Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449-6154
Nr 12/45/2019
grudzień
Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20-706 Lublin
Tel.: 697-121-728
Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach Sześciopunktu
są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Opłatek - Cyprian Kamil Norwid
Zdrowa dieta świąteczna - dr med. Stanisław Rokicki
Świętujmy zdrowo! - Patrycja Rokicka
Gospodarstwo domowe po niewidomemu
Przedświąteczny poradnik niewidomej gospodyni - Alicja Cyrcan
Tracimy wzrok i co dalej? (cz. 3) - Małgorzata Gruszka
Długo, ciężko i daleko! - Tomasz Matczak
Tradycja wysyłania kartek świątecznych - Bożena Lampart
Warto posłuchać - Izabela Szcześniak
Feliz Navidad, czyli Boże Narodzenie po hiszpańsku - Paweł Wrzesień
Z archiwum pamięci - Ireneusz Kaczmarczyk
Galeria literacka z Homerem w tle
Na Mlecznej Drodze - Iwona Zielińska-Zamora
Utrata wzroku to jeszcze nie wyrok - Damian Szczepanik
Świąteczna nuda - Iwona Włodarczyk
Nadzieja tu mieszka - Maria Choma
Tyflohakaton - dzieci w dwa dni stworzyły aplikacje dla niewidomych - Joanna Kapias
&&
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy wszystkim Czytelnikom Sześciopunktu
wiele radości, wzajemnej życzliwości oraz ciepłych, udanych spotkań przy wigilijnym stole. Dzielimy się z Państwem opłatkiem i otaczamy serdeczną myślą.
Zarząd i pracownicy Fundacji Świat według Ludwika Braille’a
&&
Drodzy Czytelnicy!
Grudniowy numer Sześciopunktu
trafia do Państwa w wyjątkowym czasie oczekiwania na Święta Bożego Narodzenia. Mamy nadzieję, że w tym intensywnym okresie świątecznych przygotowań oraz spotkań z bliskimi, znajdą Państwo czas na lekturę świątecznego numeru. Pragniemy, aby nasze czasopismo było miłym gościem w Waszych domach.
W przygotowaniu świąt pomogą nam porady niewidomej gospodyni, podpowiadające kiedy i w jaki sposób zabrać się do porządków i planowania świątecznego menu. Z działu Zdrowie bardzo ważna rzecz
dowiemy się, jak zdrowo przygotować i spędzić święta. W poradniku psychologa kontynuujemy ważny cykl pt. Tracimy wzrok i co dalej?
. Polecamy artykuły zamieszczone w dziale Rehabilitacja kulturalnie
, w których można przeczytać m.in. o historii i tradycji wysyłania kartek świątecznych, o tym co nas łączy a co różni w celebrowaniu świąt w kraju i poza granicą oraz o osobistych wspomnieniach autora z 13 grudnia 1981 roku, nawiązujących do rocznicy wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.
Szczególnie polecamy artykuł pt. Utrata wzroku to jeszcze nie wyrok
, z działu Nasze sprawy
w którym młody, dzielny człowiek opisuje swoje przeżycia związane z utratą wzroku oraz drogę do samoakceptacji i rehabilitacji. W tym dziale zamieszczamy również sentymentalny artykuł o Nadziei, która zamieszkała w Domu Pomocy Społecznej w Żułowie.
Zespół redakcyjny
&&
Cyprian Kamil Norwid
Jest w moim kraju zwyczaj, że w dzień wigilijny,
Przy wzejściu pierwszej gwiazdy wieczornej na niebie,
Ludzie gniazda wspólnego łamią chleb biblijny,
Najtkliwsze przekazując uczucia w tym chlebie.
Ten biały kruchy opłatek, pszenna kruszyna chleba,
a symbol wielkich rzeczy, symbol pokoju i nieba.
Na ziemię w noc wtuloną, Bóg schodzi jak przed wiekami.
Braćmi się znowu poczyńmy, przebaczmy krzywdy, gdy trzeba.
Podzielmy się opłatkiem, chlebem pokoju i nieba.
&&
&&
Bożena Lampart
Rząd przyjął projekt ustawy o zapewnianiu dostępności osobom ze szczególnymi potrzebami, którego celem jest przystosowanie instytucji publicznych - urzędów, szkół, uczelni, placówek służby zdrowia - do potrzeb osób ze szczególnymi potrzebami (zob. więcej w artykule Rząd przyjął projekt ustawy Dostępność Plus
, opublikowanym przez panią Beatę Pondo pod koniec czerwca 2019 r. na stronie internetowej Serwisu Rzeczypospolitej Polskiej https://www.gov.pl/web/inwestycje-rozwoj/rzad-przyjal-projekt-ustawy-dostepnosc-plus). Z kolei w sierpniu 2019 r. Prezydent podpisał ustawę z dnia 19 lipca 2019 r. o zapewnianiu dostępności osobom ze szczególnymi potrzebami (Dz. U. z 2019 r. poz. 1696).
Jak dowiedziałam się z lektury wyżej wymienionego artykułu na stronie internetowej Serwisu Rzeczypospolitej Polskiej www.gov.pl, w wyniku tejże ustawy wymienione placówki nie tylko będą musiały spełniać wymogi architektoniczne, informacyjno-komunikacyjne, lecz również cyfrowe. Przeciętnemu pełnosprawnemu człowiekowi niepełnosprawność kojarzy się zwykle z osobami poruszającymi się na wózkach inwalidzkich. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż symboli oznaczających tę dysfunkcję w środowisku społecznym jest najwięcej. Ale oto w omawianej ustawie nie zabrakło adnotacji o potrzebie umieszczenia w placówkach publicznych pomocnych wskazówek dla osób niewidzących, niesłyszących, starszych ludzi i rodziców z dziećmi.
Efektem takich założeń jest to, iż osoby niewidzące i niedowidzące mogą liczyć na specjalną aranżację przestrzeni wewnątrz budynku instytucji publicznej, która polega na zainstalowaniu elementów kontrastowych i wypukłych, map tyflograficznych oraz daje możliwość skorzystania z dowolnych treści dostępnych dla czytników ekranu.
Warto podkreślić, iż nie została pominięta rola dostępności stron internetowych dla osób z dysfunkcją narządu wzroku. Dzięki prawidłowo stworzonej stronie instytucji publicznej uzyskamy możliwość odczytania ważnych dokumentów, ich wypełnienia i wydrukowania w domu, aby uniknąć powtórnej wizyty w danej instytucji. Natomiast pętla indukcyjna ułatwi poruszanie się osobom z dysfunkcją narządu słuchu. Co więcej, w każdej takiej instytucji jest przewidziana do dyspozycji osoba asystenta, która zawsze pomoże, gdy zaistnieją do tego przesłanki.
Słusznym założeniem ustawy wydaje się być wielopłaszczyznowość, bowiem nie zadbano wyłącznie o instalację ramp podjazdowych lub pochylni czy wind dla wózków inwalidzkich, lecz zwrócono uwagę na zaspokojenie potrzeb osób z różnymi niepełnosprawnościami. Instytucje mają dwa lata na wykonanie zobowiązań.
Warto zauważyć, iż omawiana ustawa stwarza możliwość kontrolowania starań instytucji publicznych zobligowanych do zainstalowania elementów bez barier. Gdy owo przystosowanie przestrzeni nie będzie realizowane, można powiadomić o tym Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Cieszy fakt, że możemy zadbać o realizację naszych potrzeb, pilnie śledząc starania wymienionych placówek. Nie traktujmy tego jako donosicielstwo, bowiem nikt tak nie zadba o nasze sprawy jak my sami. Powiem więcej, obserwacja postępu prac może również uchronić instytucje od kar finansowych w przypadku niedostosowania się do przepisów ustawy.
Motywacją do podjęcia zmian ułatwiających swobodne poruszanie się w urzędach, szkołach, szpitalach itp. jest Fundusz Dostępności, który w części pokrywa koszty instytucji związane z reorganizacją przestrzeni publicznej. Problemy dostępności narastały od wielu lat. O potrzeby osób niewidomych ze szczególną starannością dba Europejska Unia Niewidomych. Nie tylko akty prawne, lecz także infrastruktura mają być przyjazne osobom niewidomym w krajach Unii Europejskiej, aby swobodnie poruszały się w instytucjach publicznych, miejscu pracy, nauki czy zamieszkania (zob. więcej w artykule Europejska Unia Niewidomych z rekomendacjami dla Unii Europejskiej
, Biuletyn Informacyjny Pochodni
, BIP nr 19/210, październik 2019 r.).
Ustawa, o której napisałam, to niejako preludium do działań podejmowanych przez Europejską Unię Niewidomych. Wychodzi bowiem naprzeciw oczekiwaniom osób z dysfunkcją narządu wzroku, nie zapominając o innych niepełnosprawnościach. Proponuje wiele rozwiązań, angażując środowisko osób pełno- i niepełnosprawnych. Takie starania powodują zaznaczenie obecności w społeczeństwie ludzi o specjalnych potrzebach, co w rezultacie może doprowadzić do całkowitej akceptacji naszego środowiska. Pozostało tylko trzymać kciuki za powodzenie tej inicjatywy oraz pilna obserwacja postępu w tym zakresie.
&&
&&
dr med. Stanisław Rokicki
Święta Bożego Narodzenia to wspaniały, przez rok oczekiwany czas, w którym w gronie rodziny i wśród przyjaciół zasiądziemy przy wigilijnym, świątecznym stole, aby spożywać tradycyjne potrawy i smakołyki przyrządzane wyłącznie z tej okazji.
Często osoby na co dzień zdrowo odżywiające się podczas świąt
Gluten to naturalne białko występujące w produktach zbożowych, takich jak: pszenica, orkisz, żyto, jęczmień, owies. Znajdziemy go we wszystkich popularnych mąkach używanych do wypieków ciast i pieczywa, w makaronach i kaszach (pęczak, mazurska, perłowa, manna, kuskus) a także w płatkach pszennych, owsianych i jęczmiennych.
Gluten ma również szerokie zastosowanie w technologiach spożywczych, wykazuje m.in. zdolności wiązania tłuszczu z wodą, stabilizuje produkt, jest dobrym nośnikiem aromatów i przypraw. Stąd często ukryty jest w gotowych potrawach, przetworach oraz produktach np. sosach, wędlinach, serach, konserwach i słodyczach.
Na podstawie przypuszczeń i nie do końca potwierdzonych wyników badań w ostatnich latach wiele osób przeszło na dietę bezglutenową. Jednak istnieje grupa osób, dla których dieta bezglutenowa to element leczenia kontynuowanego przez całe życie.
Osoby te niejednokrotnie mogą cierpieć katusze - muszą bowiem powstrzymywać się od jedzenia wielu smakołyków, jednocześnie patrząc jak inni współbiesiadnicy objadają się nimi do granic swoich możliwości. Może to oznaczać rezygnację z jedzenia tradycyjnie przygotowywanych potraw np. barszczyku z uszkami - problemem mogą być tu uszka, gdyż ciasto na nie tradycyjnie wykonywane jest z mąki pszennej. Barszcz czerwony jest bezpieczny, o ile do lekkiego zagęszczania nie używa się mąki, co jest praktykowane w niektórych domach. Podobnie sprawa wygląda z pierogami z kapustą i grzybami, do których ciasto robione jest z mąki pszennej i zasmażki na bazie tej mąki. Przy spożywaniu zupy grzybowej należy upewnić się, czy jest ona czysta, tzn. czy nie jest zaprawiona zasmażką z mąki. Z krokietami jest podobna historia - rodzaj mąki, z której wykonywane jest ciasto, zawiera gluten, podobnie panierka do ryb z bułki tartej czy mąki. Tradycyjna kutia przyrządzana jest na bazie ziaren pszenicy, jęczmienia, owsa, pęczaku - wszystkie one zawierają gluten. Tradycyjne wypieki i łakocie, takie jak: pierniczki, różnego rodzaju ciasteczka i słodycze pełne są glutenu.
Na szczęście nie ma sytuacji bez wyjścia. Dzięki kilku modyfikacjom, bez utraty walorów smakowych, zamieniając składniki tradycyjnych receptur, na składniki bezglutenowe, pojawia się szansa na smaczne, zdrowe święta.
W cieście na pierogi i uszka mąkę pszenną możemy zastąpić innymi mąkami lub ich mieszankami, np. mąką ziemniaczaną z dodatkiem mąki gryczanej; mąką kukurydzianą z dodatkiem mąki ryżowej i ziemniaczanej. Uzyskany efekt będzie podobny do tradycyjnego, a nawet lepszy.
