Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449-6154

Nr 10/55/2020
październik

Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20-706 Lublin
Tel.: 697-121-728

Strona internetowa:
www.swiatbrajla.org.pl
Adres e-mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608-096-099
Adres e-mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach Sześciopunktu są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Spis treści

Od redakcji

O jesieni, jesieni - Kazimiera Iłłakowiczówna

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Zostań niewidomym kierowcą londyńskiego metra - Piotr Malicki

Co w prawie piszczy

Fundusz Solidarnościowy - realne korzyści nie tylko dla osób niepełnosprawnych - Prawnik

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Z koktajlami przez życie - Radosław Nowicki

Kuchnia po naszemu

Dynia królowa jesieni - Alicja Cyrcan

Z polszczyzną za pan brat

Słowa na cenzurowanym - Tomasz Matczak

Z poradnika psychologa

W pojedynkę czy we dwoje? - Małgorzata Gruszka

Rehabilitacja kulturalnie

Generał Władysław Anders - żołnierz czy polityk? - Paweł Wrzesień

Galeria literacka z Homerem w tle

Pamiętnik z okresu pandemii (fragment) - Krystyna Włodarek

Nasze sprawy

Wywiad z Ryszardem Dziewą - Stanisław Kotowski

Z uporem dąży do celu - Iwona Włodarczyk

Czarna opaska, miecz i waga (ciąg dalszy) - Alicja Nyziak

Z uśmiechem przez życie

Biała laska - Teresa Dederko

Listy od Czytelników

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

W październiku od wielu lat obchodzimy Dzień Białej Laski - święto wszystkich niewidomych. Z tej okazji życzymy Państwu pogody ducha, życzliwości bliskich oraz przypadkowych przechodniów, a także zdrowia i braku kontaktów z wszelkimi wirusami.

W obecnym numerze Sześciopunktu szczególnej uwadze polecamy wywiad z założycielem Fundacji Świat według Ludwika Braille’a - panem Ryszardem Dziewą, ukazujący jego działalność w wielu wymiarach życia.

Ponadto z naszym psychologiem zastanowimy się, jaką drogę życiową wybrać, prawnik wyjaśni, czym zajmuje się Fundusz Solidarnościowy, a w dziale Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko znajdziemy instrukcję Jak zostać niewidomym kierowcą metra. Tym razem w Kuchni po naszemu autorka zaskoczy Czytelników bogactwem gatunków dyni i pokaże, jakie pyszności dyniowe można przygotować.

Wszystkim zainteresowanym historią radzimy przeczytać ciekawy artykuł poświęcony generałowi Andersowi.

Czekamy na Państwa opinie i wrażenia po lekturze Sześciopunktu.

Zespół redakcyjny

<<<powrót do spisu treści

&&

O jesieni, jesieni

Kazimiera Iłłakowiczówna

Niech się wszystko odnowi, odmieni...
O jesieni, jesieni, jesieni...
Niech się nocą do głębi przeźrocza
nowe gwiazdy urodzą czy stoczą,
niech się spełni, co się nie odstanie,
choćby krzywda, choćby ból bez miary,
niesłychane dla serca ofiary,
gniew czy miłość, życie czy skonanie,
niech się tylko coś prędko odmieni.
O jesieni!... jesieni!... jesieni!

Ja chcę burzy, żeby we mnie z siłą
znowu serce gorzało i biło,
żeby życie uniosło mnie całą
i jak trzcinę w objęciu łamało!
Nie trzymajcie, nie wchodźcie mi w drogę,
już się tyle rozprysło wędzideł...
Ja chcę szczęścia i bólu, i skrzydeł
i tak dłużej nie mogę, nie mogę!
Niech się wszystko odnowi, odmieni!...
O jesieni!... jesieni!... jesieni!

<<<powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

Zostań niewidomym kierowcą londyńskiego metra

Piotr Malicki

Każdy z nas chociaż raz w życiu marzył, aby usiąść za kierownicą samochodu i wcisnąć gaz do dechy, czując rosnącą prędkość. Ja miałem w swoim życiu taką okazję podczas zorganizowanego wydarzenia Niewidomi za kierownicą, gdzie jeździłem różnymi samochodami po terenie zamkniętego lotniska. Jednak w moich marzeniach samodzielnego prowadzenia pojazdów znalazła się jeszcze chęć wcielenia się w rolę kierowcy podziemnego pociągu. Udało się to dzięki grze TubeSim, która umożliwiła mi wirtualną jazdę po tunelach londyńskiego metra.

W poniższym artykule opowiem, jak możemy pobrać grę TubeSim, w jaki sposób możemy sterować podziemnym pociągiem oraz jakie przygody mogą nas spotkać na codziennej drodze.

TubeSim jest już dostępne od kilku lat, a jego premiera odbyła się 21 grudnia 2016 roku. Grę można pobrać na system Windows bezpłatnie z poniższej strony: http://www.ndadamson.com/. Jest to rodzinna strona, na której zamieszczone są różne gry i programy.

Aby odnaleźć opisywany symulator szukamy zakładki N A Soft Links. W tym miejscu mamy dostępnych kilka programów jednego autora. Teraz odszukujemy nagłówek TubeSim, na którym naciskamy klawisz Enter, aby w niego wejść. Następnie znajdujemy nagłówek Downloads, pod którym, idąc strzałką w dół, mamy dostępne dwie opcje: Click here to download the full installer oraz Click here to download the portable version. Po naciśnięciu Entera na pierwszym hiperłączu pobierze nam się wersja instalacyjna gry, a na drugim wersja przenośna tego symulatora. Polecam pobrać wersję Portable, która będzie po pobraniu spakowana w formacie Zip. Kiedy rozpakujemy ten folder, wystarczy tylko uruchomić plik TubeSimPortable.exe, by cieszyć się wspaniałym symulatorem jazdy.

W opisywanej grze wcielamy się w rolę kierowcy jednego ze składów londyńskiego metra. Naszym głównym zadaniem jest bezpieczne dowiezienie pasażerów z wybranego punktu A do punktu B. Oczywiście w TubeSim musimy wykonać szereg innych czynności poza prowadzeniem pociągu, aby wszyscy (pasażerowie oraz kierownictwo) byli z nas zadowoleni. Do naszych obowiązków należy przygotowanie składu do odjazdu, a w tym m.in. włączenie wentylacji, ogrzewania, wtłaczania świeżego powietrza czy świateł zewnętrznych i wewnętrznych. Musimy także otworzyć drzwi, a zanim je zamkniemy, trzeba sprawdzić, czy wszyscy pasażerowie wsiedli do naszego składu. W odpowiednim czasie powinniśmy też ogłaszać komunikaty, że na przykład zaraz nastąpi odjazd pociągu do konkretnej stacji. Zanim wyruszymy w drogę, trzeba poprosić zarządzających daną stacją o zgodę na odjazd, aby nie zderzyć się z innym pociągiem. Na całej trasie należy sprawdzać, jaką mamy prędkość, aby nie przekroczyć dozwolonego tempa jazdy. Trzeba również kontrolować, ile pozostało nam kilometrów a potem metrów do najbliższej stacji, na której musimy zatrzymać pociąg i wypuścić jednych oraz wpuścić nowych pasażerów. Zatrzymywanie się jest o tyle trudne, że należy to zrobić w przedziale od 10 metrów do 0 metrów. Jeśli zatrzymamy pociąg wcześniej, to będziemy musieli powoli do wyznaczonego miejsca dojechać, a jeżeli pojedziemy za daleko, to już niestety nie mamy możliwości powrotu, tak jak jest to w prawdziwych podziemnych kolejkach na świecie. Dlatego początkującym kierowcom londyńskiego metra polecam ostrożną i powolną jazdę na pierwszych kilometrach samodzielnego kierowania podziemnym pociągiem.

Przejdźmy do wyjaśnienia, jak my jako osoby niewidome możemy sterować opisywanym symulatorem. Otóż wszystkie czynności wykonujemy oczywiście przy użyciu standardowej, komputerowej klawiatury. Niestety gra została przygotowana w języku angielskim, ale nawet jeśli ktoś nie zna go zbyt dobrze, to na pewno po kilkunastu próbach nauczy się samodzielnie sterować londyńskim metrem. Dla ułatwienia rozpoczęcia gry podaję link do podcastu opisującego wszystkie możliwości tego symulatora: http://storage.tyflopodcast.net/nowe/master/11/tube_sim.mp3.

Tak jak napisałem wyżej, sterujemy pociągiem za pomocą klawiszy na klawiaturze, np. Strzałka góra-dół - przyspieszanie i zwalnianie, Spacja - hamowanie, Tabulator - tzw. czuwak, który musimy mieć ciągle wciśnięty, jeśli chcemy jechać, prawy i lewy Shift - otwieranie i zamykanie prawych i lewych drzwi, klawisze od 1 do 9 - ogłaszanie różnych komunikatów, litera v - włączenie lub wyłączenie wentylacji, litery h i l - włączenie lub wyłączenie świateł przednich i świateł w wagonach, F8 i F9 - pytanie o pozwolenie na odjazd ze stacji itp. Możemy również sprawdzać, naciskając odpowiednie klawisze, różne informacje, jak np. litera a - liczba pasażerów na pokładzie, litera z - liczba pasażerów oczekujących na stacji, litera s - sprawdzenie różnych informacji o naszym pociągu, litera t - sprawdzenie temperatury, klawisz F4 - sprawdzenie prędkości itp. Jak więc widzicie, sterowanie londyńskim metrem nie jest wcale takie trudne, a przede wszystkim jest dostępne dla osób niewidomych oraz słabowidzących.

W głównym menu gry mamy do wyboru wykonywanie określonych misji lub swobodną jazdę na wybranej przez nas linii metra. Poza wyżej opisanymi obowiązkami na naszej codziennej drodze możemy spotkać również nagłe sytuacje. Kiedy usłyszymy niepokojący dźwięk, może on oznaczać, że temperatura w pociągu jest za wysoka i musimy wyłączyć ogrzewanie lub też na naszej drodze jest inny skład metra i musimy się natychmiast zatrzymać i zaczekać aż dźwięk umilknie. Jeśli nie wykonamy tych czynności, nie będziemy mieli dobrej opinii u pasażerów, możemy także mieć czołowe zderzenie z innym pociągiem, które muszę przyznać, że zaprojektowane zostało w ciekawy i widowiskowy sposób.

Podsumowując, zachęcam wszystkich do pobrania tego darmowego symulatora i spróbowania swoich sił jako kierowca angielskiego metra. Poczujecie wtedy, jak dużą odpowiedzialność za swoich pasażerów ma każdy maszynista podziemnych i naziemnych pociągów.

<<<powrót do spisu treści

&&

Co w prawie piszczy

&&

Fundusz Solidarnościowy - realne korzyści nie tylko dla osób niepełnosprawnych

Prawnik

Nowy program Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej został uruchomiony 1 stycznia 2019 r. (ustawa z dnia 23 października 2018 r.). Pierwotnie pod nazwą Solidarnościowy Fundusz Wsparcia, od tego roku funkcjonuje jako Fundusz Solidarnościowy. Ma on na celu wsparcie społeczne, zawodowe, zdrowotne lub finansowe osób niepełnosprawnych, a także rzeczywistą pomoc członkom ich rodzin oraz opiekunom.

Zgodnie z zapisami ustawy nowy państwowy fundusz celowy, którego dysponentem jest minister właściwy do spraw zabezpieczenia społecznego finansowany będzie:

Jak informuje Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, środki finansowe przeznaczane na wsparcie osób niepełnosprawnych w 2020 r. osiągną rekordowe wartości, co wynika z wpłat, które dokonają najbogatsi podatnicy od dochodów uzyskanych w 2019 r. W efekcie do Funduszu trafi w 2020 r. ok. 1,15 mld zł. Razem z częścią składki na Fundusz Pracy rząd przeznaczy w ramach funduszu wsparcia osób niepełnosprawnych ok. 1,8 mld zł.

Programami realizowanymi w ramach Funduszu Solidarnościowego są:

  1. Usługi opiekuńcze dla osób niepełnosprawnych
    Program ma na celu zwiększenie dostępności do usług opiekuńczych, w tym specjalistycznych usług opiekuńczych, dla osób niepełnosprawnych ze znacznym stopniem niepełnosprawności w wieku do 75 lat, a także dla dzieci do 16 roku życia z orzeczeniem o niepełnosprawności ze wskazaniami. Kolejna edycja 2020 niniejszego programu rozpoczęła się w marcu br.
  2. Opieka wytchnieniowa
    Program kierowany jest do dzieci z orzeczeniem o niepełnosprawności oraz osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności, których członkowie rodzin lub opiekunowie, sprawujący bezpośrednią opiekę, wymagają wsparcia w postaci doraźnej, krótkotrwałej przerwy w sprawowaniu opieki oraz podniesienia swoich umiejętności i wiedzy w zakresie opieki nad tymi osobami. Edycja 2020 (kolejna) niniejszego programu rozpoczęła się w marcu br.
  3. Centra opiekuńczo-mieszkalne
    Z programu skorzystać będą mogły gminy i powiaty chcące utworzyć Centra opiekuńczo-mieszkalne lub zlecić ich prowadzenie organizacjom pozarządowym. Program jest realizowany od 1 lipca 2019 r. i jego realizacja nadal trwa. Na jego realizację w bieżącym roku przeznaczono 50 mln zł.
  4. Asystent osobisty osoby niepełnosprawnej
    Celem Programu jest wprowadzenie usługi asystenta jako formy ogólnodostępnego wsparcia dla osób niepełnosprawnych posiadających orzeczenie o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności. Osoby te będą miały możliwość skorzystania z pomocy asystenta, m.in. przy wykonywaniu codziennych czynności, załatwieniu spraw urzędowych czy podejmowaniu aktywności społecznej. Program ma na celu również przeciwdziałanie dyskryminacji i wykluczeniu społecznemu osób niepełnosprawnych poprzez umożliwienie im uczestnictwa w wydarzeniach społecznych, kulturalnych czy sportowych. Program jest w trakcie realizacji. Pierwsza edycja Programu jest realizowana od 1 października 2019 r. do 31 grudnia 2020 r.

