Sześciopunkt Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących ISSN 2449–6154 Nr 9/102/2024 Wrzesień Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” Adres: ul. Powstania Styczniowego 95D/2 20–706 Lublin Tel.: 697–121–728 Strona internetowa: http://swiatbrajla.org.pl Adres e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl Redaktor naczelny: Teresa Dederko Tel.: 608–096–099 Adres e-mail: redakcja@swiatbrajla.org.pl Kolegium redakcyjne: Przewodniczący: Beata Krać Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Logo PFRON && SPIS TREŚCI Od redakcji Giną ludzie - Josif Brodski Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Bądź moimi oczami - aplikacja skierowana do osób niewidomych i słabowidzących - Dominika Kopańska Prawo na co dzień Podwyżka renty socjalnej w formie dodatku. Ustawa ma wejść w życie na początku przyszłego roku - Mateusz Różański Zdrowie bardzo ważna rzecz Youtuberzy wspierają pacjentów i konsumentów - Jolanta Kutyło Sport Marla Runyan - niewidoma, która zadziwiła świat - Radosław Nowicki Kuchnia po naszemu Proste przepisy - N.G. Z poradnika psychologa Natrętne myśli: czym są i jak sobie z nimi radzić? - Małgorzata Gruszka Z polszczyzną za pan brat Doczekałem się - Tomasz Matczak Rehabilitacja kulturalnie Nie ma dzieci, są ludzie - Paweł Wrzesień Lektura obowiązkowa - Aleksandra Ochmańska Biografia bez happy endu - Ireneusz Kaczmarczyk Ciasnota - Andrzej Liczmonik O poranku i nie tylko - Marta Warzecha Galeria literacka z Homerem w tle Wiersze wybrane - Genowefa Cagara Nasze sprawy Wakacje - Agata Sierota Podróże to moja rehabilitacja - Krystian Cholewa Niewidomi a słabowidzący - Stanisław Kotowski Ogłoszenia && Od redakcji Drodzy Czytelnicy! Lato już odeszło, wracamy do pracy i do nauki, ale miłe wspomnienia pozostają. Polski wrzesień kojarzy się nam jednak przede wszystkim z tragicznymi, ale i bohaterskimi wydarzeniami. W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” publikujemy świetnie napisany tekst biograficzny, przybliżający pracę i poświęcenie Janusza Korczaka. W „Galerii literackiej” prezentujemy jesienne, nostalgiczne wiersze dojrzałej poetki, Genowefy Cagary. W rubryce sportowej autor przedstawia wspaniałą sylwetkę niewidomej amerykańskiej sportsmenki. W stałym cyklu „Z polszczyzną za pan brat” autor pokazuje na przykładach, do jakich absurdów prowadzi czasami poprawność polityczna. Zapraszamy do lektury naszych poradników, z których Czytelnicy uzyskają sporo przydatnych informacji. Czekamy na Państwa opinie, sugestie i tematy do naszego czasopisma. Zespół redakcyjny && Giną ludzie Josif Brodski W chwili, kiedy przy kolacji bronisz niedorzecznych racji żal za głupstwem topiąc w wódzie - giną ludzie. W przecudownych starych miastach strach w codzienny pejzaż wrasta śniąc o ocalenia cudzie - giną ludzie. W wioskach, których wcale nie ma, bo śmierć przez nie przeszła niema - wierząc swej nadziei złudzie giną ludzie. Giną ludzie gdy głosujesz za spokojem - i próbujesz bunt sumienia zbić doktryną - obcy giną. W chwili, gdy rozrywki żądasz, w telewizji mecz oglądasz, lub się pławisz w słodkiej nudzie - giną ludzie. Oto nowa jest idea: jeszcze ludzkość nie zginęła, chociaż w Kainowym trudzie giną ludzie. Wielbiąc każde przykazanie, zapis świętych praw w Koranie, Ewangelii i Talmudzie giną ludzie. Wśród wyznawców każdej wiary są mordercy i ofiary - twe milczenie wskaże teraz kogo