Jeżeli koniecznie musimy zagęścić zupę grzybową lub barszcz czerwony to zróbmy to, dodając niewielkiej ilości zmielonego siemienia lnianego. To samo dotyczy sosów. W przypadku kutii pszenicę czy pęczak zastąpmy ryżem brązowym. W połączeniu z miodem i bakaliami będzie smakować wspaniale. Ryby według mnie najlepiej smakują smażone bez panierki lub w samym jajku. Jeżeli nie lubimy ryby bez panierki, to zróbmy ją z mąki jaglanej lub innych mąk, które wymieniłem wcześniej. I pamiętajmy - średniej grubości kawałek ryby powinien być smażony nie dłużej niż 8-10 minut. Ryba wtedy będzie soczysta i niewysuszona. Wypieki świątecznych ciast mogą również być przygotowywane na bazie bezglutenowych mąk - jaglanej, ryżowej, kukurydzianej, gryczanej. Na przykład biszkopt można zrobić na bazie mąki ryżowej, a ciasto kruche na mące kukurydzianej i gryczanej. Na rynku obecne są też bezglutenowe proszki do pieczenia. Podawanie gotowych przepisów przekracza ramy tego artykułu, ale można znaleźć ich całe mnóstwo w Internecie i książkach kucharskich.
Kupując produkty do świątecznego menu, dokładnie czytajmy etykiety i wybierajmy produkty spożywcze certyfikowane, oznaczone przekreślonym kłosem lub te z wyraźną informacją o tym, że są bezglutenowe. To podstawa, ponieważ jak wcześniej wspomniałem gluten ma wszechstronne zastosowanie w technologii produkcji żywności i występuje w większości sprzedawanych produktów.
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Państwu dużo zdrowia i szczęścia.
&&
Patrycja Rokicka
Wigilia i święta Bożego Narodzenia to wyjątkowy czas, okraszony miłością, dobrocią i podniosłym nastrojem. W Wigilię ustają rodzinne waśnie i spory, z życzliwością dzielimy się opłatkiem przy suto zastawionym stole. To czas niewątpliwej radości i obfitości: duchowej, religijnej i kulinarnej.
Tak, tak kulinarnej. Tradycja mówi, że każdy ze zgromadzonych przy wigilijnym stole musi posmakować 12 wigilijnych potraw, by zapewnić sobie powodzenie i szczęście w nadchodzącym roku. Aby tradycji stało się zadość, nierzadko w pocie czoła, przygotowujemy te 12 potraw, a żeby przypadkiem ich nie zabrakło, przyrządzamy ich więcej, tak na zapas, dla bezpieczeństwa. W konsekwencji świętujemy nie trzy dni tylko cały tydzień, na siłę dojadając świąteczne potrawy...
Świąteczny umiar
Podczas świąt nie zapominajmy o zdrowym rozsądku i umiarze, są to klucze do dobrego samopoczucia, zdrowia oraz uniknięcia problemów gastrycznych, takich jak: niestrawność, bóle brzucha, wzdęcia, zgaga, uczucie ciężkości czy dodatkowe kilogramy. Zastosowanie kilku prostych trików przy wigilijnym stole znacznie nam to ułatwi:
odciążajążołądek i ułatwiają trawienie, po ósme, nie jemy niczego na siłę, nawet wtedy gdy jesteśmy nakłaniani do tego przez ukochaną babcię, po dziewiąte, nie zapominamy o ruchu, warto na chwilę wstać od stołu, zrobić kilka kroków, wykonać proste ćwiczenie lub wybrać się na spacer, po dziesiąte, czas spędzony przy stole warto wykorzystać na rozmowy z bliskimi a nie tylko na podjadanie.
Co możemy zrobić z nadmiarem świątecznych przysmaków?
Gdy po świętach zostaną nam duże ilości jedzenia, dobrym rozwiązaniem jest obdzielenie nimi bliskich: rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Święta są okresem obfitości, jednak w niektórych domach nie zawsze stoły uginają się pod ciężarem jedzenia. Poświąteczne pyszności możemy również przekazać do instytucji opiekujących się osobami bezdomnymi, chorymi lub ubogimi. Jadłodajnie dla ubogich na pewno nie odmówią takiego podarku, dodatkowo po odbiór jedzenia wydelegują swoich wolontariuszy, by zaoszczędzić nam fatygi i kłopotu z dowozem żywności.
Dzięki temu zrobimy dobry uczynek nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla potrzebujących.
Recepta na poświąteczne dolegliwości
Jeśli mimo wszystko zdarzy się nam zagalopować podczas świątecznego biesiadowania, warto wspomóc się domowymi sposobami na złagodzenie dolegliwości gastrycznych. Częstym skutkiem świątecznego przejedzenia jest zgaga, przy tej dolegliwości pomoże wypicie szklanki ciepłej, przegotowanej wody lub naparu z siemienia lnianego. W przypadku niestrawności warto sięgnąć po ziołowe herbatki przygotowane m.in. z rumianku, mięty lub kminku. Wypicie szklaneczki naparu z rumianku przyspieszy procesy trawienne, przyniesie ulgę w bólach żołądka oraz złagodzi wzdęcia. Napary z mięty podziałają rozkurczowo, zmniejszą nudności i zredukują zaparcia. Herbatki przygotowane na bazie kminku pomogą przy nadmiernym odbijaniu.
Na świąteczne dolegliwości pomoże również aktywność fizyczna, przede wszystkim ta na świeżym powietrzu. Możliwości jest naprawdę wiele: spacery, sanki, łyżwy, różnego rodzaju zabawy. Ruch sprawi wszystkim dużo frajdy i radości oraz pomoże w utracie nadmiernych kilogramów.
Zatem, świętujmy zdrowo!
&&
&&
Alicja Cyrcan
Przed nami czas świąt Bożego Narodzenia, niebawem usiądziemy przy stole z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami, a może z nieznajomym wędrowcem… To czas wyjątkowy, dlatego warto wykorzystać każdą chwilę na to, by odpowiednio się do niego przygotować.
Kiedy ja rozpoczynam przedświąteczne przygotowania, staram się trzymać ustalonego od lat planu, który ułatwia mi organizację w tym intensywnym czasie.
Punkty przedświątecznego planu organizacyjnego
Sprzątanie oraz dekorowanie domu
Mniej więcej tydzień przed świętami robię generalne porządki: wycieram podłogi, dokładnie odkurzam za domowymi sprzętami (odsuwam wersalki, fotele), trzepię dywany (z pomocą widzącego domownika), wycieram wnętrza szaf i szafek, które dodatkowo odświeżam zapachowymi zawieszkami lub pachnącymi mydełkami. Myję okna, zmieniam firanki i zasłony. W międzyczasie sprawdzam stan choinki (mam sztuczną) oraz dekoracji, w tym bombek (co roku tłucze się jedna czy dwie). Jeśli brakuje dekoracji, dokupuję je, ponieważ wiem, że odpowiednio przystrojony dom wprowadza miłą atmosferę.
Zadbanie o świąteczny stół oraz świąteczne dania
Wigilijny stół musi być wyjątkowy. Nie może zabraknąć na nim opłatka, który po odmówieniu modlitwy rozpoczyna wigilijną kolację. W okresie przedświątecznym opłatek przynoszą do naszych domów osoby z Rady Parafialnej. Gdyby nas nie było w tym czasie w domu, bez problemu nabędziemy go w naszej parafii. Co roku staram się, by wigilijny stół wyglądał naprawdę odświętnie, dlatego zawsze znajduje się na nim obrus z motywami świątecznymi, świąteczne serwetki oraz stroik. Jeśli nie posiadam tych rzeczy z poprzedniego roku, wybieram się na zakupy z widzącą osobą, którą dobrze znam i wiem, że dobrze mi doradzi w tej kwestii. Składniki na świąteczne dania staram się kupić dużo wcześniej. Po ustaleniu świątecznego menu, robię listę zakupów, bez której nie wychodzę do sklepu. Tradycyjnie na moim stole wigilijnym pojawiają się: barszcz czerwony z uszkami, zupa grzybowa, pierogi z kapustą i grzybami, postna kapusta z grzybami, ryba na ciepło: karp, morszczuk, dorsz, śledzie w marynacie, kluski z makiem, kompot z suszu, faworki, racuchy lub jabłka w cieście. Na pierwszy i drugi dzień świąt przygotowuję świąteczne śniadanie i obiad. Na śniadanie serwuję dobrej jakości wędliny i kiełbasy, smaczny pasztet, sałatki - przede wszystkim tradycyjną sałatkę jarzynową oraz ciasta: sernik, makowiec, piernik. Na obiad jest rosół, pieczony schab lub kurczak, świąteczny bigos.
Zadbanie o wygląd zewnętrzny
Żeby dobrze czuć się przy wigilijnym stole, trzeba zadbać o swój wygląd zewnętrzny. Po pierwsze umawiam się z fryzjerką na strzyżenie i farbowanie włosów - mam zaprzyjaźnioną, która obcina mi włosy w moim domu. Zanim ją poznałam, umawiałam się wcześniej na strzyżenie w salonie fryzjerskim. Po drugie sprawdzam z widzącą osobą odświętne ubrania, czy nie są poplamione, dziurawe itp. Jeśli nie wyglądają już dobrze, wybieram się na zakupy. Chcę dobrze wyglądać, wtedy dobrze się czuję.
Zakupy prezentów
Wiem, że prezenty nie są najważniejsze, ale wiem także, że każdy z domowników i gości cicho na nie czeka i jest szczęśliwy, gdy pod choinką znajdzie podarek ze swoim imieniem. Staram się kupować rzeczy, o których usłyszałam od konkretnej osoby, że potrzebuje ich lub chciałaby je mieć. Pod warunkiem, że nie są zbyt drogie i trudno dostępne. Taki prezent naprawdę cieszy. Prezenty pakuję w ozdobny papier lub wkładam do ozdobnej torebki z motywem świątecznym.
Stworzenie odpowiedniej atmosfery domowej
Świąteczną atmosferę w domu tworzy pięknie ubrana choinka. Jeśli mamy tradycję przyozdabiania żywej choinki, jej piękny, leśny zapach idealnie wpasuje się w świąteczny czas. Nastrój tworzy również słuchanie kolęd i pastorałek. Najważniejsze jest jednak zażegnanie wszelkich domowych sporów i konfliktów. Podajmy sobie ręce na zgodę, przebaczmy sobie trudne i złe momenty, to bardzo ważne dla stworzenia domowej, świątecznej atmosfery.
&&
&&
N.G.
&&
Składniki:
Wykonanie
Żółtka z cukrem i cukrem waniliowym ucieramy na gładką masę; stopniowo, ciągle ucierając, dodajemy zmielony ser, mąkę, rozgrzane masło, rodzynki i skórkę pomarańczową. Na końcu, delikatnie mieszając, dodajemy pianę na sztywno ubitą z białek. Masę wykładamy na blachę lub tortownicę o średnicy 26-28 cm, wcześniej wyłożoną papierem do pieczenia lekko posmarowanym tłuszczem. Pieczemy w nagrzanym piekarniku ok. jedną godzinę w temperaturze 150 stopni C. Następnie temperaturę zmniejszamy do 130 stopni C i pieczemy jeszcze ok. 20 minut. Po wystygnięciu sernik posypujemy cukrem pudrem. Sernik idealnie pasuje na świąteczny stół!
&&
Składniki na ciasto:
Składniki na glazurę:
Wykonanie ciasta
Oddzielamy żółtka od białek. Żółtka umieszczamy w misie robota (na wolnych obrotach przez cały czas) lub w makutrze i ucieramy ze szklanką cukru pudru na puszystą masę. Następnie powoli wsypujemy mak (w paczce jest na ogół 20 dag, lepiej kupować już zmielony), dodajemy sok wyciśnięty z całej cytryny, miód, bułkę tartą i pokrojone bakalie. Ja dodaję garść rodzynek, kilka pokrojonych suszonych śliwek, moreli i fig. Na końcu dodajemy łyżką pianę ubitą z białek i połowy szklanki cukru pudru, delikatnie mieszając. Średnią formę trzeba wysmarować tłuszczem i wysypać bułką tartą. Przełożyć ciasto do formy i piec 40 min. w temperaturze 180 stopni C przy włączonej funkcji piekarnika góra-dół.
Gdy ciasto się piecze, w rondelku przygotowujemy glazurę. Wszystkie składniki wkładamy do garnuszka i gotujemy, mieszając. Trzeba uważać, żeby mleko nie wykipiało. Od zagotowania jeszcze ok. 10 min. masę trzymamy na ogniu i mieszamy. Na zimny talerzyk wlewamy łyżkę glazury, czekamy do jej wystygnięcia i sprawdzamy, czy gęstnieje.
Nie pomyliłam się! Proszku do pieczenia i mąki tu nie ma! To samo ciasto makowe możemy upiec bez dodatku bakalii, przekroić na 2 placki i przełożyć kremem cytrynowym. Wyjdzie na wtedy pyszny tort.
Składniki na krem cytrynowy:
Wykonanie kremu
Do rondla wlać wodę, wsypać cukier i cukier waniliowy, dodać masło, sok z cytryny i zagotować. Do gotującej się mieszanki wlać mleko z dokładnie rozmieszaną mąką ziemniaczaną. Chwilę gotować, ciągle dokładnie mieszając. Wyłączyć źródło ciepła i studzić, na wierzch położyć folię spożywczą, aby nie powstał kożuch. Do ostudzonego kremu można dodać owoce pokrojone w kostkę i podawać jako deser lub przełożyć nim biszkopt i zaproponować domownikom pyszne ciasto tortowe. Smacznego!