Na stronie internetowej Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych w dniu 8 lipca br. pojawił się komunikat o konkursie ofert, które organizacje pozarządowe mogą składać w ramach niniejszego programu na kolejną edycję 2020-2021.

Ponadto środki Funduszu przeznacza się również na finansowanie:

  1. świadczenia uzupełniającego dla osób niezdolnych do samodzielnej egzystencji i kosztów związanych z jego obsługą (tzw. 500 plus),
  2. wsparcia udzielanego w ramach Funduszu Dostępności,
  3. dodatkowego rocznego świadczenia pieniężnego dla emerytów i rencistów oraz kosztów obsługi wypłaty tego świadczenia (tzw. Trzynastka),
  4. renty socjalnej, zasiłku pogrzebowego oraz kosztów ich obsługi.

W planie Funduszu na 2020 r. założono realizację wielu ciekawych projektów, co do których nie ma jeszcze wiążących decyzji, nie mniej warto śledzić ich losy, tj.:

• program Specjalne świadczenia medyczne Narodowego Funduszu Zdrowia dla osób niepełnosprawnych na lata 2019-2020 - planowany termin rozpoczęcia realizacji Programu to I/II kwartał 2020 r.,

Wyżej omówione programy mają do odegrania ważną rolę; są bowiem czymś w rodzaju pilotażu dla wprowadzenia form wsparcia, które są w Polsce w powijakach, choć są bardzo potrzebne. Mają na celu przetestowanie nowych instrumentów wsparcia. Niezbędne szczegóły odnośnie wszystkich programów Funduszu uzyskamy w poszczególnych gminach i powiatach na terenie całej Polski.

<<<powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Z koktajlami przez życie

Radosław Nowicki

Ostatnie miesiące nie są dla nas łatwe. Plany wielu ludziom pokrzyżował koronawirus. Wpłynął on także na ich samopoczucie oraz na ograniczenie aktywności. A przecież organizm cały czas potrzebuje witamin i mikroelementów, by odpowiednio funkcjonować i bronić się przed infekcjami oraz wirusami. Jednak nie warto faszerować go witaminami w tabletkach, są one gorzej przyswajane iż te obecne w pożywieniu. Lepiej postawić na regularne picie koktajli warzywnych i owocowych, które dostarczą do organizmu odpowiednich substancji odżywczych. Sam od pewnego czasu w taki sposób wspomagam organizm, a niniejszym artykułem chciałbym zachęcić do tego wszystkich Czytelników Sześciopunktu.

Mamy jesień, a ona sprzyja różnego rodzaju infekcjom i przeziębieniom. Jest to doskonały moment, aby zmienić nawyki żywieniowe i wesprzeć organizm naturalnymi środkami przeciwwirusowymi takimi jak: imbir, cytryna, kurkuma czy miód, które wspaniale smakują w domowych koktajlach. Picie koktajli będzie miało pozytywny wpływ na nasz organizm, dodatkowo jeszcze może dać wiele frajdy. Wszystko dlatego, że do ich przygotowania można używać różnych owoców i warzyw, dzięki temu, każdego dnia nasz koktajl może mieć inny kolor i smak.

Kolor zielony kojarzy się z narodzinami, życiem, pozytywną energią, świeżością, wiąże się z nadzieją, szczęściem i optymizmem. Taką barwę owoce i warzywa zawdzięczają chlorofilowi, który doskonale oczyszcza, wpływa na układ trawienny oraz stymuluje pracę wątroby. Zielone warzywa i owoce mogą być podstawą naturalnego detoksu. Poza tym stymulują pracę mózgu i wzmacniają odporność organizmu. Mają dużą zawartość błonnika, kwasu foliowego oraz witamin A, D, K oraz C. Do zielonych owoców i warzyw można zaliczyć przede wszystkim różnego rodzaju zieleninę, w tym pietruszkę, koperek, szpinak, szczaw, jarmuż, rzeżuchę, rukolę, roszponkę, liście mięty, melisy, szałwii czy bazylii, a także wszelkiego rodzaju sałaty. Poza tym zieloną barwę mają także: papryka, gruszki, cukinia, agrest, seler naciowy, kiwi, winogrona, ogórki, brokuły czy groszek.

Przepis na zielony koktajl

Dwie garście liści szpinaku, jeden banan, jedno jabłko, kilka plasterków imbiru, odrobina soku z cytryny, szklanka wody, opcjonalnie dwie, trzy kostki lodu. Składniki umieszczamy w blenderze kielichowym i blendujemy na gładki mus.

Kolor żółty kojarzy się głównie ze słońcem, z jego promieniami i ciepłem. Daje bodziec do działania i poprawia nastrój. Ma właściwości antystresowe i energetyzujące. Warzywa i owoce z tej grupy oczyszczają krew, ułatwiają trawienie i poprawiają pracę gruczołów limfatycznych. Żółty kolor mają między innymi: melony, cytryny, ananasy, banany, grejpfruty, awokado, mango, pomelo, cukinia, żółta papryka i pomidory.

Przepis na żółty koktajl

1 banan, kilka plastrów świeżego ananasa, szklanka mleka kokosowego, sok z limonki, opcjonalnie dwie, trzy kostki lodu. Składniki umieszczamy w blenderze kielichowym i blendujemy na gładki mus.

Z kolorem pomarańczowym wiąże się żywiołowość, spontaniczność, optymistyczne nastawienie do życia, pobudzenie do działania. Owoce i warzywa z tej grupy bogate są w witaminę A, która jest kluczowa dla prawidłowego funkcjonowania układu odpornościowego i tarczycy. Z kolei witamina C pobudza aktywność białych krwinek. Pomarańczowe warzywa i owoce zawierają duże ilości beta-karotenu, który mobilizuje przeciwciała przy infekcji organizmu. Pomarańczowy kolor mają między innymi: morele, nektarynki, brzoskwinie, khaki, bataty, grejpfruty, mango, dynie, marchew, pomarańcze, mandarynki.

Przepis na pomarańczowy koktajl

1 banan, dwie morele, szklanka mleka migdałowego, łyżka siemienia lnianego. Składniki umieszczamy w blenderze kielichowym i blendujemy na gładki mus.

Czerwony kolor kojarzy się głównie z miłością, energią oraz aktywnością. Czerwone warzywa i owoce swój kolor zawdzięczają likopenowi. Jest on silnym przeciwutleniaczem, który zwalcza działanie wolnych rodników przyspieszających proces starzenia. Warzywa i owoce z tej grupy są idealne na problemy z ciśnieniem, krążeniem krwi i sercem. Są bogate w witaminę B6, C, K, potas, mangan, kwas foliowy a także błonnik. Czerwony kolor mają przede wszystkim: truskawki, maliny, poziomki, granaty, rabarbar, pomidory, czerwone grejpfruty, żurawina, aronia, arbuz, czerwona papryka, porzeczki, wiśnie, czereśnie.

Przepis na czerwony koktajl

1 banan, szklanka truskawek (mogą być mrożone), pół szklanki czerwonych porzeczek, szklanka wody, łyżeczka maku. Składniki umieszczamy w blenderze kielichowym i blendujemy na gładki mus.

Kolor fioletowy kojarzy się z zaufaniem. Warzywa i owoce z tej grupy posiadają antocyjany, czyli naturalne barwniki, działające antyalergicznie, przeciwgrzybiczo, przeciwnowotworowo, obniżają ciśnienie krwi, wzmacniają naczynia włosowate krwionośne, mają działanie przeciwbakteryjne i przeciwzapalne, poprawiają wzrok i wzmacniają wątrobę. Są nieocenione w profilaktyce chorób sercowo-naczyniowych. Do fioletowych warzyw i owoców zalicza się: aronię, borówki, czerwoną kapustę, czarne porzeczki, jeżyny, śliwki, buraki, figi, winogrona, jagody, czereśnie.

Przepis na fioletowy koktajl

1 świeży burak, pół szklanki czarnych porzeczek, 1 banan, kilka listków mięty, szklanka wody, opcjonalnie dwie, trzy kostki lodu. Składniki umieszczamy w blenderze kielichowym i blendujemy na gładki mus.

Najczęściej do koktajli dodaje się wodę, ale dla poprawienia ich smaku można zamienić ją na jogurt naturalny, mleko krowie albo roślinne np. migdałowe, ryżowe, kokosowe czy owsiane. Koktajle warto także wzbogacać różnymi nasionami, np. pestkami dyni, orzechami (włoskie, pekan, makadamia, nerkowca, laskowe), ziarnami słonecznika, siemieniem lnianym, chią, ostropestem plamistym, sezamem, makiem, wiórkami kokosowymi, a także zmieniać ich smak przy pomocy przypraw takich jak: kurkuma, imbir, cynamon, kardamon, gałka muszkatołowa, papryka ostra itd. Do niektórych koktajli można dodać niewielkie ilości oleju, np. lnianego lub z pestek dyni. Można je także wzbogacać ugotowaną kaszą( jedną z najzdrowszych - jaglaną), płatkami owsianymi lub kakao/karobem. Jeśli chodzi o słodzenie, to warto wykorzystywać słodycz znajdującą się w owocach i warzywach, np. w marchewce, buraku czy bananie, a jeśli będzie jej brakowało, to można wspomóc się miodem, ale nie należy przesadzać z jego ilością. Do słodzenia można wykorzystać także daktyle lub ksylitol.

W obecnych czasach przez cały rok mamy dostęp do świeżych warzyw i owoców. Warto sięgać przede wszystkim po te, na które obecnie jest sezon. Jednak nie trzeba obawiać się mrożonych produktów, ponieważ w zimie mogą stanowić one namiastkę lata.

Praktycznie każdego dnia można pić koktajl w innym kolorze, przyrządzony z innych produktów, mający zupełnie nowy smak. Tak naprawdę ograniczeniem jest tylko i wyłącznie nasza wyobraźnia. Przygotowywanie koktajli z pewnością może sprawiać sporo przyjemności i poprawiać samopoczucie. Zachęcam wszystkich Czytelników do spróbowania takiego wsparcia swojego organizmu. Nie zajmuje to wiele czasu, nie stanowi problemu, a korzyści może nieść ze sobą mnóstwo. Wszak lepiej zapobiegać wszelkim infekcjom niż potem je leczyć.

<<<powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

&&

Dynia królowa jesieni

Alicja Cyrcan

Popularne odmiany dyni

Dynia zwyczajna to najbardziej popularna odmiana dyni w Polsce, ma okrągły kształt, miąższ i skórkę koloru pomarańczowego lub żółtego. Często osiąga bardzo duże rozmiary; może ważyć nawet do 45 kg. Idealna na zupę, sos lub przetwory na zimę. Jej smak warto wzbogacić aromatycznymi przyprawami, ziołami lub czosnkiem. Uprawiana jest również ze względu na zdrowe i odżywcze nasiona (pestki dyni).

Dynia Hokkaido ma spłaszczony kształt oraz niewielki rozmiar, jej skórka jest cienka i intensywnie pomarańczowa (kolor skórki podobny jest do koloru marchewki), miąższ żółty i zwarty. Idealna do przygotowywania potraw zarówno na słono jak i słodko, można z niej przyrządzić ciasta, desery, zapiekanki lub puree. Pysznie smakuje upieczona w piekarniku.

Dynia piżmowa ma butelkowaty lub dzwonowaty kształt podobny do bardzo dużej gruszki. Skórka przybiera kolor od kremowego do ciemnobrązowego, miąższ ma zwarty jasnopomarańczowy, z niewielką ilością pestek. Jej skórka jest bardzo cienka, dlatego łatwo się obiera. Ma uniwersalny smak, dobrze pasuje do dań na słodko, jak i na słono. Można ją zapiekać, przygotowywać w postaci zup, koktajli lub przetworów.

Dynia makaronowa to odmiana dyni zwyczajnej; ma owalny kształt, kolor skórki od jasnozielonego, przez żółty, do pomarańczowego z ciemnozielonymi paskami. Ma delikatny smak i charakterystyczny miąższ, który po ugotowaniu rozpada się i wyglądem przypomina makaron spaghetti (długie nitki). Najlepiej sprawdza się w warzywnych sosach czy warzywnych makaronach, nie nadaje się na zupy i desery.

Dynia Delicata kształtem przypomina cukinię o żółto-zielonej barwie, jej skórka pokryta jest charakterystycznymi ciemnozielonymi paskami. Charakteryzuje się delikatnym orzechowym smakiem, który sprawia, że idealnie nadaje się do przygotowywania domowych konfitur, lodów czy innych słodkich deserów, dobrze smakuje również w surowej postaci.

&&

Przepisy na dania z dyni Hokkaido

&&

Konfitura z dyni

Składniki:

Sposób przygotowania

Pokrojoną w kostkę dynię wkładamy do garnka, zalewamy wodą do wysokości dyni. Dynię gotujemy na małym ogniu około 20 minut. Pomarańcze obieramy, kroimy na małe cząstki. Do małego rondelka wlewamy pół szklanki wody, 2 łyżki cukru i pokrojone pomarańcze, wszystko podgrzewamy przez 15 minut. Następnie do podgotowanej dyni dodajemy pomarańczowy syrop, sok z cytryny i gotujemy na małym ogniu przez pół godziny, mieszając. Następnie dodajemy 2 galaretki, rozpuszczone wcześniej w 1 szklance wody. Mieszamy, dodajemy starty korzeń imbiru i resztę cukru. Gotujemy jeszcze na bardzo małym ogniu przez dwadzieścia minut, często mieszając. Następnie gorący dżem przelewamy do oczyszczonych i wysuszonych słoików. Pasteryzujemy ok. 10 minut.

&&

Frytki z dyni

Składniki:

Sposób przygotowania

Oczyszczony miąższ dyni kroimy w paski lub półksiężyce (nadajemy mu kształt frytek). Czosnek przeciskamy przez praskę, wkładamy do miseczki, dodajemy do niego oliwę oraz zioła, mieszamy. Przygotowaną marynatą smarujemy dynię, następnie wykładamy na blaszkę do pieczenia i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 160 stopni C przez 20 minut.