wspierasz. && Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko Bądź moimi oczami - aplikacja skierowana do osób niewidomych i słabowidzących Dominika Kopańska Be My Eyes (pl. „Bądź moimi oczami”) to duńska aplikacja mobilna, której celem jest pomoc osobom niewidomym i słabowidzącym w rozpoznawaniu przedmiotów i radzeniu sobie w codziennych sytuacjach. Łączy ona osoby niewidome i słabowidzące z wolontariuszami i firmami na całym świecie poprzez wideo na żywo i sztuczną inteligencję. W sytuacji, gdy osoba niewidoma lub słabowidząca wysyła prośbę o pomoc, aplikacja zawiadamia o tym grupę wolontariuszy. Następnie, łączy ona osobę, która tej pomocy potrzebuje, z wolontariuszem. Połączenie odbywa się w formie audio-wideo, w wielu językach, w tym w języku polskim. W jaki sposób można uzyskać pomoc? - użyć smartfona, aby połączyć się na wideo z wolontariuszem o każdej porze dnia i nocy; - zrobić zdjęcie, a aplikacja Be My AI je opisze. Można także skorzystać z katalogu usług i uzyskać profesjonalną pomoc techniczną. W jakich sytuacjach można skorzystać z aplikacji? - odróżnienie lub znalezienie zagubionych przedmiotów; - opisanie, porównanie kolorów; - pomoc przy problemach technicznych, np. związanych z komputerem; - pomoc w zakupach czy sprawdzenie przydatności produktów żywnościowych; - znalezienie drogi. Aplikacja jest bezpłatna i można ją ściągnąć na systemy operacyjne iOS i Android. Źródło: www.bemyeyes.com && Prawo na co dzień Podwyżka renty socjalnej w formie dodatku. Ustawa ma wejść w życie na początku przyszłego roku Mateusz Różański Podwyżka renty socjalnej będzie w formie nowego świadczenia: dodatku dopełniającego. Będzie on równy różnicy pomiędzy najniższą rentą z tytułu niezdolności do pracy a płacą minimalną i trafi do osób z orzeczeniem o całkowitej niezdolności do pracy i do samodzielnej egzystencji. Takie zapisy zawiera projekt ustawy, nad którym obradowała Komisja Polityki Społecznej i Rodziny 25 lipca. - Dodatek dopełniający będzie świadczeniem pieniężnym, przysługującym osobom uprawnionym do renty socjalnej, będącym osobami całkowicie niezdolnymi do pracy i do samodzielnej egzystencji - tłumaczyła na początku posiedzenia przewodnicząca Komisji, Katarzyna Ueberhan. - Dodatek będzie w wysokości 2520 złotych. Kwota ta wynika z różnicy między kwotą minimalnego wynagrodzenia za pracę a kwotą najniższej renty z tytułu całkowitej niezdolności do pracy. Kwota dodatku co roku będzie waloryzowana - podkreśliła posłanka Ueberhan. Podwyżka w formie dodatku Obywatelski projekt ustawy dotyczący zrównania renty socjalnej z płacą minimalną trafił do Sejmu jeszcze podczas poprzedniej kadencji. Po przejęciu władzy przez obecną koalicję został skierowany do dalszych dyskusji przy aprobacie wszystkich ugrupowań tworzących rząd, ale też Prawa i Sprawiedliwości. W toku tych prac wprowadzono szereg poprawek. Przede wszystkim, z powodu powiązania wysokości świadczenia wspierającego z wysokością renty socjalnej, zdecydowano o wprowadzeniu podwyżki w formie dodatku. Nie tylko dla rencistów socjalnych - Projekt realizuje w części założenia tego projektu obywatelskiego. Praca w Podkomisji została wykonana najbardziej rzetelnie, jak tylko było to możliwe i to, co dzisiaj tu widzimy, jest efektem tej pracy - mówił pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, Łukasz Krasoń. - To, co mamy przed sobą, pokazuje, jak bardzo skomplikowany jest system świadczeń