&&
&&
Małgorzata Gruszka
W ostatniej części poradnika poświęconego utracie wzroku i godzeniu się z nią piszę o pułapce niezgody na nową sytuację; o tym, co pomaga zaakceptować ją i czym objawia się ta akceptacja.
Pułapka niezgody na utratę wzroku
Nie zgadzać się na utratę wzroku może ktoś, kogo pytamy, czy chciałby stracić wzrok. Po utracie wzroku takiej możliwości już nie ma. Są natomiast dwa wyjścia: jedno, polegające na niezgodzie na to, co już się stało i drugie, polegające na przyjęciu tego, co jest i ukierunkowaniu się na polepszanie jakości pozostałego życia. Niepogodzenie się z utratą wzroku ustawia nas w jednym miejscu. Stoimy tam i tupiemy nogą, aż nas zaboli i nic z tego nie wynika. Na to by dojść do wniosku, że bez pogodzenia się z faktami nie ruszymy do przodu, potrzebujemy czasu. Jak napisałam wcześniej - czas pomaga oswoić się z nową sytuacją i sprawia, że związane z nią emocje przestają dominować i zaburzać codzienne funkcjonowanie.
Co pomaga pogodzić się z utratą wzroku?
W pogodzeniu się z utratą wzroku przydaje się wszystko, co pomaga w zaakceptowaniu każdej niechcianej i nieodwracalnej zmiany. Pisałam o tym w poradniku poświęconym zmianom w naszym życiu. Oto krótkie przypomnienie:
Czym objawia się akceptacja utraty wzroku?
Akceptacja utraty wzroku nie zdarza się z dnia na dzień. To proces rozłożony w czasie. Nie jest tak, że pewnego dnia budzimy się i stwierdzamy, że jakiś trybik przeskoczył nam w głowie i od dziś akceptujemy fakt, że nie widzimy. Podstawowym objawem pogodzenia się z nową sytuacją jest ogólnie lepsze samopoczucie. Po prostu czujemy się lepiej, chce nam się żyć i działać. Lepiej czujemy się ze sobą takim, jakim jesteśmy po utracie wzroku. Ale lepiej nie znaczy idealnie. Idealnie nie czują się nawet ludzie, którym kompletnie nic nie dolega. Ciągły dobrostan po prostu nie istnieje. Licząc na to, że brak wzroku pewnego dnia całkowicie przestanie nam przeszkadzać, narażamy się na daremne wyczekiwanie pogodzenia się z tym stanem. Zawsze będą sytuacje, w których fakt, że nie widzimy, będzie nam doskwierał czy bolał. O zaadaptowaniu się do nowej sytuacji świadczy to, że nie budzimy się i nie zasypiamy przygnębieni z powodu utraty wzroku, a życie znów składa się z wielu - także pięknych chwil.
Radość na nowo
Budzimy się rano i widzimy promienie słońca igrające na kołdrze. Od razu chce się wstać i działać. A co gdy ich nie widzimy i pamiętamy, że kiedyś mogliśmy je zobaczyć? Możemy dotknąć kołdry i poczuć ciepło. No właśnie: dotknąć, czyli świadomie zrobić coś, żeby spotkać się z porannym słońcem. Wzrok jest najsilniej działającym zmysłem. Osoby pozbawione go muszą w sposób intencjonalny korzystać z bodźców dostarczanych przez inne zmysły po to, by doświadczać radosnych przeżyć. Jedną z oznak akceptacji siebie jako osoby niewidzącej jest umiejętność świadomego czerpania radości z wrażeń docierających do nas za pośrednictwem innych zmysłów niż wzrok.
Sprawność na nowo
Brak wzroku nie oznacza całkowitego braku sprawności, choć w pierwszej reakcji na jego utratę mamy wrażenie, że właśnie tak jest. Oznaką akceptacji siebie bez wzroku jest przejście od nie mogę
do mogę
. Nie chodzi oczywiście o to, by wmawiać sobie, że jest się tak samo sprawnym jak kiedyś lub sprawniejszym od osób widzących. Chodzi o to, by koncentrować się na tym, co zostało, a nie na tym, czego zabrakło. Każdy indywidualnie może stworzyć listę możliwości jakie ma mimo całkowitej lub częściowej utraty wzroku. Ważne, by docenić również te podstawowe, których nie mają bardziej poszkodowani przez los.
Sprawczość na nowo
Bez wzroku można zrobić całkiem sporo - choć nie zawsze tak szybko, tak dokładnie i efektywnie jak osoby widzące. Nie ważne, że krzywo ukroimy chleb; ważne, że zrobimy to, mimo że jest nam trudniej. Nie ważne, że dotarcie do jakiegoś celu potrwa trzy razy dłużej niż w przypadku osoby widzącej; ważne, że dotrzemy tam sami! Oznaką pogodzenia się z utratą wzroku jest działanie na różnych płaszczyznach bez myślenia o tym, jak zrobiłaby to osoba widząca lub my, gdy widzieliśmy. To również niepozwalanie na to, by mieszkające z nami osoby widzące wyręczały nas w różnych czynnościach.
Nie wstydzę się siebie
O tym, że akceptujemy siebie bez wzroku, świadczy także to, że przestajemy krępować się i wstydzić, że nie widzimy. Przestajemy czuć zażenowanie i skrępowanie, gdy potrzebujemy pomocy. Nie wstydzimy się mówić o swoich specyficznych potrzebach. Fakt, że nie widzimy, uważamy za naturalny. Za naturalne uważamy także to, że chcemy czegoś dotknąć lub obejrzeć z bliska. Nie czujemy się źle, gdy informujemy innych o naszej niepełnosprawności. Jesteśmy jacy jesteśmy i mamy prawo tacy być.
Z humorem o niewidzeniu
Pogodzenie się z utratą wzroku objawia się także humorystycznym podejściem do tematu. W wielu sytuacjach przydaje się humor i dystans do własnej niepełnosprawności. Jeśli zauważamy, że pewne sytuacje, które spotykają nas w związku z utratą wzroku nie złoszczą, nie przygnębiają lecz śmieszą - jest dobrze!
Nowe znajomości
Krótko po utracie wzroku najczęściej nie mamy ochoty wychodzić do świata. Nie nawiązujemy też nowych znajomości. Objawem adaptacji do nowej sytuacji jest chęć poznawania nowych ludzi i spotykania się z nimi, niezależnie od tego, czy widzą, czy nie.
Indywidualny charakter radzenia sobie z utratą wzroku
Kończąc poradnik dotyczący utraty wzroku, podkreślam, że radzenie sobie z nią ma charakter indywidualny. Nie wszystko, co napisałam w kolejnych częściach poradnika, dotyczy wszystkich osób tracących wzrok. Pogodzenie się z tym faktem w ogromnej mierze zależy od tego, co dzieje się w życiu zanim on nastąpi. Dostarczona tu wiedza i wskazówki mają charakter ogólny i nie wszyscy zgodzą się z nimi i skorzystają z nich w tym samym zakresie.
&&
Z polszczyzną za pan brat
&&
Tomasz Matczak
Niedawno obchodziliśmy okrągłą, setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Popełniłem nawet na ten temat artykuł, który został zamieszczony w jednym z numerów Sześciopunktu
. Zaciekawiła mnie wówczas zasada regulująca pisownię rzeczowników i przymiotników z pierwszym członem liczebnikowym. Nikogo nie dziwi łączna pisownia dwudziestolatek, dwukilogramowy odważnik czy stumetrowy dystans. Co jednak, gdy dwudziestolatek dożyje dziewięćdziesiątych dziewiątych urodzin, ciężar zwiększy się do trzydziestu pięciu i pół kilograma, a dystans wydłuży do tysiąca pięciuset osiemdziesięciu ośmiu metrów? Jak to zapisać, bo w mowie raczej problemów nie będzie.
Otóż zasada zapisu jest niezmienna i bez względu na to, jak dziwacznie może wyglądać długi wyraz, to należy wszystko zapisywać łącznie. Wiekowy dwudziestolatek będzie zatem dziewięćdziesięciodziewięcio latkiem, zaś dystans będzie tysiącpięćsetosiemdziesięcioośmiometrowy! Ciężar zostawiłem na deser, bo sam nie dowierzam! Mimo osobliwego zapisu poprawnie będzie mówić o trzydziestopięcioipółkilogramowym odważniku! To jeszcze nic, bo gdyby odważnik był lżejszy o 25 dekagramów, byłby trzydziestopięcioićwierćkilogramowy! Wspominany młodzieniec lat dwadzieścia był kiedyś dwuipółletnim berbeciem, ale nie pokuszę się o przeliczenie tysiąca pięciuset osiemdziesięciu ośmiu metrów na centymetry. Może nie starczyć linijki w tekście! Wyobrażacie sobie Państwo, jak to byłoby zapisane w brajlu?
Niesamowity jest ten język polski!
Ilość w liczbie mnogiej
Wszem i wobec wiadomo, iż rzeczowniki w języku polskim występują w dwóch liczbach: pojedynczej i mnogiej. Polszczyzna nie byłaby jednak sobą, gdyby nie występowały wyjątki od tej reguły. Niektóre rzeczowniki mają bowiem wyłącznie liczbę mnogą. Są to między innymi: drzwi, spodnie, nożyczki czy skrzypce. Należy pamiętać, że podając ich liczbę, trzeba łączyć je z liczebnikami zbiorowymi, a nie głównymi. Mówimy i piszemy więc: troje nożyc, a nie trzy nożyce, dwoje drzwi, a nie dwa drzwi itp. Część z nich, lecz nie wszystkie, łączy się również ze słowem para
: para wideł, cztery pary nożyc, tj. cztery sztuki, a nie osiem, ale nie para drzwi. Wielu takich rzeczowników w ogóle nie można połączyć z liczebnikami. Nie ma bowiem konstrukcji: troje perfum czy, pięcioro spodni. Ilość wskazuje się wówczas w inny sposób: trzy flakony perfum i pięć par spodni.
Wyjątki to moim skromnym zdaniem wyjątkowa domena polszczyzny. W końcu podobno wyjątek potwierdza regułę, choć logicy twierdzą, iż jest to zdanie nielogiczne. Reguła bowiem wyraźnie coś określa, opisuje, wyjaśnia, więc coś, co jej nie podlega, nie może jej potwierdzać, bo w zasadzie jej zaprzecza.
To jednak temat na zupełnie inny felieton.
&&
&&
Bożena Lampart
Zwyczaj wysyłania kartek świątecznych to wyrażenie szacunku osobom bliskim, które nie zasiądą z nami przy uroczyście przystrojonym stole. Choć w obecnych czasach zostały częściowo wyparte przez elektroniczne formy przekazu, nie brakuje entuzjastów tego rytuału. Ba, powiem więcej, budzą zachwyt kolekcjonerów.
Podobno historia powstania pierwszych kartek sięga początków chińskiej cywilizacji oraz starożytnego Egiptu; zatem nie ma się co dziwić, iż stanowią bogaty zbiór.
Jedne łatwe do rozpoznania przez dotyk, a te inne z pozytywkami ze świątecznymi melodiami, identyfikowane za pomocą zmysłu dotyku czy słuchu stanowią dekorację i uzupełnienie świątecznej atmosfery. Wieszane za angielskim przykładem na długich sznurkach jedna obok drugiej, ustawiane na kominkach lub komodach przypominają nam o naszej rodzinie i przyjaciołach.
Więcej informacji na temat tradycji wysyłania kartek świątecznych można doszukać się na kontynencie europejskim. Jak dowiedziałam się z artykułu zamieszczonego w Wikipedii, debiut pierwszej kartki miał miejsce w 1843 roku, kiedy to w Wielkiej Brytanii Henry Cole wpadł na pomysł wykonania takiej kartki dla uprzyjemnienia świąt sąsiadom i bliskim. Pierwotnie wypisywał je ręcznie, ale ponieważ było to zajęcie pracochłonne, zachęcił do współpracy swojego przyjaciela malarza artystę, John’a Horsley’a, który zaprojektował i wykonał szatę graficzną, a następnie przyozdobione kartki zostały powielone.
Pierwsze przedstawiały obraz rodziny siedzącej przy suto zastawionym stole. Po obu stronach biesiadników znajdowały się mniejsze motywy ukazujące sceny niesienia pomocy ubogim.
Zwyczaj wysyłania kartek początkowo rozprzestrzenił się wśród ludności lokalnej, ponieważ były one bardzo drogie. Wraz z rozwojem kolei żelaznej wysyłanie tychże było tańsze, co spowodowało, iż taka korespondencja objęła całą Europę. Kartki miały specjalną misję, która obowiązuje właściwie do dzisiaj. Otóż za ich pośrednictwem przekazywano tylko i wyłącznie życzenia świąteczne, natomiast do zawiadamiania o wydarzeniach rodzinnych służyły listy.