&&

Placki z dyni

Składniki:

Sposób przygotowania

Dynię dokładnie myjemy, usuwamy z niej pestki, następnie ścieramy na tarce (razem ze skórką), przekładamy do dużej miski. Cebulę i natkę pietruszki siekamy, dodajemy do startej dyni. Dodajemy mąkę i jajka. Wszystko mieszamy. Na patelni dobrze rozgrzewamy olej, następnie powoli nakładamy łyżką porcje ciasta. Smażymy przez około 3-4 minuty, przekładając placki na drugą stronę. Podajemy.

&&

Zupa dyniowa

Składniki:

Sposób przygotowania

Dynię obieramy, usuwamy z niej pestki, kroimy na drobne kawałki. Marchewkę obieramy, ścieramy na tarce, cebulę i czosnek kroimy drobno. W garnku, na rozgrzanej oliwie podsmażamy marchewkę, cebulkę i czosnek, dodajemy sól, pieprz i 2 szklanki wody, gotujemy ok. 5 minut. Następnie dodajemy pokrojoną dynię oraz masło. Gotujemy na małym ogniu pod przykryciem. Po około pół godzinie dodajemy śmietanę, posiekaną natkę pietruszki, mieszamy i podajemy.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z polszczyzną za pan brat

&&

Słowa na cenzurowanym

Tomasz Matczak

Przyglądając się wszelkim językowym normom, prawidłom, regułom i zwyczajom, nie podejrzewałem, że polszczyzna może stać się polem sporów o zabarwieniu światopoglądowym. Dziś nawet niezbyt uważny obserwator z pewnością dostrzeże niezwykle wyraźną polaryzację w świecie. Dotyczy ona religii, polityki, moralności czy filozofii życia, a zwolennicy i przeciwnicy przeróżnych teorii ścierają się ze sobą z godnym podziwu uporem. Poprawność polityczna wdarła się także do języka i dręczy go od dawna. Moim zdaniem dręczy, bo w wielu przypadkach nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Tyle, że gdzie szukać zdrowego rozsądku, gdy po świecie krąży koronawirus?

Dziś nie będzie o etymologii, pisowni, wymowie ani ortografii. Nie będzie o językowych pułapkach, niuansach czy wyjątkach. To będą raczej około językowe rozważania niby filozoficzne. Niby, bo filozof ze mnie mizerny.

Zacznę od naszego podwórka. Jakiś czas temu na łamach Sześciopunktu podjęto temat przymiotnika ślepy. Nie zamierzam ani bronić, ani ganić nikogo kto go używa bądź piętnuje używanie. Wspominam o nim wyłącznie po to, aby mieć jakiś punkt wyjścia i zarazem odniesienia. Jak wiadomo słowo ślepy nie zawsze wzbudzało pejoratywne skojarzenia. Zanim zastąpiono je takimi wyrazami, jak niewidomy czy niewidzący, funkcjonowało w polszczyźnie przez długie lata. Podobnie rzecz się ma ze słowem Cygan. Neutralne niegdyś, lecz dziś z negatywnymi konotacjami, zostało zastąpione przez politycznie poprawnego Roma. Tyle, że nikt jakoś nie zamierza upierać się przy śpiewaniu: My, Romowie, co pędzimy z wiatrem lub Dziś prawdziwych Romów już nie ma....

Obecnie największa batalia toczy się o słowo Murzyn. Doszło do tego, że wyjaśniającej zawiłości stosowania tego rzeczownika dr. Hab. Katarzynie Kłosińskiej, nota bene przewodniczącej Rady Języka Polskiego PAN, zarzucono rasizm, gdyż stwierdziła, że nie widzi w tym rzeczowniku niczego wykluczającego i uznaje go za neutralny. Jej zdanie podzielają także, m.in. Prof. Jan Miodek i prof. Jerzy Bralczyk, a więc raczej niekwestionowane autorytety z dziedziny języka polskiego. Całkiem przeciwną opinię przedstawił jednak ostatnio dr hab. Marek Łaziński - wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego i członek Rady Języka Polskiego PAN. Stwierdził, że słowo Murzyn jest określeniem obraźliwym i nie można używać go inaczej niż na prawach historycznego cytatu.

Przeciwnicy stosowania słowa Murzyn w odniesieniu do osób o czarnym kolorze skóry przekonują, że ma ono pejoratywny wydźwięk. Na potwierdzenie swojej tezy przytaczają frazeologizmy i powiedzenia, które funkcjonują w naszej rodzimej mowie, m.in. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść czy sto lat za Murzynami.

Trudno nie zgodzić się z tym, że zacytowane zwroty są nacechowane negatywnie. Tyle, że prócz nich mamy w polszczyźnie Murzynka Bambo z dziecięcego wierszyka, który to ani sam bohater, ani wierszyk nawet, pejoratywnych skojarzeń raczej nie nasuwa.

Co zatem sprawia, że różne słowa nabierają znaczenia innego niż zamierzone? Przymiotnik ślepy pochodzi bowiem od rzeczownika ślepota, którego to nawiasem mówiąc nikt z medycznych określeń wyrzucać nie zamierza i dawniej funkcjonował w języku nie wzbudzając emocji. Podobnie rzecz się miała z Cyganem i Murzynem.

Tak, wiem, język ewoluuje, nie mamy na to wpływu, ale czy powinniśmy w sposób bezrefleksyjny podchodzić do wszelkich postulowanych zmian?

Zwolennicy nieużywania rzeczownika Murzyn zwracają uwagę, iż może on urażać czyjeś uczucia. Podobno wielu czarnoskórych traktuje go jako nazwę piętnującą, wykluczającą i rasistowską. Na potwierdzenie swej tezy przytaczają cytowane wyżej zwroty, które ich zdaniem utrwalają pewien stereotyp. Domagają się nienazywania nikogo Murzynem ze względu na szacunek dla ich przekonań. Pani dr hab. Katarzyna Kłosińska podziela ten pogląd i wyjaśnia, że jest skłonna zrezygnować z używania słowa Murzyn właśnie ze względu na szacunek dla drugiego człowieka.

Rozumiem to, a jednocześnie zastanawiam się, czy czasem nie mamy do czynienia ze swoistą dyfuzją pojęciową? Czy tego typu prawidła, a więc czysto emocjonalne i subiektywne przekonania, powinny znajdować swe odbicie w normach językowych? Nietrudno bowiem odnaleźć w polszczyźnie zwroty, które póki co nie budzą jeszcze sprzeciwu, ale per analogiam do Murzyna mogą stać się w przyszłości równie jak on kontrowersyjne? Dlaczego niby akurat tureckie kazanie ma być niezrozumiałym bełkotem? Czy Turcy nie mogą kiedyś poczuć się szykanowani? A czeski błąd? Dlaczego jest czeski, a nie na ten przykład słoweński? Czyżby Słoweńcy popełniali mniej błędów niż Czesi?

Nie chciałbym być posądzony o to, że jestem językowym betonem i konserwatystą. Nie jestem. Mam świadomość tego, iż także język podlega zmianom, ale jednocześnie niekoniecznie zgadzam się ze wszystkimi nowinkami językowymi, a przede wszystkim z argumentacją ich wprowadzania. Poza tym normy i reguły mają służyć porządkowaniu, a jeśli wywołują zamęt i chaos, to cóż to za prawidła? Na przykładzie Rady Języka Polskiego PAN widać, że opinie w samym szacownym gronie mogą być różne, więc co ma zrobić przeciętny Kowalski?

Obyśmy nie zapędzili się za daleko, bo może dojść do sytuacji, w której język, którego zadaniem jest porozumiewanie się między ludźmi, przestanie pełnić swoją podstawową funkcję. Okaże się bowiem, że ważniejsze od znaczenia słowa będą ładunki emocjonalne w nich zawarte, a nawet nie tyle w nich zawarte, co odczytywane przez niektórych. Może kiedyś rzeczownik szewc stanie się niewygodny dla wykonujących ten zawód, gdyż będzie ich kojarzył z wulgarnym słownictwem? Wszakże utarło się twierdzić, że ktoś klnie jak szewc!

Mam wrażenie, że doszukiwanie się wszędzie drugiego dna może nas zaprowadzić na manowce. I to wcale nie cudne, jak pisał Edward Stachura.

Obym był złym prorokiem!

<<<powrót do spisu treści

&&

Z poradnika psychologa

&&

W pojedynkę czy we dwoje?

Małgorzata Gruszka

O odpowiedź na pytanie: jak żyć - w pojedynkę czy we dwoje - poprosiła mnie jedna z Czytelniczek Sześciopunktu. W obecnym Poradniku psychologa nie udzielam odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego podpowiadam, jak znaleźć najlepszą drogę dla siebie.

Skąd to pytanie?

Pytanie o to, jak żyć - w pojedynkę czy we dwoje - coraz częściej pojawia się w przestrzeni publicznej. Dzieje się tak na skutek dokonującej się na naszych oczach rewolucji społeczno-obyczajowej. W minionych stuleciach formalny związek (zwłaszcza dla kobiet) był jedynym sposobem na przetrwanie i jako taką pozycję społeczną. Koncepcja małżeństwa jako realizacji osobistego szczęścia pojawiła się stosunkowo niedawno. Przez całe wieki przedstawiciele wszystkich warstw społecznych łączyli się ze sobą z konieczności. Dotyczyło to monarchów, arystokracji, szlachty, mieszczaństwa i chłopów. Małżeństwo pełniło zupełnie inne funkcje niż obecnie. Potrzeby emocjonalne zaspokajane były gdzieś indziej. Dziś nie wyobrażamy sobie, by ktoś mógł dobierać nam życiowego partnera/partnerkę i decydować o naszym losie. Decydujemy sami, nie mając wątpliwości co do tego, że żyjąc u boku drugiej osoby chcemy być szczęśliwi. Skoro tak, to oczywiście zastanawiamy się, czy na pewno tak będzie. To z kolei skłania do pytania: czy w ogóle warto wiązać się z drugim człowiekiem i wspólnie iść przez życie.

Instytucja singla

Rewolucja społeczno-obyczajowa sprawiła, że życie w pojedynkę zaczęło być nie tylko możliwe, ale też społecznie akceptowane. W środowiskach miejskich o kimś, kto nie ma obrączki na palcu, nie mówi się już stara panna, stary kawaler. Na szczęście owe pogardliwe określenia odeszły do lamusa. Nieco gorzej wygląda to w środowiskach wiejskich, gdzie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą. Singielki i single to osoby żyjące w pojedynkę z wyboru lub z konieczności. Tak czy inaczej, nikt nie ma prawa ich oceniać, a oni mają prawo czerpać korzyści związane z ową sytuacją. Przemiany społeczno-obyczajowe sprawiły, że życie bez partnera/partnerki ma co najmniej tyle samo plusów i minusów, co życie w stałym i formalnym związku.

Plusy i minusy życia w pojedynkę

Życie w pojedynkę umożliwia całkowitą koncentrację na sobie, swoich dążeniach, wartościach, stylu życia, wygodzie i celach. Nie trzeba poświęcać się dla nikogo. Można żyć głównie dla siebie i siebie mieć na uwadze. Single cieszą się nieograniczoną wolnością osobistą. Nie muszą uprzedzać nikogo, że wrócą późnym wieczorem; uzgadniać wyjazdów i innych planów. Mogą podróżować i korzystać z rozrywek bez oglądania się na innych. Nie muszą przejmować się nikim poza sobą. W miejscu zamieszkania mają święty spokój. Nikt im w niczym nie przeszkadza, nie muszą dogadywać się z nikim i tolerować niczyich przyzwyczajeń. Są swobodni i niezależni. Myją tylko naczynia, które sami zabrudzili; piorą tylko swoje ubrania; sprzątają tylko po sobie; pieniądze wydają tylko na siebie. We własnym domu z nikim nie muszą się liczyć. Kiedy chcą, spotykają się z dalszą rodziną, znajomymi lub przyjaciółmi.

Życie w pojedynkę to jednocześnie brak osoby, która jest tuż obok przez cały czas. Osoby, z którą można dzielić codzienne radości i zmartwienia. Kogoś, kto troszczy się i pyta o samopoczucie. Codzienność singla należy tylko do niego, ale jednocześnie nie ma jej z kim dzielić. Nie ma osoby, dla której jest się najważniejszym. Jest pusty dom, samotne ranki i wieczory. Nie ma dla kogo żyć. Nikt nie mówi, że kocha i z nikim nie planuje się przyszłości. Bycie singlem często oznacza problemy z przeżywaniem wszelkiego typu okazji, okoliczności i uroczystości, na których większość uczestników to pary. Stąd oddzielne kluby, imprezy towarzyskie i wczasy dla singli.

Plusy i minusy życia we dwoje

Żyjąc w związku, mamy obok siebie kogoś bardzo bliskiego, czułego i zainteresowanego nami. Ten ktoś jest z nami niezależnie od okoliczności. Możemy na niego liczyć i czerpać wsparcie każdego dnia. Mamy stałego partnera/partnerkę do seksu. Jest ktoś, dla kogo jesteśmy tym jedynym lub tą jedyną. Mamy świadomość, że ktoś wybrał nas na życie, a więc jesteśmy wyjątkowi. Mamy obok siebie kogoś, kto troszczy się o nas i komu nie jest obojętne, jak się czujemy. Doświadczamy miłości i odwzajemniamy ją. Nigdy nie jesteśmy sami. Tworzymy parę lub rodzinę. Przynależymy do kogoś i ktoś przynależy do nas.

Żyjąc w związku, zawsze musimy mieć na względzie drugą osobę. Zawsze musimy liczyć się z jej obecnością, przyzwyczajeniami, potrzebami i schematami. Cokolwiek chcemy zrobić, musimy uzgodnić to z naszym partnerem/partnerką. Musimy żyć z tym, co inne, niezrozumiałe i - irytujące w drugiej osobie. Niejednokrotnie doświadczamy zawodów i zranień. Związek to nieustanny kompromis.

Gdzie jest szczęście?