w Polsce. By wprowadzić jedną słuszną zmianę, oczekiwaną przez środowisko osób z niepełnosprawnością, musimy edytować 7 różnych ustaw - zauważył. W toku trwającej od miesięcy dyskusji nad podwyżką renty socjalnej pojawiły się komentarze mówiące, że podwyżka tylko tego świadczenia jest niezgodna z konstytucją, gdyż dzieli osoby z niepełnosprawnością w związku z momentem jej pojawienia się w życiu człowieka. Wiceminister Krasoń już zapowiedział, że zajmie się rozwiązaniem tego problemu. - W kroku drugim rozszerzymy to o grupę, o której bardzo rzadko się wspomina, czyli osoby mające również orzeczenie o niezdolności do samodzielnej egzystencji, ale otrzymujące inną rentę - na przykład z tytułu niezdolności do pracy. To jest około 70 tys. osób - obiecał polityk Polski 20250. Ustawa wprowadzająca dodatek dla tej grupy ma według słów Pełnomocnika już wkrótce być wpisana w prace legislacyjne rządu. - Dzisiaj jest wiele osób, które nie mają żadnego świadczenia. Są za starzy na rentę socjalną a za młodzi, by wpłacić składki uprawniające do renty z tytułu niezdolności do pracy. To jest nawet 30 tysięcy osób - zauważył też Pełnomocnik i obiecał zajęcie się również tą grupą. Podczas posiedzenia pojawiły się głosy strony społecznej, które dotyczyły m.in. konieczności przyznania dodatku wszystkim osobom pobierającym rentę socjalną - także tym, które mają umiarkowany stopień niepełnosprawności i nie mają w orzeczeniu zapisu o niezdolności do samodzielnej egzystencji. Cała komisja za projektem ustawy Projekt o podwyższeniu renty socjalnej dla osób niezdolnych do samodzielnej egzystencji wraz z poprawkami wprowadzonymi przez podkomisję został skierowany przez komisję do drugiego czytania. Komisja jednogłośnie przyjęła wniosek o uchwalenie projektu przez Sejm. W toku pracy wykreślono propozycje zaokrąglania kwoty dodatku do pełnych złotych w górę. Sama ustawa ma wejść w życie od 1 stycznia 2025 roku. Źródło: niepelnosprawni.pl && Zdrowie bardzo ważna rzecz Youtuberzy wspierają pacjentów i konsumentów Jolanta Kutyło Nikt nie przewidział tego, co odzyskana wolność da nam w zakresie żywienia. W PRL-u w euforię wprowadzały nas marcepany oraz żelowe zwierzaczki przysyłane w paczkach, jeszcze wtedy z RFN, jakieś babeczki w barwnych opakowaniach czy rozpuszczalne herbatki. Sama się zajadałam maleńkimi cudeńkami, bo były kolorowe i zachęcająco smaczne. Dobre rady mamy zastąpił internet, potężna machina napędzająca zmysły pacjentów i konsumentów nadmiarem sprzecznych informacji. Wiedziałam o smakowych dodatkach w ciastach, słodyczach czy wędlinach, byłam przekonana o ich dobrodziejstwach, bo nawet w szkołach gastronomicznych nie wspominano o szkodliwym działaniu nieuniknionej chemii na organizm. Kilka dni po wolnych wyborach w 1989 roku, w sklepach pokazywały się sprowadzane z Zachodu słodycze oraz wędliny, np. angielskie herbatniczki z polewą truskawkową, duńskie szynki nasączane nie wiadomo czym, słodkawy powiew dla konsumentów spragnionych czegoś lepszego. Słuchanie głosów youtuberów, macherów od żywienia i zdrowia stało się moim credo. To istna kopalnia wiedzy, której nikt dawniej nie przekazywał, a szkoda, bo już wtedy unikałabym popełnianych błędów. Przytępiono zachwyt polskich gospodyń nad niemieckimi środkami czystościowymi, których wystarczy użyć tylko troszkę, bo o ich szkodliwości dla środowiska nikt nie myślał. Dzięki youtuberom, filmom edukacyjnym goszczącym