W drugiej połowie XIX wieku produkcja kartek powiększyła się znacznie, co przyczyniło się do wzrostu ich popularności.
Dopiero później - na początku XX wieku - pojawiły się na nich szopki, ludziki i wędrowne ptaki. Nie brakowało także pomysłów na kartki wykonane ręcznie, które miały w sobie duszę
. Praca włożona w ich wykonanie była niejako wyrażeniem szacunku bliskim i chęcią dzielenia się radością z nadchodzących świąt. Z upływem czasu ich jakość osiągała coraz wyższy poziom, aby wreszcie dorównać prawdziwym dziełom sztuki. Bywało, iż artyści malarze zamieszczali własne pomysły na zewnętrznej stronie kartek, co przyczyniło się do wzrostu ich ceny.
Aby uczcić świąteczną tradycję, wyrazić szacunek dla Redakcji i wszystkich Czytelników, dołączam własnoręcznie wykonaną przed kilkoma laty kartkę, której opis zamieszczam poniżej.
Z białej tektury wycięłam nożyczkami z ozdobnymi ząbkami prostokąt. Ząbki są na brzegach kartki wyraźnie wyczuwalne. Następnie złożyłam tekturkę wzdłuż dłuższego boku na pół. Wycięłam zwykłymi nożyczkami prostokąt z czerwonej bibuły, nieco mniejszy niż główna strona kartki. Przykleiłam bibułę do białej tektury. Wzięłam trzy kieliszki, każdy o innym, zwiększającym się obwodzie. Przyłożyłam je do góry nogami do białej kartki. Następnie zaznaczyłam punktowo końcówką cyrkla okrąg wzdłuż ich obwodów. Ta czynność ułatwiła mi wycięcie trzech białych kół. Wodząc opuszkami palców, aby wyczuć brzegi czerwonej bibuły, starałam się przykleić kółka jedno pod drugim, od najmniejszego do największego, w centralnej części kartki. I tak oto powstała postać bałwana. Dookoła niego posmarowałam kartkę rozmąconym białkiem i szybko posypałam ją motywem dekoracyjnym w postaci złotego proszku. Po chwili strzepnęłam zbędny proszek, w wyniku czego pozostał tylko ten, który przyczepił się do świeżego białka. Zamiast kapelusza przykleiłam susz dekoracyjny, modelując go w odpowiednim kształcie. Na koniec, zamiast miotły, bałwan został przyozdobiony przyklejoną suchą trawą. W środku kartki przykleiłam opłatek i zielone, świeże gałązki choinki.
Dzisiaj dzielę się z Państwem radością z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, życząc wesołych świąt, miłości, zdrowia i wielu kartek świątecznych. Przypuszczam, że najbardziej dla nas czytelne będą te życzenia, które zostaną wysłane sms-em lub mailem, jednak warto dotknąć tradycyjnych kartek, choćby przez chwilę, aby wyczuć ich kształt i jednocześnie ulec ich czarowi.
&&
Izabela Szcześniak
Niedawno przesłuchałam piękną książkę autorstwa Weronique Olmi pt. Bakhita
. Jestem osobą wrażliwą na ludzką krzywdę. Ta piękna pozycja książkowa poruszyła moje serce i skłoniła do refleksji. Pragnę streścić losy jej bohaterki, by zachęcić Czytelników Sześciopunktu
do przeczytania tej wstrząsającej i pięknej powieści.
Św. siostra Józefina Bakhita urodziła się w 1869 roku na afrykańskiej ziemi, w Sudanie Południowym. Miała rodziców i siedmioro rodzeństwa. Gdy skończyła 5 lat, jej starsza siostra została porwana przez handlarzy niewolnikami. Dwa lata później i ją spotkał ten sam los. W niewoli otrzymała nowe imię - Bakhita. Bardzo cierpiała, lecz miłość, którą otaczała innych niewolników, dawała jej wielką siłę do przetrwania. Wiedziała, że chociaż doświadczała głodu, poniewierki, upokorzeń i tortur, musiała pomagać i podnosić na duchu Binę, Chawę i innych współtowarzyszy niedoli. W niewoli bardzo ciężko pracowała w dwóch rodzinach.
Następnie kupił dziewczynę włoski konsul. Chciał ją wyzwolić, lecz Bakhita zapomniała swojego imienia i nazwy wioski, z której pochodzi. Postanowił zabrać Bakhitę do Italii. We Włoszech dał dziewczynę w prezencie swoim znajomym, u których pracowała jako służąca. Wstawała pierwsza, a spać kładła się ostatnia. Kiedy pani Miszeli urodziła córeczkę, została jej opiekunką. Bardzo pokochała Miminę, a dziecko tę miłość odwzajemniało. Rządcą majątku państwa Miszeli był Stefano. Kiedy poznał dziewczynę, zaczął walczyć o jej nawrócenie. Gdy pani Miszeli musiała na rok wyjechać do Afryki, Bakhita wraz z prawie 3-letnią Miminą, dzięki staraniom Stefano, została umieszczona w Instytucie Katechumenatu w Wenecji, który prowadziły siostry Kanosjanki. Dziewczynka jeszcze bardziej przywiązała się do swojej opiekunki. Bakhita, dzięki siostrom prowadzącym Instytut, poznała Pana Jezusa i bardzo Go pokochała.
Po roku pani Miszeli wróciła z Afryki. Walczyła o to, by dziewczyna opuściła Instytut Katechumenatu i nadal pracowała u niej jako służąca. Mimo przeszkód Bakhita została ochrzczona. Otrzymała imię Józefina. Została jeszcze rok w Instytucie. Jednak musiała rozstać się z Miminą. Bardzo to rozstanie przeżyła.
Po kolejnym roku spędzonym w Instytucie wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Kanosjanek. Gdy złożyła pierwsze śluby zakonne, najpierw pracowała w kuchni. Miała wspaniały kontakt z sierotami. Bardzo je kochała. Następnie została przeniesiona do zakrystii, gdzie służyła jako szafarka. Kiedy już miała poważne problemy z poruszaniem się, jeździła pociągami po Włoszech i opowiadała ludziom o swoich przeżyciach w niewoli. Zmarła w 1947 roku.
Siostra Józefina Bakhita została beatyfikowana przez papieża Jana Pawła II w 1992 roku, a kanonizowana w 2000 roku. Papież Franciszek ogłosił ją patronką współczesnych niewolników.
Książka jest dostępna w formacie Czytak, czyta Dorota Zielińska.
&&
Paweł Wrzesień
Święta Bożego Narodzenia to szczególny czas, wnoszący w nasze serca wyjątkowy nastrój. Wyjątkowa atmosfera powstaje poprzez wiarę, kultywowane tradycje, wspomnienia Świąt z dzieciństwa. Uważamy to Święto za bardzo polskie, którego nie obchodzi się tak jak u nas nigdzie na świecie. Czy jednak Boże Narodzenie jako szczególny stan ducha nie jest celem, do którego prowadzi wiele dróg? Chciałbym porównać nasze, polskie celebrowanie tych Świąt z Bożym Narodzeniem w dalekiej Hiszpanii. Spędziłem tam tuż po studiach kilka miesięcy, uczestniczyłem również w przygotowaniach do Świąt i dzieląc się obserwacjami, chciałbym pokazać, co nas kulturowo łączy a co dzieli z Hiszpanami.
W Polsce często skarżymy się na nadmiar komercji otaczającej okres świąteczny. Ozdoby uliczne, kolędy i rozmaite piosenki z akompaniamentem dzwoneczków odgrywane w sklepach, reklamy zachęcające do sprawienia sobie i bliskim wyjątkowych prezentów czy święci Mikołajowie przechadzający się po miastach to nasza codzienność od drugiej połowy listopada. Podobnie jest na Półwyspie Iberyjskim, lecz tam jest to nieco bardziej oswojony stan rzeczy, mniej kojarzący się z bożonarodzeniowym biznesem, a bardziej z powszechną fiestą. W większym stopniu czerpie się z lokalnych symboli, a rzadziej spotykany jest wypromowany niegdyś przez koncern Coca Cola wizerunek świętego Mikołaja jako odzianego w czerwień siwobrodego starca o dobrotliwym obliczu, królujący od lat w naszym kraju. Często zastępuje go caganer, stanowiący nierzadko także element szopki świątecznej. Pierwotnie była to postać przypominająca tradycyjnego chłopa, przedstawiana dość frywolnie, a mianowicie, uwaga, podczas siedzenia na sedesie, co tak wrosło w tamtejszy krajobraz, że nikogo nie gorszy, a stanowi ciepły i pogodny symbol uważany za przynoszący szczęście. Obecnie chłopa zastępuje się bardziej medialnymi postaciami, jak choćby politycy czy celebryci. A skoro mowa o szopce, tak bliskiej naszym sercom, to w Hiszpanii jej popularność może śmiało konkurować z naszą, polską. Szopki podobnie jak świąteczne drzewka trafiły na ulice. Budują je oficjalnie miasta, miasteczka i wsie, aby cieszyły przechodniów na placach i rynkach. Są wystawiane w kościołach, ale także szkołach lub miejscach użyteczności publicznej.
W domach tworzenie małych szopek jest elementem spajającym rodziny wokół przygotowań i wciąga szczególnie najmłodszych, podobnie jak ubieranie choinki. Zaś na świątecznym drzewku bogactwo dekoracji bardzo kojarzy się z tym, które od najmłodszych lat znamy dobrze z naszych domów. Królują bombki, łańcuchy, anioły i lampki, ale przystrojony bywa cały dom, także poprzez ozdoby świetlne na zewnątrz, które u nas uważa się za import zwyczajów amerykańskich. Łączy nas z Hiszpanami także wyjątkowy, rodzinny charakter Bożego Narodzenia. W taki właśnie sposób jest świętowana Wigilia, podczas której pozostawia się nieco na uboczu szeroko kultywowane więzi koleżeńskie i przyjacielskie, skupiając się na tym, co łączy nas z najbliższymi. W Andaluzji, w której miałem zaszczyt gościć, nie znano tradycji pozostawiania przy stole wolnego miejsca dla wędrowca, ani dzielenia się opłatkiem; musimy jednak pamiętać, że Hiszpania nie jest krajem tak jednolitym jak Polska, a wiele obyczajów w siedemnastu tworzących ją regionach autonomicznych różni się od siebie dość znacząco, choć tak jak u nas, przenika je bardzo głęboko duch chrześcijański. Wieczerza wigilijna natomiast bywa równie bogata w potrawy i obfita, choć charakter podawanych potraw mógłby wprawić w zdumienie niejednego Polaka goszczącego przy iberyjskim stole. Główną zasadą jest jedzenie odświętnie i do syta, ale nadwiślańska tradycja jarskiej wieczerzy tam nie obowiązuje.
Tu przechodzimy do części poświęconej różnicom między polskimi i hiszpańskimi Świętami, albowiem u naszych południowych kuzynów na stołach króluje przede wszystkim pieczony indyk. Bywa nadziewany jabłkami lub śliwkami, ale gospodynie mają szerokie pole do popisu i zachwycania domowników, na ile fantazja i zasobność portfela pozwoli. Bywają bowiem nawet indyki nadziewane truflami. Poza tym pojawiają się także ryby i owoce morza, a wśród nich bardziej odświętne wersje popularnej paelli. Jako napitki podaje się głównie wina, dostępne w ogromnym bogactwie gatunków i w cenach na poziomie oranżady, a na deser bogaty wybór tradycyjnych ciast i ciasteczek, wśród których w Andaluzji królowały pyszne mantecados o cynamonowym smaku. Hiszpanie rozkoszują się też specjałem o nazwie turron, który mi osobiście przypominał smakiem skrzyżowanie chałwy z czekoladą, a w świąteczne poranki zajadają się curros con chocolate, czyli pałeczkami z ciasta pączkowego maczanymi w filiżance z gęstą, gorącą czekoladą. Narodziny Chrystusa na Półwyspie Iberyjskim świętowano także poprzez pokazy fajerwerków, lecz współcześnie ten obyczaj odchodzi powoli do lamusa, uznawany za marnotrawstwo pieniędzy i straszenie zwierząt. Nie można nie zauważyć, iż mimo że Hiszpania podobnie jak Polska jest uznawana za kraj katolicki, odsetek praktykujących wierzących jest tam niepomiernie mniejszy i świąteczna pasterka nie jest tak powszechnie kultywowana. Tamtejsza młodzież często w noc wigilijną bawi się w klubach czy na imprezach ulicznych, nawet do białego rana, czego nie postrzega się jako sprzeczność z charakterem święta.
A co z najmłodszymi? Mały Juan musi wykazać się większą cierpliwością od młodego Jasia, który swoje prezenty rozpakowuje w wigilijny wieczór. Jego iberyjski kolega musi z tym zaczekać do poranka pierwszego dnia Świąt, a podarków niekiedy nie znajdzie pod samym drzewkiem, lecz mogą być ukryte w rozmaitych miejscach domu.