Plusy i minusy życia w pojedynkę i we dwoje przedstawiłam ogólnikowo i schematycznie. Nawet tak ujęte i opisane pokazują, że żadna z tych opcji nie gwarantuje samego szczęścia. W każdej z nich doświadcza się radości i przykrości, emocji pozytywnych i negatywnych. Singiel, choć wolny i żyjący dla siebie, może doświadczać pustki i tęsknoty za bliską i wyłączną relacją z drugim człowiekiem. Osoba żyjąca w związku, choć bezpieczna i kochana, może doświadczać zmęczenia obecnością partnera, obowiązkami rodzinnymi i brakiem czasu dla siebie. Żyjąc w parze, cały czas mamy kogoś na względzie, ale też cały czas ktoś ma na względzie nas i nasze potrzeby. Żyjąc w pojedynkę, nie musimy mieć na względzie nikogo poza sobą, ale też nikt nie ma na względzie nas i naszych potrzeb. Wokół nas są ludzie zajęci sobą lub swoimi partnerami.

Gdzie więc jest szczęście? Szczęście jest w nas, a konkretnie rzecz ujmując, w umiejętności rozpoznawania, nazywania i zaspokajania własnych potrzeb.

Jaką drogę wybrać?

Najlepszą drogą życiową jest ta, która zaspokaja nasze potrzeby. Łatwo powiedzieć, trudniej ją obrać, bo zorientowanie się we własnych potrzebach nie jest dziś takie oczywiste. Wracając do przeszłości, warto wspomnieć, że wybór drogi życiowej był kiedyś łatwiejszy. Zdecydowana większość wiązała się węzłem małżeńskim, bo tak należało; bo tych, którzy tak nie robili uważano za dziwaków lub nieudaczników. Dom, rodzina i dzieci - to była naturalna, akceptowana społecznie i właściwie jedyna droga życiowa. Dziś już tak nie jest, a zatem stoimy przed koniecznością wyboru co do tego, jak będziemy żyć. Wybór ten powinien być podyktowany znajomością samego siebie i własnych potrzeb. Nasze potrzeby ujawniają się w różnych sytuacjach. Oznaką niezaspokojenia tych istotnych jest powtarzające się doświadczanie smutku, poczucia pustki, niepokoju, tęsknoty czy frustracji. Emocje te nasilają się zwłaszcza w bliskim kontakcie z tym, czego nam brakuje. Single z konieczności a nie z wyboru odczuwają je, stykając się z parami kochanków, małżonkami czy rodzinami. Osoby nieszczęśliwe w związkach doświadczają ich w kontakcie z ludźmi wolnymi i niezależnymi lub z tymi, którzy - ich zdaniem - tworzą udane związki.

Krok ku zmianie

Przewlekłe i złe samopoczucie jest sygnałem, że coś trzeba zmienić. W przypadku singla z konieczności będzie to przyznanie przed samym sobą, że nie żyje tak jak chce, a następnie podjęcie działań w kierunku znalezienia życiowego partnera. W przypadku osoby żyjącej w związku będzie to refleksja nad tym, co przestało działać, rozmowy z partnerem, skorzystanie z pomocy profesjonalisty zajmującego się terapią par lub decyzja o końcu związku.

W pojedynkę czy we dwoje?

Jesteś na życiowym zakręcie i nie wiesz, co wybrać: życie w pojedynkę czy we dwoje? Zadaj sobie następujące pytania: jakie samopoczucie dominuje w twoim życiu; w jakich sytuacjach odczuwasz smutek, niepokój, frustrację, pustkę lub złość; o czym najczęściej myślisz; za czym tęsknisz; czego zazdrościsz innym.

Pamiętaj!

Żadna z opcji na życie nie jest wolna od przykrości, trudności i zawirowań. Wybierając życie w pojedynkę lub we dwoje, rób to ze względu na plusy, które sam w nim dostrzegasz; minusy weź w nawias i traktuj jako coś, na co decydujesz się dla plusów; znaj wartość wybranego stylu życia, a będzie ci łatwiej, gdy pojawią się trudności.

Gdy żałujemy podjętych decyzji

Cóż, bywa i tak, że wybraliśmy coś i żałujemy. Co wtedy zrobić? Przede wszystkim przypomnieć sobie sytuację, warunki i okoliczności, w jakich dokonaliśmy wyboru. Co nami wówczas kierowało? Jakie mieliśmy priorytety? Czy osiągnęliśmy zamierzone cele? Żałując w jesieni życia, że spędziliśmy je w pojedynkę, zastanówmy się nad tym, dlaczego tak zdecydowaliśmy, nie pomijając przy tym osiągniętych korzyści. Podobnie z wyborem życia we dwoje, który - z obecnej perspektywy może wydawać się nietrafiony.

Oceniając swoje przeszłe wybory, pamiętaj, że w każdej sytuacji, każdym czasie i w każdych warunkach wybieramy to, co w danej chwili wydaje się najlepsze. I to jest wszystko, co możemy zrobić w zmieniającym się i nieprzewidywalnym życiu. Żałowanie powziętych wyborów i zadręczanie się nimi jest pułapką naszego umysłu. Nikt z nas nie może przewidzieć przyszłego spojrzenia na podejmowaną decyzję, nie mówiąc już o wszystkich jej skutkach i zmianach, które zachodzą w nas samych.

Twórca egzystencjalnego nurtu w psychologii, austriacki psycholog i psychoterapeuta Viktor Frankl w jednym ze swoich dzieł napisał: Oglądając się za siebie, ludzie widzą tylko ścierniska; nie pamiętają żniw, które zebrali….

Zamiast żałować tak czy inaczej spędzonego życia, warto zauważyć i docenić zebrane na różnych etapach dobro i na nim się skupić, bo tylko w ten sposób można nadać sens czemuś, czego nie da się cofnąć ani zmienić…

<<<powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Generał Władysław Anders - żołnierz czy polityk?

Paweł Wrzesień

Polityka rozumiana jako gra interesów bywa uznawana za pojęcie pejoratywne, czy wręcz określana jest herbertowskim stwierdzeniem, że to w krysztale pomyje. Historia jednak co pewien czas wpycha nas w wir wielkich wydarzeń, kiedy dla zachowania godności czy nawet życia nie można pozostać obojętnym na to, jaki los politycy zgotowali społeczeństwom. Dobitnym przykładem takich wydarzeń są wojny. Wtedy polityką staje się walka o wolność i przyszły los narodów. Czy wobec tego wojsko jest jedynie narzędziem w rękach rządzących?

Mój tekst chcę poświęcić generałowi Władysławowi Andersowi, powszechnie znanemu jako wybitny dowódca wojskowy czasów II wojny światowej. Czy jednak dostatecznie doceniamy jego talent polityczny? I która ze zdolności była w tamtym gorącym okresie cenniejsza dla Polski?

Rozpoczął karierę w 1913 roku w armii carskiej. Brał udział w I wojnie światowej, a potem w wojnie polsko-bolszewickiej. W kampanii wrześniowej 1939 roku dał się poznać jako charyzmatyczny i sprawny dowódca. Mimo tych walorów nie był w stanie powstrzymać ataku przeważającej liczebnie i lepiej uzbrojonej armii niemieckiej, zwłaszcza po ciosie zadanym Polsce przez ZSRR 17 września. Po kapitulacji, podzieleni na mniejsze grupki, żołnierze jego korpusu starali się przedrzeć na teren Rumunii. Ranny w trakcie potyczki z Sowietami generał został umieszczony w jednym z lwowskich szpitali. Tam władze okupacyjne zaczęły czynić mu propozycje wstąpienia do Armii Czerwonej oraz przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Wobec odmów uciekano się do zawoalowanych gróźb. Anders czuł, że nie dając komunistom szansy na posłużenie się jego osobą w ich grze politycznej, skazuje się na niebezpieczeństwo i postanowił uciekać. Jego plany zakończyły się jednak w 1940 roku aresztowaniem przez NKWD i umieszczeniem w więzieniu na Łubiance. ZSRR, będąc w sojuszu z Hitlerem, traktował Polaków na swoim terenie jak wrogów, ich część wymordowano w Katyniu, wielu trafiło do łagrów i więzień. Na powitanie w więzieniu odebrano generałowi medalik z Matką Boską i wdeptano go w ziemię. Andersa przetrzymywano wiele miesięcy w celach pozbawionych szyb i o głodzie. Przełom nastąpił w połowie 1941 roku, gdy za murami dało się słyszeć detonacje i odgłosy nalotów. Wprost z celi zabrano generała na spotkanie ze wszechmocnymi ówcześnie Berią i Mierkułowem, którzy potwierdzili, iż mająca trwać wiecznie przyjaźń radziecko-niemiecka niedawno zgasła i oba państwa są w stanie wojny. Natychmiast przeniesiono Andersa do komfortowego mieszkania, do jego dyspozycji oddając służbę i zapowiedziano rozmowy o powołaniu polskich sił zbrojnych na terenie ZSRR. Siedząc pierwszego wieczora samotnie przy stole zastawionym bogactwem kawioru, wędlin, serów i wódki, generał poprosił przydzielonego mu kucharza jedynie o jajecznicę z jednego jajka, albowiem o tym właśnie marzył, głodując w celi. W tym okresie pani historia sprawia, że z przedmiotu wielkiej polityki staje się on na nowo jej podmiotem.

Wobec szybkich postępów hitlerowców docierających prawie do Moskwy, Stalin szuka wsparcia u aliantów zachodnich, sięgając także po Polaków. Tu właśnie widzę początek wielkiej gry Władysława Andersa, której stawką była niepodległość Polski. Pierwszym zadaniem politycznym drugiej połowy 1941 roku stało się uwolnienie Polaków przetrzymywanych w kazamatach radzieckich i stworzenie z nich armii. Nim byli zdolni do walki, należało ich jeszcze odkarmić, ubrać i uzbroić, a często także leczyć. Przybywali bowiem ze wszystkich zakątków Kraju Rad jako schorowani i zabiedzeni nędzarze, nierzadko umierając po drodze.

Anders sam potem mówił premierowi Wielkiej Brytanii Churchillowi, że to właśnie w Rosji nauczono go bycia dobrym politykiem. Stalin de facto dążył do wcielenia żołnierzy polskich w szeregi Armii Czerwonej i użycia ich jako przysłowiowego mięsa armatniego. Andersowi zależało, aby stworzyć odrębną polską armię i włączyć do niej wszystkich nadających się do służby Polaków, ratując ich tym samym od niechybnej śmierci w niewoli. Stalin, nie mogąc jawnie zaoponować, sabotował jak mógł te plany, piętrząc trudności administracyjne i faworyzując uległą wobec Rosji grupę oficerów z generałem Berlingiem na czele.

4 grudnia 1941 roku udało się podpisać ze Stalinem porozumienie polityczne, co jednak nie oznaczało jeszcze sukcesu polityki Andersa. W miarę kolejnych zwycięstw na froncie wschodnim i odpierania wojsk niemieckich rosła pewność siebie Stalina. W coraz mniejszym stopniu był on zależny od wsparcia zachodnich sprzymierzeńców, a to właśnie im coraz bardziej zależało, aby ogromna Armia Czerwona nie zmniejszała swego impetu i wiązała na Wschodzie znaczną część sił Hitlera. Niespodziewanie generał musiał też zmagać się z ambasadorem Rządu Londyńskiego w ZSRR, prof. Stanisławem Kotem, którego osobiste zapatrywania i ambicje zmierzały do zbytniego ulegania Stalinowi i tworzenia sztucznych animozji między Andersem a Sikorskim. Generał uznał wówczas, że aby naprawdę przysłużyć się sprawie niepodległości, armia polska musi opuścić ZSRR i walczyć z Niemcami na Zachodzie. Stalin starał się torpedować te dążenia, w ostateczności posuwając się nawet do aresztowań ludzi podróżujących do punktów werbunkowych, a samemu wojsku zmniejszając drastycznie racje żywnościowe. Armia Andersa opuściła ostatecznie Rosję i przez terytorium Persji ruszyła na swój szlak bojowy do Europy. Odegrała ogromną rolę w walkach na terytorium Włoch. O bitwie pod Monte Cassino słyszało wszak każde polskie dziecko. Ofiarność i kunszt polskich żołnierzy wywarły ogromne wrażenie zarówno na Churchillu jak i Roosevelcie. Niestety jednak wielka polityka nie zna poczucia wdzięczności i lojalności. Sukcesy Stalina na Wschodzie i jego wsparcie dla sojuszników przeważyły. Brytyjczycy markowali swe wsparcie, choćby poprzez wysyłanie zrzutów z amunicją dla walczącej w powstaniu Warszawy. Nie piętnowano jednak dość mocno faktu zatrzymania ofensywy sowieckiej na linii Wisły i braku wsparcia dla płonącej stolicy. Konferencje pokojowe w Teheranie, Jałcie i Poczdamie przypieczętowały dalsze losy Polski, przecinając Europę na dwie części żelazną kurtyną. Wielki trud żołnierza polskiego spotkał się z ogromnym uznaniem Zachodu, za którym nie poszły jednak konkretne działania.

Generał Anders był wierny sprawie suwerenności do końca, nawołując do nieuznawania sowieckich żądań terytorialnych kosztem Polski wschodniej oraz ostrzegając przed legalizacją marionetkowego rządu spod znaku PPR i PKWN. Był postacią tragiczną, ponieważ jako przenikliwy analityk międzynarodowej sytuacji politycznej zdawał sobie sprawę z tego, iż powojenna Polska stanie się państwem satelickim ZSRR, nie był jednak w stanie temu zapobiec. Jako dowódca wojskowy odniósł sukces, przegrał jednak jako polityk, a wraz z nim przegrała sprawa suwerenności Polski. Częściowym sukcesem zostało jednak wyzwolenie tysięcy Polaków z rąk NKWD poprzez wcielenie ich do tworzonej Armii Polskiej, co oznaczało ratunek od niechybnej śmierci. Swą rolę polityczną uzasadnił Anders w pamiętniku Bez ostatniego rozdziału, dostępnym także czytelnikom DZDN, w tych słowach: A przecież uniknąć polityki nie mogłem. Chcąc mieć zaufanie żołnierza, musiałem mu przedstawić, zgodnie z prawdą, o co się bije. Nie byliśmy wojskiem najemnym, które służy temu, kto mu płaci. Biliśmy się wszędzie o Polskę. Generał Władysław Anders zmarł 12 maja 1970 r.