w telewizji dowiadujemy się, że owocowe deserki zawierają mielone owady, kolorowe cukierki - barwniki używane do produkcji środków czyszczących toalety, kosmetyki - związki rakotwórcze, nawet ubrania nas systematycznie podtruwają. Kolorowe ciuszki kupowane na targach i w sieciówkach stały się zmorą alergii u niemowląt. Od lat jestem fanką pewnego aptekarza z Nowego Sącza, którego książki nabywają świadomi pacjenci; dzięki niemu dowiaduję się o złych połączeniach, obserwuję umieszczane na stronie analizy suplementów diety oraz leków bez recepty. Słodycze i wszelkie owocowe deserki oraz stara obróbka żywności dawno poszły w zapomnienie, dzięki szkodliwym dodatkom czy skutkom ubocznym, których istnienie uświadomili mi znawcy tematu. Na pisemne porady wujka Google czy cioci Wiki można machnąć ręką, bo sieć przyjmie każdą wiadomość, ale głosy autorytetów dietetyki, farmacji czy medycyny to już coś. Youtuberzy wspierają chorych, by zarobić na posiadanej wiedzy, ale informacje każą traktować jako wsparcie, naprowadzającą do prawidłowego leczenia formę edukacji; pacjent i konsument zarazem ma obowiązek korzystać z konsultacji lekarskich i przestrzegać zaleceń. Internet wspiera także moje pokolenie, szkoda, że pewne wiadomości zaczęły docierać dopiero w drugiej połowie życia, ale lepiej późno niż wcale, bo niektórych skutków złego działania dawnych nawyków odwrócić się nie da, lecz można jeszcze coś naprawić. Krótkie filmiki uświadamiają nas o prostych trikach w domu czy jakości towarów w sklepach, co osobom niewidomym, nieposiadającym sprzętów z nowoczesną technologią, ułatwia zakupy. Owszem, dietetycy w newsletterach i na filmikach pięknie mówią o cudownych właściwościach witamin, naturalnych dodatków żywieniowych, starych i nowo odkrytych. Są to wiadomości głównie dla osób zdrowych i młodych, które dopiero kształtują swój dobrostan. Nie dajmy się nabierać na uzyskanie zdrowia w ciągu miesiąca, co obiecują youtuberzy; jest to ciemna strona aplikacji i tu należy zachować czujność. Nam kupowano słodycze, by lepiej się darzyło niż rodzicom, co było błędem, o którym dorośli nie mieli pojęcia. W internatach chodziliśmy na oranżadki bez zastanowienia się, czym one naprawdę są. Dziś młodzi i świadomi rodzice mają lepszy patent na życie dzieci, zamiast pustych kalorii, oferują owoce, sałatki albo wykonywane w domu desery według własnych przepisów czy wiedzy zasięganej podczas lokalnych szkoleń. „Znowu ta durna baba się czepia, a przecież sama wcinała to i tamto, i nie dała sobie nic powiedzieć” - padnie komentarz z ust osób znających mnie z pochłaniania kilograma czekolady czy cuksów na raz. To prawda, ale ta baba wie, że gdy ktoś wygra z nawykami zapychania żołądka byle czym, co łatwe nie jest, mniej wyda na lekarstwa, na coraz gorszą żywność, kiedy może kawałek mięsa ugotować wraz z jarzynami, pokroić w plastry, do tego zieleninka, jakaś pasta stworzona z resztek, jakiś staro-nowy obiad - i wspaniały posiłek gotowy. && Sport Marla Runyan - niewidoma, która zadziwiła świat Radosław Nowicki W dniach 28 sierpnia - 8 września trwają igrzyska paralimpijskie we Francji. Parasportowcy z wielu krajów walczą w Paryżu o paralimpijskie laury. Być może, te zmagania dla niektórych z nich będą momentem przełomowym i punktem wyjścia do wielkiej kariery. W tym momencie warto więc cofnąć się do historii i zwrócić uwagę na osoby z niepełnosprawnością, które już dokonały