Inne różnice, które udało mi się poznać, są w mniejszym stopniu uwarunkowane kulturowo, a w większym dyktuje je choćby odmienny klimat. Przez hiszpańską pogodę bożonarodzeniowe symbole rzadziej są kojarzone ze śniegiem, saniami czy reniferami. 25. i 26. grudnia to również i tam okres wizyt u rodziny i przyjaciół, wspólnej radości i serdeczności. Natomiast cały okres Bożego Narodzenia jest postrzegany szerzej niż w Polsce i celebruje się go praktycznie od dnia poprzedzającego Wigilię aż do święta Trzech Króli, kiedy to głównie najmłodsi po raz kolejny zostają obdarowani prezentami, zwykle jeszcze bogatszymi niż grudniowe.
Mimo wszelkich dzielących nas w świętowaniu tego szczególnego czasu różnic widać wyraźnie to, co łączy oba narody, a co wynika przede wszystkim z oczekiwania na mającego się narodzić Jezusa, który likwiduje powstałe między ludźmi podziały i niesie pokój i miłość.
Wigilijna wieczerza z krewetkami lub figurka caganer są dla nas powiewem inności, ale czy należy je wartościować, oceniając na tej podstawie głębię przeżywania? To co najważniejsze w Bożym Narodzeniu nie tkwi w potrawach czy ozdobach, ale w naszych sercach, a wszystko co na zewnątrz ma nam jedynie ułatwić refleksję nad przesłaniem, które przynosi na świat nowonarodzony Jezus. To najsilniejszy element spajający obie tradycje.
&&
Ireneusz Kaczmarczyk
Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.
Maya Angelou
Minęło dokładnie osiem miesięcy od dnia, kiedy świętowałem moje 25. urodziny. Mieszkaliśmy wówczas w Spiczynie, gdzie pracowała żona. Ja pracowałem jako animator kultury i dodatkowo studiowałem zaocznie pedagogikę kulturalno-oświatową na Wydziale Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Było ciężko. Nieustannie brakowało czasu i środków na utrzymanie godziwego standardu życia. Gdyby nie pomoc teściów, nie dalibyśmy rady... Studiowanie również nie należało do najłatwiejszych. Materiał, który miałem opanować, żona nagrywała mi na magnetofon szpulowy, a ja starałem się go zapisywać na dysku własnej pamięci. W ten sposób przygotowywałem się do kolejnych zaliczeń i egzaminów.
W niedzielę 13 grudnia 1981 roku obudziłem się przed szóstą; ponieważ chciałem jeszcze trochę poleniuchować, włączyłem radio. Ku mojemu zdziwieniu zamiast muzyki z głośnika dobiegał jedynie szum. Pomyślałem, że odbiornik radiowy uległ uszkodzeniu. Kiedy włączyłem telewizor, było podobnie. Żadnego dźwięku ani obrazu. Zdezorientowany manipulowałem przy antenach i urządzeniach zupełnie bezowocnie. Po chwili usłyszałem komunikat Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego o wprowadzeniu stanu wojennego w całym kraju. Wpadłem w strach i popłoch. Stan wojenny był dla mnie pojęciem zupełnie nowym i niezrozumiałym. Przeczuwałem jednak, że to oznacza sytuację wyjątkową i natychmiast pomyślałem o ciężarnej żonie. Byliśmy wtedy oddaleni od siebie o około 30 kilometrów - ona w Spiczynie a ja w Lublinie. Próbowałem zatelefonować, ale telefon nie działał.
Postanowiłem udać się na dworzec autobusowy, aby dotrzeć do zamieszkiwanego przez nas domu. Szybko okazało się, że w obecnej sytuacji nie będzie to takie proste...
Tego dnia autobusy MPK nie kursowały. Dotychczasowe rozkłady autobusowe były już tylko historią.
Na ulicach Lublina było szaro i pusto. Bardzo rzadko przejeżdżał jakiś samochód, a o tym, żeby go zatrzymać nie było mowy. Postanowiłem pieszo dotrzeć na ulicę Turystyczną i tam spróbować szczęścia. Dokładnie nie pamiętam jak długo stałem, wypatrując jakiegokolwiek pojazdu, z pewnością trwało to kilka godzin. Na domiar złego to moje niedowidzenie zawsze pogłębiało się w czasie zagrożenia i niepewności. Obawiałem się, że chwilowo mogę całkowicie stracić wzrok, co już wcześniej kilkakrotnie zdarzało mi się w stresowych sytuacjach.
Pierwszy samochód, który pojawił się na horyzoncie, minął mnie, zanim zorientowałem się, że mogę go zatrzymać. Żeby nie dopuścić do podobnej sytuacji, postanowiłem wyciągać prawą dłoń, gdy tylko usłyszę warkot zbliżającego się pojazdu. Bardzo zmarzłem, zanim na szosie pojawił się duży fiat. Machnąłem ręką. Dzięki Bogu kierowca zareagował. Jak się później dowiedziałem, był ze Szczecina.
Po kilku kilometrach zatrzymał nas jeszcze jeden autostopowicz i tak, zasypaną śniegiem szosą, dotarliśmy do przedmieścia. W pewnym momencie, ku naszemu zaskoczeniu, na drodze, po której poruszaliśmy się, jak spod ziemi wyrósł czołg. Kierowca próbował hamować, niestety bez powodzenia. Być może jechał zbyt szybko, albo nawierzchnia była zbyt śliska, by manewr się powiódł. Z wielkim hukiem i trzaskiem nasze auto wpadło na opancerzony pojazd. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła. Reflektory i przednia szyba rozsypały się w drobny mak, a z czołgu wyskoczyli żołnierze z lufami karabinów skierowanymi w naszą stronę. Zaczęli nas legitymować. Wyglądało to istotnie bardzo groźnie i do samego końca miałem obawy co do finału tego dramatycznego zdarzenia. Na szczęście, nasz nowy pasażer był umundurowanym wojskowym, co zapewne ułatwiło wszelkie wyjaśnienia.
Do zakrętu drogi prowadzącej do Kijan dojechaliśmy przemrożeni, ale i szczęśliwi. Potem jeszcze dwa kilometry spaceru i dotarłem do kresu wyprawy i ukochanej żony.
Kilkanaście dni później jechałem rano do pracy. Z pośpiechu zapomniałem zabrać dokument tożsamości. Jego brak podczas rutynowej kontroli groził wysokim kolegium. Wojsko spenetrowało autobus i jedynie jakiś niewytłumaczalny przypadek sprawił, że uniknąłem kontroli i nie zostałem wylegitymowany. Kolejny raz los się do mnie uśmiechnął.
&&
&&
Iwona Zielińska-Zamora
Jest wczesny grudniowy zmierzch. Ewa krząta się wokół choinki. Zawiesza od kilku już godzin bombki, zabawki i inne świecidełka.
- Czas jednak goi rany - pomyślała. Chociaż długo w to nie chciała uwierzyć. Myślała, że po tym, co się wydarzyło przed laty w ich domu, już nigdy nie ubierze choinki, nigdy nie będzie potrafiła cieszyć się z tych dziecinnych świąt
. Tak właśnie o nich mówił jej tatuś. Z pięcioosobowej rodziny to właśnie tata najbardziej celebrował te grudniowe święta. To on oprawiał wysokie, bo ponad trzymetrowe świerkowe drzewko i ubierał pierwsze trzy kondygnacje.
- Dajcie trochę gwiazdek dziewczynki, trzeba zabezpieczyć bombki - wołał ze szczytu choinki, umiejętnie kiwając się na postawionym na stole stołku. Zawieszali też wspólnie na niej cukierki, które w jakiś dziwny sposób znikały z drzewka wręcz w tempie ekspresowym. Zostawały tylko misternie wymodelowane papierki. Gdyby nie to, można by sądzić, że sprawcą znikania tychże cukierków w świąteczne noce był ich pies Gasio. Ale Gasio nie potrafił zacierać po sobie śladów tak starannie, jak jego pan.
A w świąteczne dni na choince zapalano z początku świeczki, z upływem lat elektryczne lampki i siadywano przy niej, by snuć niekończące się opowieści. Tatuś opowiadał o tych przedwojennych i o tych nielicznych okupacyjnych świętach, kiedy był w rodzinnym domu.
- Jeszcze tylko tę niulkę
zawieszę... o tutaj, na tej gałązce. Będzie ją doskonale widać z tego fotela, co stoi zaraz przy oknie. A potem trochę odpocznę - zdecydowała Ewa.
- No, gotowe... zamruczała, schodząc z małego stołeczka. - Zasłonię okna - znowu powiedziała do siebie i już wyciągnęła dłoń, by pociągnąć za sznurek rolety.
Spojrzała w górę, ponad dachy i kominy. On - tam był. Jak zwykle o tej porze roku, był i zaglądał w ich okna. Na granatowym niebie rysowała się potężna i jasna sylwetka Księżyca.
Wróciły wspomnienia i znowu zabolało, tak mocno jakby to było wczoraj. I popłynęły łzy. Machinalnie wyjęła z pudełka jeszcze jedną niulę i przyglądała się jej z czułością. Ile ich jeszcze zostało? Chyba dwie.
- Tatusiu, co ty, tu robisz?
W drzwiach do jadalni stała wysoka, ubrana w szarą, elegancką jesionkę postać. Spod zawadiacko nasuniętego na czoło kapelusza patrzyły na nią oczy, takie trochę groźne, ale tak naprawdę bardzo kochane. Trzymał w tych swoich pięknych dłoniach duże pudło.
- Kupiłem sobie aż sześć niul
i zaraz je zawiesimy na choince.
Był wyraźnie zadowolony z tego zakupu. Postawił pudło na stole i Ewa mogła się już tylko przyglądać, jak jego szczupłe palce szybko i sprawnie uporały się ze sznurkiem.
Aż sześć niulek
- podśpiewywał sobie tatuś.
Odsłonił bibułkę i oczom Ewy ukazała się bardzo duża bombka, z namalowaną w disnejowskim stylu Królewną Śnieżką.
- Co się tutaj dzieje? - mama Niula (tak nazywał swoją żonę tatuś) przybiegła z kuchni.
- Czy ty się zawsze musisz wygłupiać? - spytała i pośpiesznie wycofała się z powrotem, by nie pokazać wzruszenia.
Te niulki
przez wiele lat były obiektem ciągłego podziwu i nawet zazdrości. A czy były podobne do mamy Ewy? Na to pytanie znał odpowiedź tylko jej tata.
- Tatusiu, przepraszam. Jest mi bardzo smutno. Nie zdołałam upilnować niulek
. Zostały tylko dwie.
- Nie martw się córeczko. To wszystko nic.
- Tatusiu nie odchodź, tatusiu...
- Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałem, córeczko?
- Jestem, mamusiu. Przecież miałaś zaczekać z tym strojeniem choinki, aż przyjdę - powiedziała, przytulając się do jej boku Rozalka.
- Wiesz, jak ja to lubiłam robić. Całą przyjemność mi odbierasz, bo choinka już prawie gotowa na przyjęcie Świąt.
- Mami, czy ty płaczesz? Ale dlaczego?
Ewa objęła ramieniem plecy dziewczynki. Próbowała też wytrzeć łzy. Nie miała chusteczki, nie była przygotowana na ten kolejny atak żalu i tęsknoty.
- Co się stało, mamusiu, czy to ma jakiś związek z tą smutną grudniową historią, którą obiecałaś mi kiedyś opowiedzieć? Właśnie po to wróciłam, opowiedz mi ją teraz, proszę.
Ewa tak długo czekała na tę chwilę. Marzyła, że kiedyś, kiedy Rozalka dorośnie... to ona opowie jej, i tylko jej, tę historię. Teraz nadszedł ten moment - pomyślała i jeszcze mocniej przygarnęła Rozalkę do siebie.
Jaka ona szczupła - przeleciała jej ta dziwaczna myśl przez głowę. Stały tak długo i Ewa zaczęła cichym głosem: od początku...
- Wiesz, kochanie, że ja często patrzę w gwiazdy. A czego w nich szukam? - zapytała Ewa. Nie była pewna, czy pyta o to córeczkę, czy samą siebie. Stały przy niezasłoniętym wciąż oknie, przytulone do siebie, bardzo sobie bliskie. Rozalka, jakby wiedziona słowami mamy, uniosła głowę i patrzyła w granatowe niebo.
Nie mogła wiedzieć, bo i skąd, że ten grudniowy dzień był taki podobny do tamtego sprzed dwudziestu laty.
Tak jak wtedy spadł pierwszy śnieg i chyba to on sprowadził tę cudowną ciszę na ich uliczkę. Księżyc świecił prosto w ich okna, a one patrzyły...
Ewa przez krótką chwilę milczała.
- Byłam już po studiach, podjęłam pierwszą pracę, w którą się bardzo zaangażowałam, tak bardzo, że nie miałam czasu zastanowić się nad słowami, które wypowiedział pewnego jesiennego dnia mój tatuś, a twój dziadek - ciągnęła dalej swoją opowieść.