<<<powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Pamiętnik z okresu pandemii (fragment)

Krystyna Włodarek

&&

Zagubienie

Tak bardzo czuję się zdołowana, zniechęcona, przerażona zaistniałym stanem rzeczy. W życiu nie spodziewałabym się takiej rzeczywistości, jaka nas dzisiaj otacza. Prędzej już mogłam wyobrazić sobie wojnę czy inny kataklizm. Ale zaraza? Teraz? W XXI wieku?

A jednak się stało... Wszystko raptem zrobiło się szare, smutne, bez wyrazu. Cóż z tego, że poluzowano pewne restrykcje, skoro już nie jest normalnie. Nie jest i czasami wydaje mi się, że już nigdy nie będzie albo przynajmniej ja tego nie dożyję. Słucham pilnie informacji o potencjalnym zagrożeniu i nie widzę nadziei na najbliższą przyszłość. Jeśli jednego dnia jest nieco lepiej, następnego koniecznie musi być gorzej. Kiedy ten horror się wreszcie skończy?

Inni wprawdzie twierdzą (zresztą słusznie), że i tak u nas jest o wiele lepiej niż gdziekolwiek indziej, ale cóż to dla mnie za pociecha? Świat obwarowany rygorami nigdy nie będzie kolorowy, tylko wyblakły, jak bezlistne drzewo późną jesienią. Nic nie przywróci dawnego jego blasku, póki znów z całą mocą nie zaświeci nad nim piękne lipcowe słońce. Owszem, słońce będzie, lecz już nie takie jak przed rokiem. Przytłumione zakazami i nakazami nie zapłonie prawdziwą radością...

Lato było dla mnie do tej pory istnym muzycznym szaleństwem. Czekałam na nie każdego roku jak na zbawienie. Zwłaszcza, gdy ludzie z ulubionego mojego Radia Kampus rozjeżdżali się na wakacje a zamiast gadania niemal przez całą dobę leciała muzyka. Rzucałam wtedy wszystko, nawet książki, by całkowicie oderwać się od codziennych spraw. Kulminacyjnym punktem tego muzycznego szaleństwa były dwa letnie festiwale transmitowane w dwóch różnych radiach. Wyczekiwałam ich zawsze z niecierpliwością i choć nie zawsze wszystko bywało tam doskonałe, nie potrafiłabym się obyć bez ich wysłuchiwania, czasem do późnej nocy.

Wiem, że w tym roku tego nie będzie, bo przecież nie wolno. Uleciała gdzieś w dal dawna atmosfera całkowitej beztroski. Zakłócają ją skutecznie codzienne raporty Ministerstwa Zdrowia o zakażonych i zmarłych.

I to ma być lato? Bez prawdziwych jego pereł...? Takich festiwali bywało zawsze wiele, lecz tego lata chyba żaden się nie odbędzie. Nie będę mogła - jak wcześniej - usiąść sobie z osobą towarzyszącą w cieniu na ławce, zasłuchana w ciszę czy beztroski śmiech dzieci, z zapałem pałaszując loda.

Te czasy bezpowrotnie się dla mnie skończyły. Może kiedyś, w przyszłości jeszcze tak będzie, lecz już chyba nie za mojego życia. Nie usiądę w ogródku pobliskiej cukierni przy kawie i ciastku... bo w tym wyblakłym, szarym świecie, nie miałabym na to ochoty.

Całe szczęście, że znów regularnie dostaję książki, których też nie za bardzo chce mi się czytać. Gimnastykować też mi się nie chce, a powinnam, bo jestem otyła i mam wysokie ciśnienie. Jedyne, czego mi się naprawdę chce, to przelewać moje żale na papier. Tylko, że tego papieru też niedługo zabraknie i co wtedy?

A najgorsze jeszcze przed nami, bo przewidywana jest druga fala epidemii. Jedni mówią, że w lipcu i sierpniu, drudzy - że jesienią i że ta fala może być o wiele gorsza od poprzedniej. I co? Znów kwarantanna, izolacja, brak książek... Jak ja to przeżyję? A w dodatku skąd gwarancja, że się w końcu nie rozchoruję? Do tej pory jakoś miałam szczęście, ale co będzie potem?

Od 12 marca wyszłam tylko raz z domu. Ciężko jest chodzić w maseczce z zasłoniętym nosem i ustami, pocą się ręce w rękawiczkach...

Wiem, że inni mieli w ten najgorszy czas o wiele więcej problemów. Bo jakżeż utrzymać ruchliwe dziecko w domu, jak mu przetłumaczyć, że nie może bawić się z rówieśnikami, jak odrabiać z nim zdalnie lekcje, skoro samemu z biegiem lat się wszystko zapomniało albo w ogóle nie przerabiało się takiego materiału w szkole. Wszystko to doskonale wiem, ale sama mam już serdecznie dosyć obecnej sytuacji. Jeszcze nie wiemy, co ma dla nas w zanadrzu bliższa i dalsza przyszłość. Czy jest się z czego cieszyć? Ja nie widzę takiej możliwości. Gdzie się nie obrócisz człowieku, wszędzie dookoła tylko czarna dziura. Nie ma jak dotąd żadnej szansy na rewolucyjne zmiany na lepsze. Może być tylko gorzej i jeszcze mroczniej na tym łez padole. Moja mama twierdzi, że nadszedł koniec świata i Pan Bóg nas karze za wszystkie złe uczynki. Może i ma rację...

Warszawa, 9 czerwca 2020

<<<powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Wywiad z Ryszardem Dziewą

Stanisław Kotowski

Stanisław Kotowski: Jesteś znany w naszym środowisku z działalności społecznej i gospodarczej. Pełniłeś różne funkcje, m.in. byłeś członkiem Prezydium ZG, a następnie członkiem GKR. Kierowałeś spółką Print 6 w Lublinie, a teraz jesteś biznesmenem, właścicielem firmy Impuls. Przypomnij Czytelnikom najważniejsze informacje z Twojego życiorysu.

Ryszard Dziewa: Urodziłem się 7 stycznia 1949 r. Szkołę podstawową i zasadniczą szkołę zawodową ukończyłem w Laskach. W latach 1966-1988 pracowałem w Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych na różnych stanowiskach: jako pracownik produkcji, samodzielny referent ds. socjalnych i kierownik działu nakładczego. Od roku 1988 do 1994 byłem kierownikiem biura Okręgu Lubelskiego PZN. Od 1994 r. do 1999 r. jako prezes-dyrektor kierowałem spółką z ograniczoną odpowiedzialnością Związku Niewidomych Print 6, a od grudnia 1999 jestem przedsiębiorcą i właścicielem firmy P.H.U. Impuls.

- No tak, bogate życie można ująć w kilku zdaniach i kilku datach. Myślę jednak, że przynajmniej nad niektórymi dziedzinami Twojej działalności trzeba zatrzymać się nieco dłużej. Nie wspomniałeś na przykład, że zostałeś odznaczony Oficerskim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski i to za działalność poza naszym środowiskiem, za działalność niepodległościową. Myślę, że powinniśmy więcej wiedzieć o tej działalności. Proponuję więc skupić się na Twojej pracy jako przedsiębiorcy i na działalności podziemnej w PRL. Nie mamy w naszym środowisku wielu przedsiębiorców ani bojowników o wolną Polskę. Warto też porozmawiać o współczesnych problemach ruchu niewidomych w Polsce.

- Dobrze, porozmawiamy o tych dziedzinach.

- Jesteś założycielem, właścicielem i szefem firmy o nazwie Przedsiębiorstwo Handlowo-Usługowe Impuls. Powiedz proszę, czym zajmuje się Twoja firma, na jakim obszarze działa, jak jest duża.

- Drobna przedsiębiorczość dzieli się na trzy kategorie: handel detaliczny, usługi i produkcję. Nie ograniczamy się wyłącznie do jednej z tych kategorii, staramy się zaspokajać różnorodne potrzeby naszych klientów. Działamy na obszarze całego kraju. Przede wszystkim zajmujemy się rozprowadzaniem sprzętu komputerowego i oprogramowania dla osób niepełnosprawnych. Ale i inny sprzęt rehabilitacyjny stanowi znaczny udział w sprzedaży. Mam tu na myśli takie towary jak: telefony komórkowe z udźwiękowieniem, dyktafony i odtwarzacze, ciśnieniomierze, wagi mówiące, udźwiękowione glukometry itp. Niewidomi i słabowidzący to 80 proc. naszych klientów. Osobom całkowicie niewidomym oferujemy brajlowskie kalendarze, książki dla dzieci i dorosłych, podręczniki szkolne, tabliczki do ręcznego pisania brajlem, maszyny i drukarki brajlowskie, monitory brajlowskie, brajlowskie notesy, skorowidze itp.

Druga gałąź naszej działalności to poligrafia. Drukujemy zarówno w brajlu jak i w zwykłym druku. Pomimo dużej konkurencji nie narzekamy na brak pracy, a nierzadko zdarza się, że musimy rezygnować z mniej atrakcyjnych zamówień.

Firma nie jest duża. Obecnie zatrudniam 6 osób na umowę o pracę, natomiast kilkanaście osób pracuje na innych zasadach. Oprócz racji ekonomicznych staramy się w swojej polityce zatrudnienia uwzględniać aspekty społeczne. Niewidomi zatrudniani są w pierwszej kolejności, o ile spełniają nasze oczekiwania.

- Kiedy w 1999 roku decydowałeś się na utworzenie własnej firmy, czy przewidywałeś, że tak się rozwinie?

- Podjęcie decyzji o prowadzeniu działalności gospodarczej na własną rękę nie jest łatwe. Wiąże się z tym duże ryzyko, ale z drugiej strony pełna niezależność w działaniu jest pociągająca. Bo wtedy praca może stać się ulubionym zajęciem a nie codzienną koniecznością. Po dwudziestu latach prowadzenia własnej firmy uważam, że lepszej decyzji nie mogłem podjąć.

Wcześniej pracowałem w PZN-owskiej spółce Print 6. Ponieważ byłem inicjatorem powołania tej firmy, miałem dużo satysfakcji z jej dynamicznego rozwoju. Kiedy z niej odchodziłem, była w bardzo dobrej kondycji. Przez cały okres siedmiu lat pod moim kierownictwem każdy rok kończył się dodatnim wynikiem. Trudno było mi więc podjąć ostateczną decyzję. Ale kiedy już ją podjąłem, wszelkie obawy przestały mnie nurtować. Miałem dobry pomysł, wiedziałem, że reszta to trzymanie ręki na pulsie i dobrzy pracownicy. Jestem przekonany, że odpowiedni dobór załogi daje bardzo duże prawdopodobieństwo powodzenia.

- Czy wystąpiły jakieś trudności?

- W trakcie działalności firmy nie wszystko idzie jak po maśle. Na ogół jednak nie mamy takich kłopotów, które mogłyby drastycznie pogorszyć kondycję firmy. Ważne jest, żeby mieć nieco oszczędności, które pozwolą przeczekać trudniejsze okresy. Dzięki dobrym wynikom nie mam problemów z otrzymaniem kredytu preferencyjnego, o ile zachodzi taka pilna potrzeba.

- Jakie masz plany dla swojej firmy?

- Nie ukrywam, że po głowie chodzą mi różne pomysły. Na razie są to marzenia, które - jak mówią specjaliści - mogą przerodzić się w pragnienia, a potem następuje ich realizacja. Ponieważ do realizacji jeszcze trochę czasu upłynie, niech to na razie pozostanie tajemnicą.

- Ryszardzie, wspomniałeś o kierowaniu spółką Związku Niewidomych Print 6. Wcześniej pracowałeś w Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych, w Polskim Związku Niewidomych - a może gdzieś jeszcze? Która z tych aktywności zawodowych dawała ci najwięcej satysfakcji?

- Każda praca, którą wykonywałem, dawała mi dużo zadowolenia. Nawet gdy pracowałem fizycznie przy wykonywaniu prostych czynności, nie nudziłem się, bo słuchałem przez spółdzielczy radiowęzeł ciekawych książek czytanych przez znakomitą lektorkę.

Zagadnienia związane z rehabilitacją zawodową, opieką socjalno-bytową załogi czy organizacją wolnego czasu dla pracowników poznałem od podszewki, pracując przez 6 lat w Dziale Rehabilitacji w Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych. A po podjęciu pracy w Dziale Nakładczym nabierałem doświadczenia w kierowaniu zespołem. Na przełomie roku 1980 i 81 przez kilka miesięcy byłem lektorem w lubelskiej Solidarności. Często występując publicznie, nauczyłem się opanowywać tremę. Od najmłodszych lat udzielałem się społecznie w różnych ogniwach związkowych, dlatego praca na stanowisku kierownika lubelskiego okręgu nie była dla mnie czymś obcym. Kiedy zatrudniłem się w Princie, niektórzy koledzy powątpiewali w słuszność mojej decyzji i wróżyli mi czarną przyszłość. Tym bardziej chciałem udowodnić, że Związek będzie miał same korzyści z tej spółki. I nie pomyliłem się. Przedsiębiorstwo przeze mnie kierowane zawsze było dochodowe, a spora grupa niewidomych miała zatrudnienie. Szkoda, że Związek pozbył się go tak łatwo.

Praca we własnej firmie to duża satysfakcja. Robię to, co lubię, nie muszę być posłuszny przełożonym, którzy z różnych względów mogą mi nie odpowiadać. Oczywiście, korzyści finansowe też nie są bez znaczenia.

- Jesteś osobą całkowicie niewidomą. Jaki wpływ na Twoją pracę jako przedsiębiorcy wywiera niepełnosprawność?