w sporcie niesamowitych rzeczy. Bez wątpienia, jedną z nich jest Marla Runyan, niewidoma Amerykanka, która z sukcesami startowała zarówno na igrzyskach olimpijskich, jak i paralimpijskich. Jej historia to opowieść o determinacji, sile woli i niezłomnym duchu walki. Takich postaci świat potrzebuje więcej, bo one pokazują, że bariery tkwią tylko i wyłącznie w naszych głowach, a niepełnosprawność wcale nie musi być przeszkodą do osiągania celów i dążenia do realizacji marzeń. Choroba Stargardta Marla Runyan urodziła się 4 stycznia 1969 roku w Santa Maria w Kalifornii. Już jako dziecko wykazywała zainteresowanie sportem i była aktywna fizycznie. Jednak w wieku 9 lat zaczęła odczuwać problemy ze wzrokiem, które z czasem stawały się coraz bardziej uciążliwe. Kiedy miała zaledwie 10 lat, zdiagnozowano u niej chorobę Stargardta, czyli genetyczną i nieuleczalną chorobę siatkówki, która prowadzi do stopniowej utraty widzenia centralnego. Chorzy na zespół Stargardta widzą tylko obraz obrzeżami oka. Uznawani są za niewidomych, chociaż nieco widzą. Runyan widziała 2,5% tego, co zdrowy człowiek, a po założeniu specjalistycznych soczewek jej wzrok poprawiał się do 6,5% normalnego widzenia. Paralimpijskie medale Pomimo swojej niepełnosprawności Marla nigdy nie pozwoliła, aby stan zdrowia definiował jej życie. Zamiast poddać się przeciwnościom, postanowiła walczyć i dążyć do realizacji swoich marzeń. W 1991 roku ukończyła San Diego State University, gdzie zdobyła tytuł licencjata w dziedzinie edukacji specjalnej. To właśnie tam zaczęła swoją poważną przygodę z lekkoatletyką, rywalizując w kilku dyscyplinach, takich jak biegi na różnych dystansach, skok w dal, skok wzwyż, rzut oszczepem czy pięciobój. Garnęła się też do gimnastyki oraz do piłki nożnej, w którą grała dopóki nie przestała widzieć piłki. Jej determinacja i talent szybko przyniosły efekty, bo nie tylko zaczęła zdobywać medale na uczelnianych zawodach, ale również błysnęła na igrzyskach paralimpijskich w 1992 oraz 1996 roku. Z Barcelony przywiozła cztery złote medale, wygrywając 100, 200, 400 metrów oraz skok w dal, choć startowała również w kolarstwie. W rywalizacji tandemów zajęła wówczas piąte miejsce. Natomiast cztery lata później w Atlancie okazała się najlepsza w pięcioboju nowoczesnym oraz sięgnęła po srebrny medal w pchnięciu kulą. Start na igrzyskach z pełnosprawnymi To jednak jej nie wystarczyło, a jej największym marzeniem było rywalizowanie na równi z pełnosprawnymi sportowcami. Pierwszą próbę podjęła już w 1996 roku, kiedy to wystartowała w mistrzostwach Stanów Zjednoczonych w siedmioboju, ale zajęła w nich dopiero dziesiąte miejsce. Świetnie spisała się za to w jednej z konkurencji, czyli w biegu na 800 metrów, co skłoniło ją do skierowania swojej uwagi na treningi pod kątem biegów średniodystansowych. Przyniosły one efekt, bo wygrała bieg na 1500 metrów na odbywających się w Winnipeg Igrzyskach Panamerykańskich w 1999 roku. Co więcej, w mistrzostwach Stanów Zjednoczonych wywalczyła kwalifikację do kadry na lekkoatletyczne mistrzostwa świata w hiszpańskiej Sewilli w 1999 roku, stając się pierwszą w historii niewidomą uczestniczką tych zawodów. W rywalizacji z pełnosprawnymi biegaczkami znalazła się w finale, w którym pobiła rekord życiowy, a zmagania zakończyła ostatecznie na dziesiątym miejscu. - Jestem zaszczycona tym, że mogę nosić strój reprezentantki USA i że mogę biegać na tym