Mój tatuś, musiał być już wtedy bardzo chory.
Chyba to... było przy wspólnej kolacji, tak jakoś dziwnie się odezwał: - Nie martwicie się, moje dziewczynki. Wysłuchałem dzisiaj rano bardzo ciekawej audycji w radiu. Dotyczyła ona wzajemnych relacji człowiek - Kosmos. I wiecie co? Okazuje się, że wszyscy jesteśmy cząstkami tegoż Kosmosu. Jakby co - nie płaczcie po mnie! I tak spotkamy się, kiedyś wśród gwiazd. Do zobaczenia dziewczynki na Mlecznej Drodze!
.
Wszystko to było powiedziane, jak zwykle, bardzo żartobliwym tonem. Bo taki właśnie był twój dziadek, Rozalko. Czy wiesz, że nawet wybierał się z twoją babcią w podróż na Księżyc, i to z meblami?!
Zawsze miał fantazję i poczucie humoru. I być może, dlatego nie bardzo nas obeszły te dziwne słowa. A może należało się zastanowić, co chciał nam powiedzieć twój dziadek w ten listopadowy dzień?
Czyżby przeczuwał, że jego życie dobiega kresu. I chciał nas na to w taki właśnie sposób przygotować? Jaki musiał być wtedy samotny! Wiesz Rozalko, ja bardzo długo nie mogłam sobie darować, że nie zapytałam. Że tak zbagatelizowałam sens tych słów. Trzeba było chociaż zapytać: - Skąd te myśli, tatusiu?
Rozalka, chociaż jeszcze bardzo dziecinna, jakby zrozumiała, co dzieje się w duszy jej mamy. Ewa wyraźnie poczuła delikatną dłoń córki na swoim policzku.
- I co było dalej, mamusiu? - zapytała Rozalka.
- Wiesz, córeczko, to były jak dotąd, najsmutniejsze i najtrudniejsze święta Bożego Narodzenia w moim życiu. Przerażone i bezradne, przyglądałyśmy się, jak powoli dzień po dniu, odchodzi od nas ukochany człowiek. A najgorsza w tym wszystkim była zgoda mojego taty na tę dziwną podróż do gwiazd.
Serce powolutku przestawało bić i wtedy właśnie stało się to, co od tamtego grudniowego dnia zmusza mnie do bezustannego szukania w gwiazdach. Mam taką nadzieję, że kiedyś, jeśli będę bardzo uparta - znajdę, zobaczę...
Co? Sama jeszcze dokładnie nie wiem.
I stało się. Przyszedł ten dzień, jak dotąd najsmutniejszy w moim życiu. Mama, czyli twoja babcia Niula, znużona całonocnym czuwaniem, położyła się na chwilę. Ja zajęłam jej miejsce w fotelu, przy łóżku chorego. Powoli zapadał wczesny, grudniowy zmierzch. Podniosłam się, doszłam do okna, by je zasłonić.
- Nie zasłaniaj - usłyszałam za plecami ledwo dosłyszalny, a jakże kochany i dobrze znajomy mi głos. - Chcę trochę popatrzeć w niebo.
Księżyc, jak zawsze w tę grudniową noc, świecił prosto w nasze okna. Smutny i zarazem piękny był ten zimowy krajobraz. Ale tym razem napełnił mnie tylko przerażeniem. Zrozumiałam, że stanie się coś bardzo złego, a co gorsza, nieodwracalnego.
- Przykryj mnie, córeczko. O tu... tu na piersiach, tak bardzo mi zimno.
A kiedy pochyliłam się, by lepiej otulić to tak kochane, niemiłosiernie wychudzone przez chorobę ciało dodatkowym kocem, usłyszałam:
- Córeczko moja kochana…
Jego ostatnie słowa wypowiedziane do mnie. Teraz wiem - było to nasze pożegnanie. Najpiękniejsze pożegnanie. I zrozumiałam, dlaczego tak niedawno tatuś mówił o spotkaniu wśród gwiazd.
Potem była już tylko cisza i Księżyc - taki jasny i piękny, gotowy do wypełnienia swej misji. Już czas w drogę - szeptał i jakby namawiał.
Spojrzenie mojego taty stało się prawie nieobecne. Wpatrywał się w tę granatową noc i odchodził, odchodził w dal, jakby delikatnie prowadzony przez poświatę Księżyca.
Trwało to kilka godzin.
Na koniec Księżyc zszedł z granatowego nieba, a... nas znów ubyło.
Nigdy już się nie dowiem, czy było to pożegnanie ziemskiej, a może powitanie nowej, kosmicznej drogi życia.
Ocknęła się z zadumania. W pokoju nikogo nie było. A jej ścierpła ręka i wtedy uświadomiła sobie, że ciągle stoi przy oknie, a w dłoni trzyma niulkę
.
- Co ja wyprawiam. Przecież ich już dawno nie ma. I tatusia i mojej Rozalki. Mówię sama do siebie.
Spojrzała w okno. Księżyc już się chował; trochę za chmurę, a trochę za najwyższy komin.
I już nie patrząc w niebo, jakoś tak hardo powiedziała do siebie - a zresztą i tak wszyscy spotkamy się tam, wśród gwiazd. Na Mlecznej Drodze.
Zawiesiła ostatnią niulę
i zasłoniła okno.
Łódź, 7 grudnia 2007
&&
&&
Damian Szczepanik
Kiedyś żyło mi się znacznie łatwiej, byłem bardziej samodzielny i niezależny. Miałem wymarzoną pracę w PKP jako maszynista pociągów towarowych, w której świetnie się realizowałem zawodowo. Od małego lubiłem pociągi, więc zrobiłem kurs maszynisty i mogłem zajmować się tym, czym zawsze chciałem. Było to dla mnie zarówno hobby jak i praca, i wykonywałem swój zawód z uśmiechem na ustach. Nigdy nie miałem problemów zdrowotnych. Uprawiałem regularnie sport, m.in. grałem w piłkę nożną, ćwiczyłem na siłowni, grałem w tenisa ziemnego. Miałem wielkie plany i marzenia. Latem 2015 r. ożeniłem się, bo chciałem założyć własną rodzinę. Niestety już 3 miesiące po ślubie zdarzyło się coś, co przewróciło moje życie do góry nogami.
Podczas jazdy samochodem doszło do nieszczęśliwego wypadku, nie z mojej winy, z którego ledwo uszedłem z życiem. Gdy po dwóch tygodniach obudziłem się ze śpiączki, przeżyłem szok, że przecież ja nic nie widzę. Światło już wtedy dla mnie zgasło i nie mogłem uwierzyć, że przed oczami mam tylko mrok. Nigdy nawet nie myślałem, jak to jest nie widzieć, a co dopiero że ja nie będę widział. Miałem rozległe obrażenia, w tym głowy i nerwu wzrokowego. Ciągle myślałem, że przecież muszę odzyskać swoje dawne życie, bo to obecne zaczęło być jak jazda na roller-coasterze.
Wzroku niestety nie udało się uratować. Dużo jeździłem z żoną po lekarzach i rehabilitacjach, ale bez skutku. Lekarze nam tylko powtarzali, że nic nie mogą zrobić, ale medycyna w Polsce bardzo się rozwija. W końcu pojawiła się nadzieja i szansa na odzyskanie wzroku dzięki leczeniu komórkami macierzystymi. Lekarze rokowali poprawę widzenia o ok. 10-15 procent, co i tak znaczyło dla mnie bardzo wiele. Miałem wtedy 29 lat i całe życie przed sobą.
Wybrałem jedną z lepszych klinik specjalizującą się w takim leczeniu. Znajdowała się w Pekinie w Chinach i to było ogromne wyzwanie, aby wszystko zorganizować logistycznie. Po przesłaniu przetłumaczonej na język angielski dokumentacji medycznej zostałem zakwalifikowany na leczenie. Do Chin poleciała ze mną dziewczyna z biura tłumaczeń w Dąbrowie Górniczej, która była polecona przez znajomych. Znała biegle język angielski, przez co stała się moją tłumaczką i przewodniczką. Tłumaczka organizowała nam całą podróż, w tym załatwianie wiz, kupno biletów lotniczych, uzgodniła z kliniką datę naszego przyjazdu i wszystko było dopięte na ostatni guzik. Komórki miałem podane sześć razy, w tym trzy razy dożylnie i trzy razy w rdzeń kręgowy. Codziennie rano dostawałem 2 kroplówki na obniżenie odporności, aby komórki nie zostały odrzucone przez organizm. Co drugi dzień miałem robiony masaż głowy i odbywałem zajęcia gimnastyczne z rehabilitantem dla poprawy krążenia. Podczas całego leczenia nie mogłem opuszczać kliniki. Wszystko było na wysokim poziomie, a opieka medyczna przez całą dobę. Co 3 godziny mierzono ciśnienie i temperaturę ciała. Leczenie było kosztowne i trwało dwa tygodnie. Było już tam wielu pacjentów z Polski z chorobą oczu i często obserwowano u nich znaczną poprawę widzenia. Moje oczekiwania co do efektów były spore, niestety poprawiło mi się tylko poczucie światła w lewym oku, w prawym oku zregenerował się kanał łzowy i wróciło nawilżanie, którego w oku od momentu wypadku nie miałem. Czasami przy dobrym świetle dostrzegam z bliska duże gabaryty, lecz bardzo rozmazane. Po powrocie do Polski jeździłem jeszcze do Jaworza koło Bielska Białej, gdzie znajduje się klinika naturalnej medycyny chińskiej. Miałem tam 10 zabiegów akupunktury na regenerację nerwu wzrokowego. Każdy zabieg trwał ok. 20 minut. W pozycji leżącej miałem wbijane igły w twarz, dłonie i stopy (w sumie zazwyczaj 12 igieł). Niestety te zabiegi, w połączeniu z ziołami, również nie przyniosły większych efektów w poprawie widzenia.
Wiem, że spróbowałem wszystkiego, co mogłem i nigdy nie będę miał sobie czegoś do zarzucenia, że mogłem zrobić więcej. Musiałem pogodzić się z utratą wzroku i zacząć nowe życie, które kiedyś było poukładane i spokojne, a teraz bez wzroku wszystko przychodziło mi bardzo trudno. Niestety z biegiem czasu moja niepełnosprawność wpłynęła również na nasze małżeństwo. Zaczęliśmy się z żoną od siebie oddalać. Wstydziła się już ze mną chodzić na spacery, bo denerwowały ją spojrzenia ludzi. Raz słyszeliśmy komentarz: taki młody, a już ślepy.
W niedługim czasie rozpocząłem rehabilitację w Bydgoszczy. Do ośrodka Homer
na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny musiałem pojechać z kuzynką, bo moja ukochana powiedziała mi, że nie wytrzyma dwa tygodnie z niepełnosprawnymi. Na szkoleniu bardzo zwiększyło się moje poczucie własnej wartości i wiary w umiejętności. Poznałem tam ludzi z podobnymi problemami i do tej pory z kilkoma osobami mam kontakt. Uczyłem się pisma punktowego Braille’a, obsługi telefonu, komputera a także czynności dnia codziennego, gdzie robiłem kanapki, obierałem ziemniaki i przyszywałem guziki. Szkolono mnie też w zakresie technik poruszania się z białą laską i tam się przełamałem, aby nigdy się nie wstydzić swojej niepełnosprawności i walczyć o siebie. Tam zakupiłem mój pierwszy mówiący zegarek na rękę, z którego się cieszyłem jak z dalekiej zagranicznej podróży. Nie musiałem już nikogo pytać, która jest godzina i nie traciłem poczucia czasu.
Po powrocie do domu od razu chciałem dalej rozwijać nowo poznane umiejętności i nie próżnowałem. Kurs brajla, którego odbyłem 30 godzin, to zbyt mało, abym w pełni tę umiejętność opanował, ale podstawy już znam. Świetnym doświadczeniem były dla mnie lekcje z orientacji w przestrzeni z instruktorką z Sosnowca, panią Joanną. Dużo mnie nauczyła i przekazała wiele pozytywnej energii, będąc jednocześnie moim drogowskazem, bo dzięki niej nie bałem się już sam wyjść z domu. Gdy moja trauma już minęła, to u mojej żony było wręcz przeciwnie i w wyniku tego musieliśmy się rozwieść, bo nie czułem się przez nią akceptowany. Wróciłem do rodziców, gdzie miałem ogromne wsparcie. Wiosną ubiegłego roku zdecydowałem się kupić sobie tandem, gdyż zawsze bardzo lubiłem jeździć na rowerze. Myślałem, że kupię go w Jaworznie, ale gdy wszedłem do sklepu rowerowego i zapytałem sprzedawcę, to jego zdziwienie było ogromne i nie wiedział, co to jest ten tandem? Kupiłem więc u producenta w Lublinie i regularnie z moim tatą robimy sobie wycieczki rowerowe. Chętnie też jeżdżą ze mną moi znajomi, jeśli tylko mają czas. Szybko dobrze się zgraliśmy i nabraliśmy pewności siebie w jeździe. Podczas jazdy opisują mi, co znajduje się w przestrzeni, a ja to sobie wyobrażam i widzę oczami wyobraźni. Czasami słyszę komentarze ludzi, np. wow, jaki rower! Chyba mój tandem jest jedynym w mieście.