- Myślę, że w dzisiejszych czasach, kiedy technika stworzyła niewidomym niewyobrażalne dotąd możliwości, brak wzroku nie stanowi istotnej przeszkody w kierowaniu firmą. Przecież pełnosprawni przedsiębiorcy również mają pracowników administracyjnych i technicznych, którzy wykonują zlecaną im pracę. Moich pracowników darzę pełnym zaufaniem, tworzą oni bardzo dobry, zgrany zespół, zawsze mogę na nich liczyć. W pracy na co dzień posługuję się komputerem, dużo korzystam z Internetu. Nieocenioną pomocą jest dla mnie biegłe posługiwanie się brajlem. Nie wyobrażam sobie pracy bez dobrej znajomości brajla. Tak jak osoby widzące w większości przypadków mają bardziej rozwiniętą pamięć wzrokową, tak u mnie pamięć dotykowa jest zdecydowanie lepsza od słuchowej. Nigdy nie zastąpiłbym brajla nawet najlepszą mową syntetyczną czy ludzką.

- Czy zachęcałbyś osoby niewidome i słabowidzące do tworzenia własnych firm?

- Znam wielu niewidomych i słabowidzących kolegów, którzy prowadzą własne firmy i świetnie sobie radzą. Ale też znam takich, którzy nie sprawdzili się w tej działalności. Dlatego zachęcałbym tylko tych, którzy posiadają odpowiednie predyspozycje i potrafią dużo od siebie wymagać.

- Jakie warunki powinny spełniać osoby niewidome i słabowidzące, które chciałyby założyć własną firmę? Proszę, abyś zwrócił uwagę na możliwości osób niewidomych, bo jednak osobom słabowidzącym jest o wiele łatwiej. Wiele z nich funkcjonuje jak osoby widzące. Ich doświadczenia i możliwości są więc zdecydowanie inne.

- Wszystko zależy od charakteru firmy. Masażysta czy tłumacz przysięgły poradzi sobie sam. Jeżeli w firmie muszą być zatrudnieni pracownicy, to niewidomy przedsiębiorca powinien mieć do nich pełne zaufanie. Uważam, że zmysł organizacyjny, łatwość w nawiązywaniu kontaktów, otwartość na ludzi, poszukiwanie nowych pomysłów to główne predyspozycje, które powinny charakteryzować przyszłego właściciela firmy.

- Tak, są one potrzebne w każdej działalności. Twoja działalność nie ogranicza się do prowadzenia firmy. Masz bogatą kartę działalności społecznej, a także politycznej, przede wszystkim opozycyjnej. Twoje nazwisko znane było w całym kraju z radia Wolna Europa. Zalałeś trochę sadła za skórę władzom Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. W dniu 23 marca 2007 r. zostałeś odznaczony Oficerskim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski za działalność w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Jak to się stało, że zdecydowałeś się podjąć tak niebezpieczną działalność?

- Trudno w jednym zdaniu odpowiedzieć na to pytanie. Po ukończeniu szkoły zawodowej dla niewidomych w Laskach trafiłem do Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych. Tam spotkałem się z życzliwością wielu ludzi, a przede wszystkim z ojcowskim przyjęciem i dużą pomocą ze strony jej założyciela, Modesta Sękowskiego.

W spółdzielni, podobnie jak w całym kraju, o dusze młodych, dobrze zapowiadających się przyszłych działaczy walczyła ówczesna przewodniczka narodu - PZPR. Przedszkolem tej partii była organizacja młodzieżowa - Związek Młodzieży Socjalistycznej. Należąc do tej organizacji, można było robić wiele dobrego. Nawet w okręgach i kołach PZN najwięcej mieli do powiedzenia działacze partyjni i młodzieżowi. W tamtych czasach praktycznie mało kto oparł się pokusie wstąpienia do ZMS-u. Byłem młody, miałem dużo zapału, chciałem wyżywać się w działalności społecznej. Mocno zaangażowałem się w pracę tej organizacji, a w 1975 r. wstąpiłem w szeregi PZPR i byłem jej członkiem przez półtora roku. Ale ciągle czułem niesmak, że współuczestniczę w czymś, co nie jest do końca uczciwe i moralne. Przecież były wydarzenia marcowe, a potem grudzień 1970 r. A jednak wytrwałem do 1976 r., nie podejmując aktywnego sprzeciwu. Wtedy jedyne co robiłem, to słuchałem Wolnej Europy i Londynu. To na pewno w przyszłości zaowocowało.

Wreszcie nadszedł czerwiec 1976 r. Wydarzenia w Radomiu i Ursusie były dla mnie sygnałem do odwrotu. 23 września powstał Komitet Obrony Robotników. Włączyłem się w nurt pracy tego ugrupowania. Zacząłem poznawać znakomitych ludzi, dzięki którym również zweryfikowałem swoją dotychczasową postawę. W grudniu 1976 r. podpisałem apel o zaprzestanie represji w stosunku do robotników z Ursusa i Radomia. Radio Wolna Europa wymieniało moje nazwisko. I wtedy, gdy już wszyscy wiedzieli o tej petycji, musiałem się określić: albo pokajam się i władza mi wybaczy - albo będę musiał zapomnieć o karierze zawodowej, społecznej i pogodzić się, że w życiu osobistym też mogę mieć problemy.

Wybór nie był łatwy. Wiele czynników złożyło się na moją decyzję. Byłem wychowankiem Lasek, dobrze znałem nieskazitelną postawę Modesta Sękowskiego, Wolna Europa też w dużym stopniu wpłynęła na moje poglądy. Na początku 1977 r. wystąpiłem z PZPR-u. To było trzy lata przed Solidarnością, więc na skutki nie trzeba było długo czekać.

- Wiem, że pierwsza Twoja żona była również osobą niewidomą i mieliście syna. Jak żona przyjęła Twoje zaangażowanie w uprzykrzanie życia władz PRL-u?

- To była wspaniała kobieta i tak naprawdę to ona powinna ten krzyż otrzymać. Mimo bardzo słabego wzroku bardzo dużo mi pomagała i sama angażowała się w tę działalność. Wtedy nasz syn miał 3 lata. Na jednym z przesłuchań przez 8 godzin nakłaniali ją do przekonania mnie, żebym zszedł z niewłaściwej drogi. Wykazywała dużo hartu ducha i samozaparcia, nigdy nie skarżyła się na kłopoty, które nas spotykały. Bardzo dużo jej zawdzięczam.

- Na czym polegała Twoja działalność? W jakich środowiskach ją prowadziłeś? Jak długo trwała?

- Jak wspomniałem, wszystko zaczęło się od wydarzeń czerwcowych. Pierwsze kontakty miałem z Komitetem Obrony Robotników i tam na początku koncentrowała się moja praca. Później powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Było to nieco szersze spojrzenie na sytuację społeczno-polityczną w Polsce. Nie rezygnując ze współpracy z KOR-em, zaangażowałem się w ten ruch. Ale muszę dodać, że nie byłem ani członkiem KOR-u, ani członkiem ROPCiO. Byłem ich sympatykiem i współpracownikiem. Zajmowałem się kolportażem prasy i literatury podziemnej z tzw. drugiego obiegu. Organizowałem i uczestniczyłem w spotkaniach z przedstawicielami demokratycznej opozycji, brałem udział w zbiórkach pieniężnych przeznaczanych na pomoc osobom represjonowanym i na rozwój literatury niezależnej, podpisywałem i zbierałem podpisy pod petycjami do władz państwowych, dotyczących różnych kwestii, a w szczególności represjonowania osób walczących o prawa obywatelskie zagwarantowane w Konstytucji.

Wtedy byłem dość młody, dlatego często obracałem się w kręgach młodzieżowych, a szczególnie w duszpasterstwie akademickim. Poznałem tam wspaniałego człowieka, dominikanina o. Ludwika Wiśniewskiego, który był dla mnie wielkim autorytetem.

Również w środowisku niewidomych starałem się razem z kolegami robić coś pożytecznego. Między innymi organizowaliśmy spotkania w prywatnych mieszkaniach, na które zapraszaliśmy wybitnych ludzi kultury, działaczy opozycji, np. Halinę Mikołajską. Nagrywaliśmy na kasety zakazane książki: Folwark zwierzęcy, Małą Apokalipse i inne. Z dwoma kolegami przygotowywaliśmy dźwiękowe czasopismo opozycyjne Wolna taśma, przeznaczone dla naszego środowiska. Jednak funkcjonariusze SB skonfiskowali nam większość materiałów, a za kilka miesięcy powstała już Solidarność. Ostatnią rewizję miałem w 1983 r. Potem już było trochę lżej. Zaczęto pozorować większe swobody.

Od 1983 r. zająłem się również działalnością artystyczną. Z kilkoma wybitnymi recytatorami organizowaliśmy występy, prezentując utwory literackie niedostępne w kraju. Bardzo dobrze wspominam ten okres trwający do końca istnienia PRL-u. Najczęściej spotykaliśmy się w kościołach, bo tam jeszcze można było organizować tego rodzaju spotkania.

- Czy inni lubelscy niewidomi angażowali się w działalność ROPCiO?

- Nie tylko w ROPCiO, ale działali też w innych zrzeszeniach. Nie było ich tak wielu, ale i w całym społeczeństwie jedynie niewielka grupa aktywnie uczestniczyła w tej pracy. Należy jednak podkreślić, że kilkanaście osób w różny sposób było zaangażowanych w tę działalność. Z konieczności wymienię tu jedynie dwóch czołowych opozycjonistów.

Zdzisław Jamrożek był niewidomym z niepełnosprawnością narządu ruchu. Zawsze pozytywnie niepokorny, zawsze z nieprzepartą ochotą naprawiania świata, dostrzegł swój największy sens i motyw działania: walkę z totalitarną rzeczywistością PRL-u.

Najbliższe lata miały mu dostarczyć wielu ku temu okazji. Po czerwcu 1976 r. naturalną konsekwencją wcześniejszych doświadczeń było włączenie się w działalność powstałego we wrześniu tegoż roku Komitetu Obrony Robotników. Doświadczenie KOR-owskie stało się inspiracją do utworzenia Biura Interwencyjnego - na tymczasem.

Kiedy w marcu 1977 r. powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Zdzisław Jamrożek szybko odnalazł w nim swoje miejsce, a od października zaczął prowadzić w swoim mieszkaniu w Lublinie Punkt Konsultacyjno-Informacyjny. Pomysłowość Zdzisława, swoisty tupet i energia działania sprawiły, że odnajdywali do Punktu drogę przedstawiciele chłopów, robotników i studentów. Ale były też wizyty SB-ków, dotkliwe prowokacje i przemyślne szykany, była również bojówka z nabitą bronią.

We wrześniu 1979 r. Zdzisław stał się jednym ze współzałożycieli Konfederacji Polski Niepodległej. W stanie wojennym i w latach 80-tych zszedł do głębszej konspiracji, a jednocześnie studiował w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej (KUL).

Odszedł od nas w momencie, gdy dla ludzi ideowych stało się jakby ciaśniej.

Został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą.

Ryszard Lis pierwsze doświadczenia ze Służbą Bezpieczeństwa miał w 1974 r. Wówczas z wyjazdu na zawody sportowe w Anglii przywiózł i rozkolportował wśród znajomych kilka egzemplarzy wydawnictw emigracyjnych.

Od chwili powstania Komitetu Obrony Robotników wraz ze słabowidzącą żoną wspierał jego działalność poprzez rozprowadzanie biuletynów informacyjnych, zbieranie składek i podpisywanie wystąpień w obronie represjonowanych robotników i działaczy KOR.

Po utworzeniu przez Zdzisława Jamrożka Punktu Konsultacyjno-Informacyjnego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela czynnie włączyli się w jego działalność.

Współpraca polegała na: kolportażu wydawnictw niezależnych, udziale w akcjach ulotkowych, zbieraniu podpisów pod wystąpieniami obywatelskimi, zbieraniu podpisów pod petycją o udostępnienie środków przekazu ludziom wierzącym - o transmisje mszy świętych w radiu, udostępnianiu mieszkania na potrzeby niezależnej poligrafii oraz na spotkania środowiska niewidomych (pracowników Spółdzielni Niewidomych w Lublinie) z przedstawicielami opozycji demokratycznej, np. Kazimierzem Świtoniem, Haliną Mikołajską, o. Bronisławem Sroką, o. Ludwikiem Wiśniewskim.

Ryszard Lis i jego żona z powodu tej działalności byli przedmiotem przeróżnych szykan i represji ze strony ówczesnego Zarządu Spółdzielni Niewidomych w Lublinie oraz lubelskiej służby bezpieczeństwa (rewizje i konfiskaty materiałów oraz publikacji niezależnych).

Ryszard Lis został również odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

- Czy współpracowałeś z Zygmuntem Łenykiem z Krakowa, działaczem Konfederacji Polski Niepodległej lub z innymi niewidomymi spoza Lublina?

- Zygmunt Łenyk działał w KPN, a ja, bodaj najmniej, miałem do czynienia z tą organizacją. Mnie taki zdecydowany radykalizm nie odpowiadał.

Po 1980 r. włączył się do działalności opozycyjnej Jerzy Szczygieł, niewidomy pisarz, redaktor miesięcznika Niewidomy Spółdzielca. Miałem z nim stały kontakt i dobrze nam się współpracowało.

- Gdzie wówczas pracowałeś?

- Jak już wspomniałem, pierwszą pracę rozpocząłem w Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych. Przez 9 lat pracowałem w produkcji, a w trakcie opozycyjnej działalności - na stanowisku samodzielnego referenta ds. socjalnych. Zakres wykonywanych przeze mnie czynności był dość szeroki, dlatego obawiano się mojego wpływu na załogę. 31 sierpnia 1978 r., po odtworzeniu przez spółdzielczy radiowęzeł słuchowiska o Maksymilianie Kolbe i wielkiej awanturze z tego powodu, zostałem odsunięty od radiowęzła i od innych obowiązków zawodowych. Właściwie przez dwa lata skazany byłem na banicję, mogłem nie pracować i dostawać pieniądze. Wyczuwałem, że lepiej by było dla kierownictwa spółdzielni, żebym nie przychodził do pracy, a pieniądze i tak by mi wypłacano.