stadionie. Błogosławię każdy spędzony tutaj dzień. Cały ten rok jest dla mnie cudowny - mówiła po mistrzostwach świata Amerykanka. Rok później Runyan zakwalifikowała się do reprezentacji USA na igrzyska olimpijskie w Sydney. Została zatem pierwszą niewidomą lekkoatletką w historii, która rywalizowała w igrzyskach olimpijskich. W biegu na 1500 metrów awansowała nawet do finału, a w nim zajęła ósme miejsce za dwiema pełnosprawnymi Polkami - Lidią Chojecką i Anną Jakubczak, co i tak było ogromnym sukcesem, biorąc pod uwagę jej niepełnosprawność, a zarazem najlepszym amerykańskim wynikiem w biegu na tym dystansie w olimpijskiej rywalizacji. Wystartowała jeszcze na igrzyskach w Atenach w 2004 roku, ale wówczas już na dystansie 5000 metrów. W Grecji rywalizację olimpijską zakończyła na półfinale. Chciała jeszcze wystartować w Pekinie w 2008 roku, ale kłopoty zdrowotne zamknęły jej drogę do startu na trzecich z rzędu igrzyskach olimpijskich. W kolejnych latach po igrzyskach w Sydney Marla zdobywała tytuły mistrzyni kraju na 5000 metrów, a w 2002 roku zadebiutowała w maratonie. Już wówczas nie była w stanie odczytać tempa biegu, musiała korzystać z pomocy przy podawaniu posiłków i napojów, a co najważniejsze - musiała solidnie zapoznać się z trasą przed maratonem, szukając punktów orientacyjnych, które była jeszcze w stanie dostrzec kątem oka. Dodatkowo mogła liczyć na pomoc trenera poruszającego się na rowerze, choć był on poddany szeregowi obostrzeń. Amerykanka zajęła czwarte miejsce w maratonie nowojorskim. W kolejnych latach również zajmowała wysokie miejsca w biegach maratońskich. Życie po sporcie Runyan jest autorką książki „No Finish Line: My Life As I See It”, w której opisuje swoje doświadczenia, wyzwania i sukcesy. Ta autobiografia została wydana w 2001 roku. Rok później amerykańska lekkoatletka wyszła za mąż za swojego trenera, Matta Lonergana, a w 2005 roku urodziła się im córka. W kolejnych latach Runyan była nauczycielką edukacji specjalnej i pomagała dzieciom z różnymi niepełnosprawnościami rozwijać talenty i realizować marzenia. Pracowała także jako trenerka na uniwersytecie oraz prowadziła treningi dla młodych sportowców oraz osób z niepełnosprawnościami, chcąc w ten sposób pokazać, że sport może być dostępny dla każdego, niezależnie od ograniczeń fizycznych czy zdrowotnych. Poza tym angażowała się w projekty społeczne i charytatywne, wspierając organizacje działające na rzecz osób niewidomych i słabowidzących. Marla Runyan to nie tylko wybitna lekkoatletka, ale także wyjątkowy człowiek, którego historia inspiruje miliony ludzi na całym świecie. Jej osiągnięcia sportowe i działalność poza sportem są dowodem na to, że nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli tylko mamy w sobie determinację i wiarę w swoje możliwości. Jej życie to piękny przykład tego, jak można pokonywać przeciwności losu i realizować swoje marzenia, niezależnie od napotkanych przeszkód. Runyan pokazuje, że niepełnosprawność nie definiuje człowieka, a jedynie jest jednym z wielu aspektów jego życia. W świecie, który często stawia przed nami wyzwania, Amerykanka jest symbolem nadziei, inspiracji i nieustannej walki o lepsze jutro. && Kuchnia po naszemu Proste przepisy N.G. Sałatka pikantna Składniki: * 1 główka zielonej sałaty, * 1 czerwona papryka, * 1 ogórek zielony lub małosolny, * 3 pomidory, * 1 cebula, * 1 kalarepa, * 1 pęczek rzodkiewek, * 5 łyżek