Stawiam sobie kolejne cele i zimą tego roku chcę się nauczyć grać na gitarze. W ubiegłym roku odważyłem się na jazdę konno i polecam to wszystkim, gdyż trzeba przełamywać bariery. Głęboka wiara w siebie to fundament, na którym stoimy, a bez niego cała konstrukcja runie. Jeszcze w tym roku zamierzam wyprowadzić się od rodziców, żeby jeszcze bardziej się usamodzielnić. Obecnie mam 33 lata i już nie boję się marzyć, bo tak bardzo kocham życie.
&&
Iwona Włodarczyk
Czy w trakcie świąt można się nudzić?
Mimo iż Święta Bożego Narodzenia większości kojarzą się z radosnymi spotkaniami w gronie rodzinnym oraz z kilkudniowym odpoczynkiem, to dla niektórych najzwyczajniej w świecie oznaczają one nudę.
Tak zazwyczaj bywa w przypadku osób mieszkających samotnie, których bliscy są daleko od nich. O ile osoby pełnosprawne bez problemu w świąteczne dni mogą samodzielnie wybrać się na rodzinny spacer czy w odwiedziny, to już większości samotnych osób z niepełnosprawnością wzroku nie jest to dane. Na przykład osoby niewidome nie wsiądą do własnego auta i samodzielnie nie pojadą na wycieczkę za miasto, a świadomość tego, że świąteczne dni dla ich znajomych czy nawet przyjaciół są nieraz jedynymi dniami w roku, kiedy bez żadnych przeszkód mogą spędzić je z najbliższymi, to pomimo zaproszeń i zapewnień z ich strony, że będą mile widziani, starają się nie nadużywać tej gościnności.
Czy na pokonanie świątecznej nudy nie ma sposobu? Jakimi zajęciami wypełnić nadmiar wolnego czasu?
W te dni zazwyczaj czas się niemiłosiernie dłuży, a chęć zabicia
nudy zmusza do wynajdywania sobie nieustannie nowych zajęć. Robienie porządków czy praca zawodowa nie wchodzą w grę, więc pozostają rozrywki, np. czytanie książki, rozwiązywanie krzyżówek czy słuchanie ulubionej muzyki.
W pokonaniu natrętnej i niechcianej nudy z pewnością może być pomocne pozytywne nastawienie i tak, jeżeli wieczorem zasypiając, pomyślimy o tym, że za oknami jest zimno, a my rankiem nie będziemy zmuszeni nań wychodzić, zamiast tego będziemy mogli do woli wylegiwać się w ciepłej pościeli, następnie z kubkiem gorącej herbaty, kawy czy kakao zagłębić się w lekturę ciekawej książki, bądź obejrzeć interesujący nas film, to z pewnością obudzimy się w dobrym humorze. Ci, którzy mają dostęp do komputera, nie są już zdani tylko na programy telewizyjne czy radiowe; obecnie dzięki Internetowi mają oni dostęp do filmów z audiodeskrypcją, książek mówionych
czy dowolnie wybranej muzyki.
Niemożność fizycznego podróżowania nie jest jednoznaczna z brakiem kontaktu ze znajomymi, którzy niejednokrotnie są również samotni. Dzięki portalom społecznościowym, poczcie elektronicznej i ogólnie dostępnym telefonom kontakt z drugim człowiekiem nie stanowi już żadnego problemu. Co prawda w tej formie nie zastąpi on bezpośredniego kontaktu, to jednak sprawia, że samotność i nuda już tak bardzo nie doskwierają.
Dużym urozmaiceniem dla osób z niepełnosprawnością wzroku może być czytanie prasy, która jest dostępna w wersji elektronicznej, powiększonym druku, a chętni mogą oddać się lekturze czasopism, czytając je w wydaniu brajlowskim.
Tak jak w poprzednich latach, tak i w tym roku, wszystkim Czytelnikom życzę wesołych Świąt, podczas których nie będzie miejsca na nudę, a zdrowie i dobry humor niech towarzyszą czytającym te słowa przez cały przyszły rok.
&&
Maria Choma
Do Żułowa przybyłam we wrześniu 1984 roku. Przyjechała ze mną siostra Karola, która z właściwą sobie energią i zapałem objęła kierownictwo budowy nowego domu, a także matka Alma, która ją wprowadziła w tajniki tego stanowiska, na którym praca nie jest łatwa. Były to czasy wszelkich braków, niedostatków, szukania różnych rzeczy nierzadko w odległych miejscach, jeżdżenia po urzędach i załatwiania różnych spraw.
Ale często okazywano nam życzliwość i finansową pomoc. Spółdzielnie w całym kraju, parafie, w których śpiewał nasz chór, różni ofiarodawcy nie skąpili grosza. Głównym sponsorem naszego domu był Polonijny Nowojorski Komitet Pomocy Laskom. Jego prezes, Stanisław Świderski jeszcze długo po naszym zamieszkaniu w Domu Nadziei odwiedzał nas, niekiedy z żoną Danutą i jeszcze pomagał finansowo. Szybko, jak na tamte czasy, bo w ciągu pięciu lat zbudowano nasz Dom Nadziei. Jak wszystkie nasze sprawy, także nasz dom powierzyliśmy Opatrzności Bożej, modląc się z wiarą i z silną nadzieją. I oto stoi już od trzydziestu lat nasz piękny dom! Trafi się do niego, idąc po chodnikach, wykładanych kostką brukową, trzymając się solidnej poręczy. Mieszkańcy parteru i pierwszego piętra mają pokoje z balkonami. Na moim drugim piętrze balkonu nie ma, bo według pierwotnego planu miało tu nie być mieszkań. Ja mam wygodne miejsce w dwuosobowym pokoju, w którym od 25 lat świetnie się czuję. Kiedy potrzebuję balkonu, korzystam z ogólnego.
Nasze zajęcia odbywają się w Pawilonie, gdzie pracowały kiedyś chałupniczki zatrudnione w spółdzielni lubelskiej. Teraz mamy tu dziewiarstwo ręczne (warsztaciki szwedzkie), a także inne prace wykonywane przez widzących kolegów z warsztatu terapii zajęciowej. Dawna Centrala, zwana także Pałacem
, teraz nazywa się Soli Deo (Samemu Bogu). To było hasło wielkiego Prymasa Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który ukrywał się tutaj w czasie wojny. Z oddaniem służył mieszkańcom. Wspierał, pocieszał, umacniał w ludziach wiarę i nadzieję.
Obecnie w holu głównym Soli Deo znajduje się siedząca postać Księdza Prymasa. Pochyloną głowę wspiera na prawej dłoni. Przypomina mi oglądane kiedyś postacie Chrystusa Frasobliwego. Ta postać odlana z jakiegoś metalu przypomina nam, że Ksiądz Prymas czuwa nad nami i wstawia się za Żułowem. W piwnicy domu jest pokoik, gdzie Ksiądz Wyszyński mieszkał tuż przy ówczesnej kaplicy. To miejsce pamięci odwiedzają różni ludzie, nawet z daleka.
Pan Bóg pobłogosławił projekt, nad którym szczególnie trudziło się kilka osób. Szwajcarska fundacja pomagająca domom pomocy co rok wybiera jeden z ich projektów. W roku 2013 wygrał nasz.
W 2015 roku dom był już gotowy! Więc dzięki Bogu i wstawiennictwu Księdza Prymasa, Kardynała Stefana Wyszyńskiego mamy tu, w Soli Deo różne pracownie. Na parterze jest pracownia kulinarna. W poniedziałki grupa zajęciowa przygotowuje kolację dla całego domu, przeważnie sałatki albo pasty, a także ciastka do kawiarenki, która odbywa się w co drugą środę.
Obok tej pracowni jest sala ćwiczeń chóru. W czasie prób przygotowujemy śpiew liturgiczny, dobierając pieśni na mszę świętą i inne nabożeństwa. Miewamy też zaproszenia albo uroczystości domowe. Przygotowujemy koncerty.
Założycielem chóru Słoneczny Krąg
był ksiądz doc. Zdzisław Bernat, wieloletni dyrygent Chóru Katedralnego w Poznaniu. Kiedy pierwszy raz przyjechał do Żułowa, słyszał, jak ludzie starannie śpiewają, choć tylko na jeden głos. Zajął się nami, opracowywał i komponował dla nas pieśni i kolędy, przeważnie w trzygłosowym układzie. Służył nam z oddaniem. Przyjeżdżał z odległego Poznania, aby przez kilka tygodni pracować z nami, czy też na jeden dzień, na poświęcenie kaplicy, a potem na poświęcenie całego domu. Nawet w ostatnim roku życia, bardzo już poważnie chory, przyjeżdżał sam, prowadząc samochód. Ostatni raz odwiedził nas w maju 1994 roku. Zmarł w dniu 14 czerwca. Jego pamięć jest u nas wciąż żywa. Wierzymy, że tam, w Niebie czuwa nad nami, bo już po roku znalazła się pani Danuta Bałka-Kozłowska, która chętnie podjęła współpracę z nami, chociaż miała już w Chełmie dwa chóry: Chór Ziemi Chełmskiej Hejnał
i dziecięcy zespół Promyczków
w Chełmskim Domu Kultury. Przyjeżdża do nas na próby i pracujemy. Nasz repertuar to pieśni kościelne, ludowe i klasyczne. Wiele z nich pamiętamy jeszcze z Lasek, gdzie śpiewałyśmy w chórze pani Stefy Skibówny. Dobrze nam się pracuje. Tylko jeden mamy problem, bo jest nas trochę za mało, a nikt odpowiedni nie przychodzi, by zasilić nasze szeregi. Ale podobno wiele chórów z tym problemem się boryka.
Na pierwszym piętrze domu są pokoje mieszkalne, a na drugim jest pracownia plastyczna, tyflologiczna, gdzie odbywają się zajęcia informatyczne, jest też biblioteka, skąd można pożyczać książki do domu, ale także poczytać na miejscu lub posłuchać.
Od 35 lat mieszkam w Żułowie. Słucham czasem wspomnień starszych koleżanek jak trudno było mieszkać w dawnych domkach ogrzewanych kaflowymi piecami. Trzeba było nosić węgiel. Piece były ciepłe, ale przez nieszczelne okna wchodził do mieszkań zimny wiatr. Trudne było, szczególnie zimą chodzenie do kaplicy i jadalni, które znajdowały się w Centrali, także do warsztatu. Nie było poręczy, a łańcuchy, przy których się chodziło, były nisko, nie dawały oparcia na śliskim chodniku.
Najtrudniej było pierwszym mieszkańcom Żułowa. We wrześniu 1939 roku przyjechała grupa niewidomych dziewcząt. Ze wspomnień nie żyjącej już Heleny Żak wiemy, jak ciężko pracowały, aby przeżyć! Niemieccy okupanci wymagali dostaw zboża i innych artykułów spożywczych. Dziewczęta pracowały całymi dniami, żeby zdążyć na czas. Zmęczone całodzienną harówką musiały późnym wieczorem pracować przy tytoniu, którego także Niemcy wymagali. Mieszkały w niezbyt ciepłych barakach, nie miały wielu rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie codziennego życia. Po chwiejących się deskach musiały przynosić sobie do baraku jedzenie z kuchni, która była w Centrali. Helena Żak opowiadała, jak niosła z koleżanką zupę dla grupy. Idąc po tych chybotliwych deskach, przewróciły się i wylała się cała zupa. Skąd te dzielne dziewczęta brały siłę w tych ciężkich czasach?
Z Eucharystii, z różańca, z wiary w Opatrzność Bożą i z nadziei, że przetrwają. Myślę o dzielnych Żułowiankach z szacunkiem, jakby z poczuciem długu; one przeżyły te trudne lata tak dzielnie, żeby nam dzisiaj żyło się miło i mieszkało wygodnie. Ufam, że Pan Bóg już przyjął je do Radości Nieba.
W naszej pamięci pozostanie na zawsze siostra Irma Małek, która miała pierwotnie kierować budową. Zajęła się sprawą kamienia węgielnego, który mieliśmy dostać z Majdanka. Kierowcą była od niedawna. Pewnego upalnego, lipcowego dnia wyjechała do Majdanka sama. Uległa wtedy wypadkowi, którego nie przeżyła. Na miejscu wypadku postawiono krzyż, który stoi do dziś. Na kamieniu jest hebrajski napis, pewnie modlitewny, bo Niemcy, budując obóz, brukowali tam drogi kamieniami z żydowskich grobów.
Nasza kaplica przez cały dzień jest otwarta. Można w każdej chwili wejść i pomodlić się. Dzień zaczyna się od pacierza sióstr, po którym jest Msza Święta. Tu Pan Jezus umacnia naszą wiarę i tę Nadzieję, która zawsze tu mieszka.