- Jakie jeszcze szykany spotkały Cię ze strony ówczesnych władz PRL-u oraz tych środowiskowych, spółdzielczych czy związkowych?

- Niejednokrotnie miałem przyjemność gościć w swoim mieszkaniu i w pracy panów z SB. Te rewizje były o tyle kłopotliwe, że zabierano materiały przeznaczone do kolportażu, ale i tak wiele udawało się uratować. Obawiałem się też o żonę, dla której te zdarzenia bywały dużym przeżyciem.

Spółdzielnia i Związek były w sytuacji bardzo trudnej. Władze tych instytucji miały za zadanie zahamować moje opozycyjne zapędy, a przynajmniej izolować mnie od reszty pracowników. Doskonale ich rozumiałem i nie chciałem sprawiać kłopotu. Jednak zdarzało się, że ich głupota i nadgorliwość były nie do przyjęcia. Przykładem może tu być zbieranie przez ówczesnego przewodniczącego Rady Nadzorczej Spółdzielni i przewodniczącego Rady Zakładowej Związków Zawodowych podpisów pod petycją domagającą się zwolnienia czterech niewidomych ze względu na ich szkodliwą działalność. Na szczęście większość pracowników odmówiła podpisania tej petycji. Mimo to ponad sto osób podpisało ten dokument. Nie mam jednak do nich żalu. To były takie czasy, kiedy pranie mózgów stosowano na co dzień, a zagrożenie daleko idącymi konsekwencjami wielu napawało strachem. Myślę, że gdyby nie rozgłos nadany sprawie przez radio Wolna Europa i londyński Times, zapewne zostalibyśmy pozbawieni pracy. Również ostre pisma potępiające te szykany wpłynęły do kierownictwa spółdzielni z Tygodnika Powszechnego i Więzi. To natychmiast poskutkowało. Takie represje już nie miały miejsca, tylko na zebraniach partyjnych byliśmy poddawani totalnej krytyce.

- Opowiedz proszę o epizodach swojej działalności, które szczególnie utkwiły Ci w pamięci.

- Być może kiedyś uda mi się napisać dłuższy tekst o tamtym okresie. Teraz opowiem o zdarzeniu, które miało miejsce w naszym środowisku. Wspominam je z satysfakcją, bo okazało się, że niewidomi potrafią się zintegrować mimo wielu dzielących ich różnic.

W lipcu 1980 r. stanąłem na czele komitetu strajkowego. Były to pierwsze strajki zapoczątkowane na Lubelszczyźnie. Miałem poparcie zdecydowanej części załogi. Prezes apelował o rozwagę, o przystąpienie do pracy, bo w innym przypadku skutki mogą być bardzo przykre. Mimo to przez kilka dni spółdzielnia nie pracowała, a komitet strajkowy przejął odpowiedzialność za bezpieczeństwo w spółdzielni. Oczywiście, nie obyło się bez wydatnej pomocy ze strony widzących koleżanek i kolegów. Prezes Związku Spółdzielni Niewidomych, Marian Golwala obiecywał przyjazd do Lublina pod warunkiem przystąpienia do pracy. W końcu jednak nie doczekawszy się spełnienia tego nakazu, przyjechał na rozmowy z komitetem strajkowym i tzw. aktywem spółdzielni. Nie jestem do końca pewny, czy prezes Golwala tak naprawdę chciał, żebyśmy przed jego przyjazdem zakończyli strajk. Rozmawiałem telefonicznie z jego zastępcą, Janem Wojtkowskim. Dał mi delikatnie do zrozumienia, żeby się nie spieszyć z przystąpieniem do pracy, a już na pewno nie przed przyjazdem prezesa Golwali do spółdzielni. Wymienił też te postulaty, co do których nie powinniśmy ustąpić. I rzeczywiście tak się stało. Prezes Golwala zaakceptował nasze żądania. Oczywiście, przekomarzaliśmy się też co do spełnienia innych naszych postulatów, wiedząc, że są niemożliwe do zrealizowania. Była to gra pozorów. Na pewno Marian Golwala był postacią kontrowersyjną, jednak nie mogę powiedzieć, że z jego przyczyny byliśmy szykanowani. Nawet w stanie wojennym miałem z nim ścisłe, mogę powiedzieć, że koleżeńskie kontakty.

- Jak oceniasz swoją działalność z perspektywy lat, które upłynęły od tamtych czasów?

- Myślę, że był to okres, w którym łatwiej było odróżnić, co jest czarne, a co białe. Ludzie byli wtedy trochę inni: bardziej ideowi, koleżeńscy i solidarni. Mogę śmiało powiedzieć, że nie żałuję swojej działalności w tamtych czasach, chociaż wizję wolnej Polski wyobrażałem sobie trochę inaczej. Marzy mi się taka Polska, w której sprawy ogólne byłyby znacznie ważniejsze niż partyjne korzyści.

- Czy uważasz, że należy angażować się w walkę o słuszną sprawę nawet wówczas, gdy jest to niebezpieczne?

- Moim zdaniem angażować powinien się ten, kogo na to stać. Inni niech zachowują się przyzwoicie. Napotkałem wielu ludzi, którzy bardzo dużo mi pomogli, nie angażując się w działalność opozycyjną.

- Co sądzisz o ludziach, którzy należeli do PZPR i pełnili odpowiedzialne funkcje? Czy należy się do nich odnosić z rezerwą?

- Mam wielki szacunek dla niektórych dawnych członków PZPR, z którymi do tej pory współpracuję. Oni nie byli karierowiczami, tylko byli przekonani, że w tych czasach nie ma innej alternatywy. Kiedyś jeden z działaczy partyjnych wręczył mi pieniądze z prośbą o przekazanie ich na potrzeby demokratycznej opozycji. Śmiem nawet twierdzić, że nierzadko członek partii był przyzwoitszym człowiekiem niż tak zwany pozytywny bezpartyjny. Taki to się potrafił płaszczyć przed władzą, pod niebiosa ją wychwalać, a jednocześnie wyśpiewywał hymny pochwalne o tym, jaki on to jest nieugięty i nie zapisał się do partii. A przecież tacy bezpartyjni byli władzy bardzo potrzebni, bo za byle pochwałę czy ochłap potrafili spełnić wiele wątpliwych moralnie zadań.

- Uczciwość jest zawsze potrzebna, a często również odwaga i to nie tylko w politycznej działalności nielegalnej, podziemnej. Myślę, że te dwie cechy są niezbędne również w naszym środowisku. Pomówmy więc o sprawach ważnych obecnie dla naszego środowiska.

- Uważam, że niezmiernie ważna jest rehabilitacja zawodowa i zatrudnienie. Jest to zasadnicze ogniwo rehabilitacji kompleksowej. Obecnie nasze środowisko i organizacje je reprezentujące w zasadzie nie mogą nic z tej dziedziny zaproponować nowo ociemniałym osobom dorosłym. Młodzież ma pewne możliwości zdobycia zawodu. Nowo ociemniali dorośli oraz niewidomi, którzy wymagają zmiany zawodu, poza masażem leczniczym chyba zupełnie takich możliwości nie mają. A może się mylę?

Taką sytuację spowodowała gospodarka wolnorynkowa i myślę, że niewiele można zdziałać w tej materii. Na Zachodzie wcale nie jest lepiej. Z drugiej strony, ludzie zaczęli być bardziej wybredni, a na dodatek nie są przygotowani do podejmowania pracy na otwartym rynku. Kursy i szkolenia na ogół nie rozwiązują problemu. Podejrzewam, że gdybyśmy tak uczciwie dokonali głębszej analizy potrzeb w zakresie zatrudnienia niewidomych, to obraz byłby zgoła inny niż nasze wyobrażenia. Spotkałem się z wieloma przypadkami rezygnacji z oferowanej pracy, którą dawniej każdy chętnie by podjął. Przyczyn tego zjawiska jest wiele i nie miejsce tutaj na ich omawianie.

- Oprócz intensywnego życia zawodowego masz także bogate doświadczenia w działalności społecznej, głównie w spółdzielczości niewidomych i w Polskim Związku Niewidomych. Uczestniczyłeś również w podziemnej działalności politycznej. Co z tych doświadczeń chciałbyś przekazać niewidomym koleżankom i kolegom?

- Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Czasy się zmieniły i ciągle trzeba uczyć się czegoś nowego. Ale na pewno wcześniejsza aktywność zawodowa i społeczna znacznie ułatwia mi poruszanie się w obecnej rzeczywistości. Gdybym miał doradzać niewidomym, czym się kierować w życiu, to przede wszystkim zwróciłbym uwagę na akceptację swojej niepełnosprawności, stawianie wobec siebie większych wymagań, zrezygnowanie z nieuzasadnionych roszczeń i niezamykanie się w czterech ścianach, ale wychodzenie do ludzi, którym na miarę swoich możliwości trzeba pomagać, ale których również trzeba umieć prosić o pomoc.

- Jak oceniasz perspektywy działalności i rozwoju stowarzyszeń osób z uszkodzonym wzrokiem?

- Niestety, prawdziwych działaczy mamy coraz mniej, dlatego kierowanie organizacją jest coraz trudniejsze. Do władz często wybierane są przypadkowe osoby, delegaci nie mają rozeznania, na kogo głosują. Znam koła, które organizują dla swoich członków różne formy dokształcania, rekreacji czy pomocy materialnej. Wystarczy kilka osób, żeby się działo coś ciekawego i pożytecznego. Jestem zwolennikiem przyznania kołom osobowości prawnej, zwiększy to ich możliwości działania. A bierne koła może warto zlikwidować? Może należałoby też wrócić do pełnomocników, którzy zaspokajali potrzeby niewidomych w powiatach, w których nie było koła. Prawdziwi działacze są bardzo potrzebni organizacji, ale bez zatrudniania fachowców z prawdziwego zdarzenia nie widzę szansy na funkcjonowanie organizacji na odpowiednim poziomie.

- Wielu uważa, że przeminął już czas wielkich stowarzyszeń. Czy Ty również tak sądzisz? Czy Twoim zdaniem małe, lokalne organizacje mają większe możliwości zaspokajania potrzeb osób niewidomych?

- Myślę, że organizacje lokalne mogą mieć większy wpływ na pozyskiwanie środków od starostów, wójtów czy lokalnych biznesmenów. Niejednokrotnie koledzy z kół skarżyli się, że nie mogą otrzymać dotacji na działalność od władz lokalnych, ponieważ nie posiadają osobowości prawnej. Poza tym zawsze społeczność lokalna będzie bardziej identyfikowała się z organizacją działającą wyłącznie na ich terenie.

- Czy widzisz potrzebę i możliwości powołania czegoś w rodzaju federacji stowarzyszeń i fundacji działających na rzecz osób z uszkodzonym wzrokiem?

- W ostatnim okresie pojawiło się sporo nowych organizacji i fundacji, które łączy wiele wspólnych celów. Są też między nimi różnice, a nawet zdarzają się antagonizmy. Mimo tych słabości należałoby się wznieść ponad podziały, aby nasz głos stał się silniejszy, a metody walki o dobro niewidomych były bardziej przemyślane i przede wszystkim bardziej skuteczne. Bo to nie banał, ale stara prawda, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Uważam, że nadszedł czas, aby powołać taką federację.

- Co mógłbyś poradzić młodemu, rzeczywiście niewidomemu, o przeciętnych zdolnościach? Wybitni sobie poradzą - zawsze sobie radzili, to dadzą radę i w obecnej rzeczywistości. Słabi też nie stanowią tak wielkiego problemu. Im wystarczy warsztat terapii zajęciowej, dzienny dom pomocy społecznej czy wreszcie dom pomocy społecznej. Wiele z tych osób stanowi problem dla ich rodzin, i to ich rodziny głównie wymagają pomocy. Ale co z tymi przeciętnymi? Przecież większość ludzi, niezależnie od tego, czy widzą, czy nie, to ludzie przeciętni. Mają oni prawo do życia, do założenia rodziny, do posiadania i wychowania dzieci. Jak mają korzystać z tych praw, jak układać sobie życie, skoro na pracę prawie nie mogą liczyć? Problem jest bardzo trudny, ale nie możemy od niego uciekać.

- Moim zdaniem należy uwzględnić dwie kwestie. Po pierwsze, trzeba dążyć do tworzenia godziwych warunków materialnych dla tej grupy ludzi. Może to być większa renta socjalna, dodatek z tytułu utraty wzroku czy wreszcie poszukiwanie innych źródeł niż środki budżetowe. Uzyskanie niezbędnych pieniędzy nie musi być utopią, o ile wszystkie organizacje działające na rzecz środowiska zechcą wspólnie o to powalczyć.

Drugą, nie mniej ważną sprawą powinna być zorganizowana praca z tą grupą. Brak zainteresowań, przyzwyczajenie do bierności, nawyki roszczeniowe, blindyzmy - to duże zagrożenie dla kondycji psychofizycznej. Trzeba stworzyć takie warunki, aby ludzie ci mogli się rozwijać na miarę swoich możliwości i zainteresowań.

Naukowcy twierdzą, że każdy człowiek ma pewne uzdolnienia, trzeba tylko je odkryć, a potem rozwijać. W wielu krajach prowadzi się dokształcanie niewidomych dorosłych w różnych dziedzinach. Ma to kapitalne znaczenie zarówno dla samego niewidomego, jak i środowiska, w którym się znajduje. Myślę, że kwestia ta jest tak oczywista, że nie trzeba jej dodatkowo uzasadniać.

- Co może zaproponować młodym niewidomym i słabowidzącym, ale głównie niewidomym, PZN i inne organizacje? Ja niewiele dostrzegam takich możliwości. Często słyszę narzekania na Związek ze strony młodzieży, że nic się dla nich nie robi. Z kolei Związek psioczy na młodzież, że nie angażuje się do pracy społecznej. Kto ma rację?

