówka zatrzymała się na trzeciej. Musieliśmy nieźle zaspać. Zobacz, która godzina u ciebie?

- No wiesz, to ja przez ciebie się nie wyspałam, jest za dziesięć trzecia. Wcale zegarek ci nie stanął.

Cóż było robić. Wracamy do domu.

Mimo wszystko powrót był wesoły. Wiesia się rozbudziła i już nie była w ponurym nastroju. Tylko kiedy weszliśmy z hałaśliwym śmiechem, żona odezwała się z pretensją:

- Ludzie, co się w tym domu dzieje!

Nie pomogły tłumaczenia, nie bardzo jeszcze do niej docierało, że mogliśmy o tej porze wychodzić do pracy. Ale zaraz zapadła w głęboki sen.

Ja już do rana nie zmrużyłem oka. Ogarniał mnie pusty śmiech, bo co by było, gdyby np. zainteresowała się milicja tym naszym wędrowaniem z workiem pełnym bezpieczników samochodowych?

Nasza przygoda miała miejsce w stanie wojennym, gdzie wszyscy o wszystko byli podejrzewani. Można przypuszczać, że oskarżono by nas o nielegalny handel kradzionym towarem. Trudno byłoby milicjantom uwierzyć w moje tłumaczenie, że niosłem o tej porze wykonaną produkcję chałupniczą żony do rozliczenia.

<<<powrót do spisu treści

&&

Niewidomy kierowca

Krystyna Skiera

Działo się to na koloniach letnich dla dzieci i młodzieży niewidomej.

Pewnego letniego dnia wybraliśmy się całą kolonią na wycieczkę autokarem. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zarządzono postój. Część grupy udała się do pobliskiego baru, a reszta pozostała przy autokarze i głośno się śmiała, jak to na wakacjach i na swobodzie.

W pewnym momencie podszedł do nas nieznany mężczyzna i śpiewnie zaciągając, zapytał:

- Czy wszystkie w tym autobusie są niewidome? (Do autobusu była przytwierdzona tabliczka: Przewóz osób niewidomych).

Jeden z kolegów, zaciągając w tym samym stylu, odpowiedział:

- Oj, wszystkie, panie, wszystkie.

Na to nasz nowy znajomy znowu zapytał:

- A kirowca tyż nie widzi?

A nasz kolega odpowiada:

- Oj, nie widzi, panie, nie widzi.

- Nu, to jakżeż on jedzie?

I wtedy kolega zaczyna opowiadać:

- Wyciąga, panie, przez okno laskę i raz w lewo, raz w prawo nią macha i tak jedzie.

- Oj, trudne to, panie, trudne! - mówi nasz interlokutor. My wszyscy głośno potwierdzamy, a po jego odejściu wybuchamy gromkim śmiechem.

I do końca pobytu na wakacjach nasze hasło brzmiało: Czy wszystkie w tym autobusie nie widzą?!

<<<powrót do spisu treści

&&

Listy od Czytelników

Droga Redakcjo!

Piszę ten list, aby podzielić się swoimi przeżyciami. Czytam Wasze czasopismo miesięcznik Sześciopunkt, a w nim między innymi artykuł Zdrowie, bardzo ważna rzecz.

Przeczytałem już o kilku chorobach także i w pozostałych czasopismach w brajlu w Pochodni oraz w miesięczniku jakim jest wydawany Informator Obywatelski dla Osób Niepełnosprawnych.

W nich są omawiane choroby, które nękają ludzi jak: cukrzyca, nadciśnienie, nadwaga, otyłość, bezsenność, chrapanie podczas snu, jaskra, zaćma, która szczególnie mnie interesuje.

W żadnym z wymienionych czasopism brajlowskich nie znalazłem informacji na temat chorób nóg, takich jak płaskostopie czy ostrogi piętowe.

Chciałbym poznać przyczyny ich powstawania i sposoby leczenia.

Bardzo mi się podoba ten miesięcznik Sześciopunkt i z przyjemnością go czytam. Utrzymuję kontakt listowny i telefoniczny z niektórymi osobami. Z innymi mieszkającymi bliżej mnie tu na Śląsku - jeśli tylko to jest możliwe - to również kontaktuję się z nimi osobiście poprzez wzajemne spotkania.

Bardzo też lubię pisać do kogoś listy i od kogoś otrzymywać. Niestety to zanika, ponieważ mało osób do mnie pisze, a znam ich tak dużo w całej Polsce, więc bardzo mnie to martwi.

W jednym z poprzednich numerów miesięcznika Sześciopunkt przeczytałem ogłoszenie, że jest do oddania w brajlu Pismo Święte. Obecnie ja posiadam w brajlu Listy więzienne Św. Pawła apostoła do Efezjan, do Filipian, do Galatów, do Kolosan, do Tytusa, Dzieje Apostolskie oraz Ewangelie wg św. Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, ale ta ostatnia jest w starym wydaniu, druk jest słaby. Nie mam jeszcze w brajlu listów św. Pawła do Rzymian, więc również bardzo proszę, aby mi ktoś, kto ma może w zapasie więcej egzemplarzy tych listów, w najbliższym czasie jeden odstąpił i przysłał, ale w dobrej jakości druku.

Oto mój adres: Adam Skorża, ul. Tetmajera 4B/8, 44-238 Leszczyny. Numer telefonu stacjonarnego: 32 427-17-02.
Czekam na odzew od kogoś z Czytelników tego czasopisma.

Tymczasem pozdrawiam serdecznie i gorąco całą Redakcję Sześciopunktu.

Z okazji Nowego Roku życzę wszystkim błogosławieństwa Bożego, pokoju i spełnienia marzeń.

Wierny czytelnik Sześciopunktu, organista, muzyk, Ślązak, Leszczynianin.

Adam Skorża

<<<powrót do spisu treści

&&

Ogłoszenie

Drodzy Przyjaciele miesięcznika Sześciopunkt!

Kierujemy do Państwa prośbę o przekazanie 1% podatku dochodowego za 2018 rok na rzecz Fundacji Świat według Ludwika Braille'a. Środki zebrane z 1% podatku zostaną wykorzystane na sfinansowanie wkładu własnego Fundacji w ramach realizowanego projektu pod nazwą Wydawanie specjalistycznego czasopisma dla niewidomych i słabowidzących Sześciopunkt dofinansowanego w 80% przez PFRON. Prośba nasza wynika z faktu, iż 20% wartości projektu Fundacja musi pokryć ze środków własnych, co dla organizacji pożytku publicznego, która nie prowadzi działalności gospodarczej, jest bardzo trudne. Wierzymy jednak w Państwa pomoc i mamy głęboką nadzieję, że w 2019 roku podarują Państwo swój 1% podatku na kontynuację naszego wspólnego dzieła, jakim jest magazyn Sześciopunkt, wpisując w odpowiednią rubrykę zeznania podatkowego nr KRS 0000515560 Fundacji Świat według Ludwika Braille'a - Organizacji Pożytku Publicznego.

Z poważaniem
Prezes Zarządu Fundacji

Teresa Dederko
Sekretarz Zarządu Fundacji
Patrycja Rokicka

<<<powrót do spisu treści