Pozwolę sobie zakończyć tę opowieść o Żułowie pogodną historią Danki
.
Gdy pani Prezesowa Danuta Świderska była ciężko chora, w swej ostatniej woli prosiła, by nie kupować kwiatów na Jej grób, nie stawiać pomnika. Jeśli ktoś chce dać ofiarę, to niech z tego będzie coś dla naszych niewidomych.
Był czerwiec 2004 roku. W pobliżu Domu Nadziei stała już śliczna altanka, którą w ciągu miesiąca zbudowano z kamieni. Można tam posiedzieć z radiem, książką, z ludźmi, lub samotnie, a nawet urządzić imprezę. Pani Danuta zmarła już i w Laskach miała być pochowana, podczas gdy my cieszyłyśmy się Jej wspaniałym darem. Altankę na Jej cześć nazwano Danka
. Wciąż otrzymujemy wiele dobra z różnych stron. Możemy cieszyć się naszym pięknym domem, dobrymi warunkami, a przede wszystkim tą naszą Nadzieją, która zawsze tu mieszka.
&&
Joanna Kapias
Tyflohakaton to wydarzenie zaproponowane i zorganizowane przez doktorantów Wydziału Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie (Uniwersytet Śląski), mgr Dawida Stańka i mgr Joannę Kapias. W weekend 6-7 lipca grupa szczególnie uzdolnionej młodzieży uczestniczyła w innowacyjnych warsztatach, które łączyły w sobie nowe technologie i zagadnienia z zakresu pedagogiki specjalnej.
Macie dwa dni na stworzenie pomysłu na produkt cyfrowy dla niewidomych, który zaprezentujecie przed jury
- takie zadanie otrzymali uczestnicy tyflohakatonu.
Aby zrozumieć potrzeby osób z dysfunkcją wzroku, pierwszego dnia młodzież wzięła udział w warsztatach z zakresu orientacji przestrzennej, gier bez użycia wzroku, prezentacji systemów udźwiękawiających komputery i smartfony oraz w prezentacji sprzętów rehabilitacyjnych i aplikacji dla osób z dysfunkcją wzroku - zajęcia odbywały się w googlach symulujących brak wzroku. Warsztaty poprowadziła Joanna Kapias oraz dwie zaproszone osoby niewidome - Andrzej Koenig oraz Małgorzata Kapias.
Następnie uczestnicy w dwóch grupach roboczych podczas zajęć prowadzonych przez pomysłodawcę wydarzenia, Dawida Stańka mieli za zadanie wymyślić produkt cyfrowy, który miałby odpowiadać na potrzeby osób niewidomych lub słabowidzących. Podczas tworzenia prototypów pomysły były konsultowane z przedstawicielką środowiska osób niewidomych. Drugiego dnia projekty były dopracowywane i przygotowywane do zaprezentowania przed jury podczas części konkursowej.
Jest to grupa, z którą pracuję już od dłuższego czasu
- opowiada pan Dawid Staniek. - Poziom zaawansowania uczestników jest różny: jedni są bardzo zaawansowani, jeśli chodzi o programowanie i robotykę, inni mniej, ale za to są bardzo kreatywni i generują wiele ciekawych pomysłów
.
Po części warsztatowej odbył się finał, podczas którego młodzi zaprezentowali to, co wypracowali przez niespełna dwa dni. Do jury zaproszenie przyjęły: prezes Zarządu Stowarzyszenia Wsparcia Społecznego Feniks
z Cieszyna, dr Anna Klinik, dr Sylwia Wrona z Zakładu Pedagogiki Specjalnej UŚ oraz przedstawicielka środowiska osób niewidomych, Małgorzata Kapias.
To wspaniałe, że młodzi ludzie zdecydowali się uczestniczyć w takim wydarzeniu i poświęcić swój czas na stworzenie czegoś dla osób z niepełnosprawnością
- powiedziała dr Anna Klinik, witając wszystkich obecnych podczas finału konkursu.
W trakcie warsztatów pomysłów było wiele, a ostatecznie przed jury zaprezentowane zostały dwa projekty grupowe i jeden indywidualny. Pierwsza z grup przedstawiła prototyp aplikacji opartej na sztucznej inteligencji (AI). Grupa druga skonstruowała w pełni działające urządzenie użytku dnia codziennego wraz z aplikacją służącą do jego obsługi. Aplikacja ta jest dostosowana do obsługi zarówno przez osoby niewidome, jak i słabowidzące. Jeden z uczestników poszedł swoją drogą i zaprezentował projekt indywidualny, a mianowicie udźwiękowioną grę na telefony z Androidem (już gotową i w pełni działającą). To wszystko zostało zaprogramowane w ciągu dwóch dni przez dzieci (10-16 lat), które pierwszy raz zetknęły się z problematyką tyfloinformatyki! Nie dziwi, że jury było pod wielkim wrażeniem poziomu wszystkich prezentacji i po burzliwych obradach postanowiło nie wyłaniać zwycięzców.
Celem warsztatów było nie tylko stworzenie produktu cyfrowego użytecznego społecznie, ale również wskazanie młodym, zdolnym programistom nowej, możliwej drogi rozwoju, jaką jest tworzenie aplikacji dla specyficznej grupy odbiorców, osób z dysfunkcją narządu wzroku.
Rezultaty pracy tych młodych, zdolnych ludzi przerosły moje najśmielsze oczekiwania
- mówi jedna z organizatorek, Joanna Kapias. - Dołożymy wszelkich starań, aby przynajmniej część z rozwiązań opracowanych w trakcie tyflohakatonu wdrożyć w życie. Jesteśmy na etapie szukania inwestorów. Takiego potencjału, jaki noszą w sobie nasi uczestnicy, nie można zmarnować!
.
Głównym organizatorem wydarzenia było Stowarzyszenie Wsparcia Społecznego Feniks
w Cieszynie, które już od trzech lat jest organizatorem Ogólnopolskich Tyflokonferencji, jednak tyflohakaton jest owocem współpracy z wieloma innymi ludźmi i organizacjami. Wydarzenie zostało objęte patronatem dziekana Wydziału Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie, prof. zw. dr hab. Zenona Gajdzicy. Dzięki uprzejmości władz wydziału zajęcia odbyły się na terenie cieszyńskiego kampusu z wykorzystaniem uczelnianego sprzętu komputerowego i multimedialnego. Sprzęt do zajęć tyfloinformatycznych, orientacji przestrzennej i gier udostępniły: dr Sylwia Wrona, Małgorzata Kapias oraz cieszyńskie koło Polskiego Związku Niewidomych. Nagrody dla wszystkich uczestników ufundowała Polsko-Amerykańska Fundacja Wolności. Całość zajęć była prowadzona nieodpłatnie przez doktorantów naszego wydziału: mgr Dawida Stańka i mgr Joannę Kapias. Portal Śląska Cieszyńskiego OX.PL objął wydarzenie patronatem medialnym.
&&
&&
Iwona Włodarczyk
Staranny dobór stroju
Niewidzący, a zwłaszcza kobiety przykładają dużą wagę do tego, aby dobrze wyglądać. Każda z nas ma swój patent na dobór ubrania, czasami korzystamy z pomocy bliskich, lecz zdarza się, że musimy uporać się z tym same. Pośpiech jednak temu nie służy; przekonałam się o tym, gdy mając mało czasu, bez uprzedniego sprawdzenia założyłam sukienkę i dopiero zamykając drzwi na klucz, moja dłoń otarła się o metkę. Tym to sposobem na spotkanie z prawnikiem nie poszłam wystrojona w sukienkę, która była odwrócona na lewą stronę.
Moim znajomym udało się wyjść na miasto w butach założonych na opak lub w skarpetach nie do pary. W takich sytuacjach, zarówno oni jak i ja, na zwracane nam uwagi niezmiennie odpowiadamy, że wprowadzamy nową modę.
Nieświadome kradzieże
Zdarzyło się już i tak, że osoba słabowidząca, będąc w przychodni, po wyjściu z gabinetu zabrała z krzesła torebkę i dopiero, będąc na zewnątrz budynku, zorientowała się, że ma dwie. Oczywiście wróciła, oddała zgubę zdenerwowanej właścicielce, a kiedy wyjaśniła jak do tego doszło, obie panie zaśmiewały się do łez.
***
W zimowe przedpołudnie odbywa się spotkanie w gronie osób z dysfunkcją wzroku. Jedna z kobiet pośpiesznie opuszcza towarzystwo, twierdząc, że spieszy się na autobus. Czas mija szybko i pozostali zaczynają zbierać się do wyjścia, lecz w tym momencie okazuje się, że jedna z uczestniczek spotkania nie może znaleźć swojej kurtki, a ta, która wisi na wieszaku, jest na nią zdecydowanie za mała. Pośpiech i tym razem okazał się zgubny, ponieważ dużo czasu zajęło dostarczenie i ponowna zamiana kurtek.
Takich sytuacji, jak opisane powyżej, można by jeszcze wyliczać więcej, niektóre są spowodowane niewiedzą, inne naszym gapiostwem lub tak zwyczajnie zrządzeniem losu. Musimy jednak pamiętać, że nerwy w niczym nam nie pomogą, natomiast podejście z uśmiechem sprawi, że nasze niewidzenie nie będzie odbierane jako coś strasznego, co przeraża widzących i nie będą omijać nas szerokim łukiem. Widzący tak jak i my również popełniają błędy, lecz szybko przechodzą nad tym do porządku dziennego. Warto byśmy o tym pamiętali i brali z nich przykład. Nie rozpamiętujmy tego, co nam się przydarzyło, a wtedy życie będzie znacznie łatwiejsze.
&&
&&
W bieżącym roku Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika zrealizowało następujące projekty:
Stanisław Moniuszko Dumki i piosenki sielskie. We współpracy z Muzeum Historii Polski w ramach programu
Patriotyzm Jutraukazała się publikacja znakomitego historyka - Andrzeja Chwalby
1919: Pierwszy rok wolności. Pozycja ta jako nagranie w formacie DAISY oraz w wersji HTML i EPUB znajduje się już w bibliotekach, do których mają dostęp niewidomi: w DZdN GBPiZS, w bibliotekach ośrodków szkolno-wychowawczych dla niewidomych, a także w Akademickiej Bibliotece Cyfrowej. Nadal trwa rozszerzanie Biblioteki Utworów Chóralnych, dofinansowane przez MKiDN w ramach programu
Kultura cyfrowa. Biblioteka powiększy się o dodatkowe 130 pozycji. Przybyły nowe kategorie: kanony oraz pieśni na głosy równe.
Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika
&&
Cześć!
Mam na imię Mateusz i mam 27 lat. Urodziłem się z czterokończynowym mózgowym porażeniem dziecięcym. Poruszam się na wózku oraz jestem niewidomy. Z zamiłowania jestem tyfloinformatykiem (informatykiem dla osób niewidomych). Pracuję online w Fundacji Świat według Ludwika Braille’a
. Moim zadaniem jest szkolenie osób niewidomych z zakresu obsługi komputera, urządzeń i oprogramowania specjalistycznego (m.in. screen readerów, z ang. czytników ekranu). Nie ograniczam się do pomocy tylko w godzinach pracy, robię to również charytatywnie.
W wolnym czasie interesuję się muzyką i językami obcymi. Ponadto lubię poznawać różne kultury. Dobrze mówię po angielsku, a także uczę się szwedzkiego.
Pomimo różnych barier, jakie muszę pokonywać codziennie, staram się być pogodny i uśmiechnięty.
Na co zbieram pieniądze?
Zostaną przeznaczone na zakup wózka elektrycznego wraz z systemem pozwalającym na umiejscowienie mnie w aucie bez użycia siły. Na rynku jest dostępny zestaw, z którego chciałbym skorzystać. Obecnie jest to jedyne rozwiązanie, które pozwoli mi opuścić mury domu, pójść gdziekolwiek: do kina, teatru, kawiarni, czy odwiedzić znajomych:
Niestety cena wózka i systemu wraz z jego montażem przekracza moje możliwości finansowe, abym mógł go kupić samodzielnie. Mając rentę socjalną i niewielkie pieniądze za pracę w fundacji musiałbym zbierać na ten wózek 10 lat.
Powyższy zakup umożliwi mi dalszy rozwój, a także lepszą pomoc innym potrzebującym niewidomym podczas prowadzenia szkoleń. Dlatego też bardzo proszę wszystkich ludzi dobrej woli o pomoc i wsparcie. Można mi pomóc za pośrednictwem strony internetowej https://zrzutka.pl/carony.
Mateusz
&&
Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując swój 1% podatku Organizacji Pożytku Publicznego - Fundacji Świat według Ludwika Braille’a
wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560.
Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta 33 1750 0012 0000 0000 3438 5815 BNP Paribas Bank Polska S.A. z dopiskiem Darowizna na cele statutowe Fundacji Świat według Ludwika Braille’a
.
Z góry dziękujemy za wsparcie, życzliwość i zrozumienie.
Fundacja Świat według Ludwika Braille’a