- Wydaje mi się, że prawda leży pośrodku. Problem jest bardzo ważny, bo jeżeli stowarzyszenia nie będą zasilane młodą kadrą, to prędzej czy później osłabną i skostnieją. Może wystarczy dobry pomysł i kilku zapaleńców, żeby wyjść z marazmu. Odgórnie niczego nie zmienimy. Były już komisje młodzieżowe oraz sekcje - i najczęściej ginęły śmiercią naturalną. A może wystarczy dobry przykład i kilku zapaleńców, żeby coś zmienić na lepsze. Wierzę w takie możliwości, bo przecież w niektórych naszych kołach kwitnie życie kulturalne, odbywają się ciekawe szkolenia, członkowie mogą liczyć na pomoc w rozwiązywaniu swoich problemów. Szkoda tylko, że takich kół jest niewiele.

- Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów w działalności gospodarczej, społecznej oraz każdej innej.

- Dziękuję.

Źródło: Biuletyn InformacyjnyTrakt, czerwiec 2007, czasopismo Wiedza i Myśl, grudzień 2009, opracował Stanisław Kotowski.

<<<powrót do spisu treści

&&

Z uporem dąży do celu

Iwona Włodarczyk

Tryskający energią, dobrym humorem, życzliwy dla innych - takie skojarzenia przychodziły mi na myśl o panu Jarku po pierwszych dniach zajęć komputerowych, podczas których jako trener cierpliwie przekazywał wiedzę osobom biorącym w nich udział. Po ukończonym szkoleniu nasze drogi się rozeszły i pozostał sporadyczny kontakt poprzez media społecznościowe.

Pan Jarek Ferdynus jako osoba bardzo słabowidząca ma problem ze wzrokiem od urodzenia, lecz ograniczenia wiążące się z nim nie odebrały mu sił do stawiania sobie kolejnych celów i dążenia z determinacją do ich realizacji. Nie siedzi z założonymi rękami, czekając na rentę, lecz pracuje, jednocześnie pogłębiając swoją wiedzę jako student kierunku kadry i płace (studia podyplomowe), od października planuje rozpocząć kolejny kierunek studiów z zakresu bezpieczeństwa i higieny pracy, a także przygotowuje się do egzaminu na aplikację radcowską.

Gdy odwiedzał kolejne gabinety okulistyczne, za każdym razem lekarze nie mieli dla niego dobrych wiadomości, aż do momentu, gdy na horyzoncie pojawiła się możliwość terapii eksperymentalnej komórkami macierzystymi. W przypadku pana Jarka zabieg ten dawał szansę, jeżeli nie na poprawę widzenia, to przynajmniej na powstrzymanie dalszego pogarszania się wzroku. Chcąc dowiedzieć się więcej na temat podjętej przez pana Jarka terapii, zadałam mu kilka pytań.

I.W.: Co spowodowało, że zdecydował się pan na przeszczep? Czy długo się pan nad tym zastanawiał, czy był to impuls?

J.F.: O terapii komórkami macierzystymi słyszałem znacznie wcześniej, zanim sam zacząłem się interesować tą metodą. Wtedy jednak była ona ograniczona do wybranych schorzeń i nie obejmowała mojej jednostki chorobowej. Pod koniec 2017 roku rozmawiałem z moją dobrą znajomą, która się poddała tej terapii. Dowiedziałem się o tym kilka tygodni po fakcie, więc mogłem spytać o efekty. U niej terapia pomogła i wiem, że z efektu jest zadowolona. Od tamtej pory zacząłem się zastanawiać, czy w moim przypadku miałaby jakiś sens. Ostatecznie decyzję podjąłem w lipcu 2018 roku, zadzwoniłem do kliniki i zapisałem się na badania kwalifikujące. Podkreślam, iż te badania też nie dawały gwarancji, że się zakwalifikuję, ale wyszedłem z założenia, że przynajmniej będę szczegółowo przebadany i dokładnie poznam aktualny stan zdrowia.

I.W.: Wykonanie tego zabiegu wiąże się z dużymi kosztami. Czy zdradzi pan Czytelnikom, jaką kwotą musiał pan dysponować?

J.F.: Kwota niemała, fakt, sama terapia - dwa przeszczepy do obu oczu to koszt 27 tys. zł plus badania kwalifikujące i oczywiście koszty dojazdów do kliniki.

I.W.: Czy w pana przypadku ta forma leczenia przynosi poprawę widzenia?

J.F.: W ogólnym rozrachunku jestem zadowolony z osiągniętego efektu i jeśli miałbym taką możliwość w przyszłości, na pewno poddałbym się kolejnym takim zabiegom, żeby utrzymać to, co udało się osiągnąć, a udało się na pewno zahamować postęp choroby. Po to jechałem i to dostałem.

Zarówno pan Jarek jak i wielu innych, którzy tracą wzrok, na wszelkie możliwe sposoby starają się o ile nie polepszyć widzenie, to przynajmniej zahamować postęp choroby. Nie wszystkim pomagają zabiegi czy stosowane leki, jednak każdy poddający się leczeniu ma nadzieję na uniknięcie życia w całkowitych ciemnościach. Zarówno panu Jarkowi jak i wszystkim osobom, które podejmują niepewną walkę z chorobą, należy życzyć sukcesów.

<<<powrót do spisu treści

&&

Czarna opaska, miecz i waga (ciąg dalszy)

Alicja Nyziak

W majowym numerze Sześciopunktu podzieliłam się z Czytelnikami moimi pierwszymi doświadczeniami dotyczącymi wizyty w progach Temidy. Optymistycznie wtedy zakładałam, że to był koniec moich sądowych doświadczeń. Jednak szanowna jejmość - Sprawiedliwość, postanowiła mi ukazać jeszcze inne oblicze. Tym razem zdecydowała się intensywnie przetrenować moją cierpliwość. Choć przyznaję, że pandemia COVID-19 dzielnie jej w tym sekundowała.

Odrobina wspomnień

Wróćmy na chwilę do początków lutego 2020 r., kiedy to z wokandy spadła sprawa, w której mogłam, ale nie musiałam, uczestniczyć. Jak już Czytelnikowi wiadomo, wszystko skończyło się dopiero trzy tygodnie później (28 lutego br.), kiedy odbyła się rozprawa. Poszło gładko i szybko. Ostatnim etapem było wypełnienie odpowiedniego wniosku, w którym należało wskazać formę odbioru dokumentu. Nie mając ochoty na ponowną wizytę w progach Temidy, zakreśliłyśmy - doręczenie przesyłki drogą pocztową. Wszystkie formalności zostały dopełnione, więc należało cierpliwie czekać na pukającego do drzwi listonosza. Zgodnie z założeniami około połowy marca sprawę powinno sfinalizować upragnione postanowienie.

Halo, dzień dobry - zapraszam do…

Dwa dni przed przewidywanym terminem aż przecierałam uszy ze zdumienia. Pracownik sądu dzwoni do petenta, miło zaprasza po odbiór postanowienia. Pal licho, że wybrana była inna forma doręczenia. Pędzi człowiek jak na skrzydłach… No, bo nie daj Boże jeszcze się rozmyślą.

Oto nareszcie jest urzędowy papier, który pozwala na podjęcie kolejnych działań. W domu na spokojnie zapoznałyśmy się z treścią postanowienia i odkryłyśmy drobną, ale jakże istotną nieścisłość. Okazało się, że nazwisko ojca zostało błędnie napisane. Hm, mojemu śp. rodzicowi może i wszystko jedno, czy on Giewandowski czy Niewiadomski, ale… zdrowy rozsądek podpowiadał, że jednostkom administracji państwowej to już nie. No i co tu dużo gadać, ja takoż przyzwyczajona, a wręcz przywiązana do właściwej formy zapisu rodowego nazwiska. Chciałyśmy czy nie, ale musiałyśmy następnego dnia ruszyć przetartym szlakiem do sądu. Niestety okazało się, że pani Sprawiedliwość właśnie przeszła na pracę zdalną. Petentów nie przyjmuje i nikt nie wie, kiedy będzie przyjmować. Wiadomo, siła wyższa, zdrowie najważniejsze. Wszędzie w mediach trąbili, że terminy wszelakich spraw ulegają przedłużeniu. Koronawirus zamroził czas w urzędach. Jednak czy naprawdę?

Urzędnicza sztafeta

Przyznaję, że informacje przekazywane w mediach uśpiły moją czujność. Zakładałam także, że poprawienie błędu w dokumencie to chwila, moment. Jak tylko sądy otworzą ponownie swoje podwoje, załatwi się sprawę piorunem. Oj, nie doceniłam procedur sądowych i bezwzględności urzędów. Może bardziej ślamazarnie, ale jednak instytucje administracji państwowej działały i oczekiwały dopełnienia obowiązków. Takim sposobem Urząd Miasta upomniał się o swoje należności dokumentacyjne. Niby koronawirus, niby obostrzenia, niby kontakt utrudniony, niby… Wszystko prawda, ale formalności należy dopełnić. W ten nieoczekiwany sposób wyrwana z błogiego letargu ruszyłam do akcji. Jak szybko rozpoczęłam działanie, tak szybko je zakończyłam. W sądzie nikt nie odbierał telefonów, budynek nadal szczelnie zamknięty. Utknęłam w ciemni… Co robić, gdzie szukać pomocy? Pozostało zejść do podziemia i poszukać innego dojścia. Udało się. Ze zdumieniem dowiedziałam się, że w celu poprawienia nazwiska w postanowieniu musi odbyć się kolejna rozprawa. Matko kochana, ależ te nasze sądy rzetelne, skrupulatne. Aż mnie zapowietrzyło ze wzruszenia. Mało tego - miłosierny Sąd zadbał także o mój wkład w te działania. Przypadło mi w udziale ponowne złożenie odpowiedniego wniosku i cierpliwe oczekiwanie na termin. Wszystko to zdalnie. Tak minął kwiecień, przyszedł maj i… Hura, wreszcie jest pismo od jaśnie pani Temidy. Szanowna panująca informowała, że rozprawa odbyła się. Nakazano poprawienie nazwiska, a teraz jest czas dla mnie na ewentualne odwołanie. Szybko policzyłam i wyszło mi, że na początku czerwca powinnam otrzymać postanowienie. Lipiec rozgościł się w pełni, a tu nic. Nie było wyjścia. Należało znowu udać się osobiście i sprawę ruszyć. Ledwo weszłyśmy w progi sądu, a już dystyngowany, poważny pan z należytą powagą i dystansem zapytał - w jakiej sprawie przychodzimy? Jejku, jego głos od razu zastopował moje wszelkie działanie, myślenie takoż. To się nazywa mieć posłuch! Dokonawszy rozpoznania, wskazał stolik, na którym leżała kartka z numerami telefonów poszczególnych wydziałów. Z przejęcia zapomniałam o jaki wydział mi chodzi, dobrze, że nie byłam sama, to w miarę szybko odzyskałam równowagę. W trakcie miłej rozmowy sekretarka odszukała sygnaturę sprawy i poinformowała, że postanowienie jest i… Hm, nie wie, dlaczego ciągle leżakuje w sądzie zamiast trafić do petenta. Obiecała, że o ile nie zapomni, wyśle je w ciągu tygodnia. Nie zapomniała!

Tak oto w połowie lipca otrzymałyśmy postanowienie, które obowiązywało od 8. marca 2020 r. Nie wiem, co przyniesie życie, czy nie będę musiała ponownie spotkać się z Temidą? Na wszelki wypadek już dzisiaj kupiłam melisę, może się przyda!

<<<powrót do spisu treści

&&

Z uśmiechem przez życie

&&

Biała laska

Teresa Dederko

Biała laska prawie od stu lat służy niewidomym do bezpiecznego poruszania się, ułatwia wykrywanie przeszkód i sygnalizuje innym uczestnikom ruchu, że osoba jej używająca może potrzebować pomocy. Wydawałoby się, że ogół społeczeństwa jednoznacznie określa białą laskę jako symbol osób mających poważne problemy ze wzrokiem, ale czy zawsze tak jest? Przekonamy się, analizując przytoczone niżej przykłady.

Przykład pierwszy

Niewidomy chłopak chciał wziąć udział w szkoleniu, które miało odbyć się w hotelu położonym w dużym parku. Bez przeszkód udało mu się dotrzeć na pobliski przystanek i znaleźć bramę wprowadzającą na aleję parkową. Niestety o porannej porze w parku nie było przechodniów, więc nikogo nie mógł spytać o dalszą drogę do hotelu. Przez dłuższy czas wędrował, posługując się białą laską zakończoną ruchomą kulką. W pewnym momencie usłyszał głos starszego pana: Ja tak od godziny obserwuję, jak pan tą różdżką szuka wody.

Przykład drugi

Niewidomy mężczyzna kupował w kasie bilet na pociąg. Kasjerka pyta:

- Pan sam jedzie, bez przewodnika?

- Tak proszę pani, tylko z laską.

- A to dziewczyna nie mogła sama przyjść po bilet?

Może nie wszyscy Czytelnicy orientują się, że obecnie często na dziewczyny mówi się laski, stąd ta uwaga kasjerki.

Przykład trzeci

Zdarza się, że biała laska jest uważana za kijek narciarski lub do nordic walking. Gdy ją złożymy, jeszcze częściej wprowadza w błąd. Może być wtedy uznana np. za wędkę a jej właściel może usłyszeć: Jak tam? Ryby brały?. Innym razem np. podczas uroczystości kościelnej może zostać potraktowana jako świeca i o mało nie podpalona. Zdarzyło mi się kiedyś, że lekarz podczas rozmowy w szpitalu zapytał: Czy pani będzie do mnie z tego strzelać?.

Rozłożona biała laska częściej jest lepiej kojarzona, chociaż ciągle niejednoznacznie.

<<<powrót do spisu treści

&&

Listy od Czytelników

&&

Dzień dobry Pani Joanno!

Cieszę się bardzo, że spodobał się Pani mój artykuł pt. Przymusowa izolacja. Jestem otwarta na ludzi i nie lubię, gdy ciągle utyskują na swój los, jednocześnie nie dając nic z siebie. Podziwiam Pani aktywność i życzę powodzenia na tym polu.

Pozdrawiam serdecznie
Bożena Lampart

<<<powrót do spisu treści