oleju słonecznikowego, * 2 łyżki octu winnego, * 2 łyżki koniaku, * sok z pół cytryny, * 1 ząbek czosnku, * 2 łyżki siekanej zieleniny (szczypiorek, bazylia, mięta, kolendra), * pieprz i sól. Wykonanie: Sałatę dokładnie myjemy, osuszamy i drobno rwiemy. Ogórek, paprykę, cebulę i rzodkiewki oczyszczamy i kroimy na cienkie plasterki. Pomidory obieramy ze skórek, wykrawamy gniazda nasienne i kroimy w ćwiartki lub ósemki, kalarepę kroimy w paski. Przygotowujemy sos z oleju, octu, koniaku, soku z cytryny, drobniutko posiekanego czosnku, pieprzu, soli i zieleniny - dokładnie mieszamy. Wszystkie warzywa mieszamy w sporej misce, polewamy przygotowanym sosem. Możemy podać jako przystawkę do drugiego dania lub na kolację. Naleśniki drożdżowe Składniki: * 1 kg mąki pszennej, * 3 dag drożdży, * 15 dag mleka w proszku, * 2 szklanki wody, * 2 duże jaja, * 1 szklanki oleju do ciasta, * olej do smażenia, * sól, * ulubiony dżem lub marmolada, * cukier puder do posypania. Wykonanie: Drożdże rozcieramy z łyżeczką mleka, cukru i kilkoma łyżkami ciepłej wody, przykrywamy i pozostawiamy na kilkanaście minut do wyrośnięcia. Mąkę przesiewamy, dodajemy szczyptę soli, mleko, wyrośnięte drożdże, żółtka, letnią wodę i olej. Dokładnie mieszamy ciasto. Białka ubijamy na sztywną pianę, dodajemy do ciasta i delikatnie mieszamy. Wyrobione ciasto pozostawiamy jeszcze chwilę, aby wyrosło. Naleśniki smażymy po obu stronach na oleju rzepakowym. Smarujemy dżemem i składamy. Przed podaniem podgrzewamy w piekarniku i lekko posypujemy cukrem pudrem. Zapiekanka pieczarkowo-ziemniaczana Składniki: * Boczek wędzony w plastrach, * kilka plasterków pieczeni, np. pozostałej z poprzedniego obiadu, * ok. 30 dag pieczarek, * 1 marchewka, * 1 pietruszka, * 1 nieduża cebula, * kilka ziemniaków, * sól, świeżo zmielony pieprz, * majeranek, * 3-4 łyżki oleju z czarnuszki. Wykonanie: (Nie podaję dokładnych ilości, ponieważ to zależy od wielkości naczynia i liczby porcji). Naczynie do zapiekania wykładamy plastrami boczku. Pieczarki, marchew, pietruszkę myjemy, obieramy i kroimy w średniej wielkości kostkę, mieszamy z solą, pieprzem i majerankiem i rozkładamy na boczku. Jeżeli mamy pozostałości jakiegokolwiek pieczonego mięsa - kroimy w plastry i kładziemy na warzywach. Ziemniaki obieramy, myjemy i kroimy w cząstki, posypujemy majerankiem i kładziemy na pieczeń. Całość kropimy olejem i wkładamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy w 200° C przez ok. 50 minut. Podajemy od razu po upieczeniu z ulubioną surówką. Racuszki drożdżowe Składniki na rozczyn: * 5 dag drożdży, * 1 łyżka cukru, * 1 szklanki letniego mleka, * 1 łyżka mąki. Składniki na ciasto: * 4 jaja, * 1 szklanki cukru, * 1 kg mąki, * 1 szklanka mleka w proszku, * 1 kostki stopionego masła, * 1 szklanka wody, * 2 łyżeczki otartej skórki cytrynowej, * 1 łyżeczki soli, * olej do smażenia, * cukier puder z wanilią do posypania. Wykonanie: Przygotowujemy rozczyn z podanych składników: wszystko dokładnie mieszamy i pozostawiamy na kilkanaście minut do wyrośnięcia. Oddzielamy żółtka od białek. Żółtka ubijamy z cukrem, dodajemy do rozczynu, następnie dodajemy mąkę, mleko, wodę, skórkę cytrynową. Wyrabiamy ciasto aż zacznie odstawać od mieszadeł miksera, dodajemy masło i wreszcie ubitą pianę. Pozostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. W szerokim rondlu rozgrzewamy tłuszcz. Ciasto kładziemy łyżką i smażymy po obu stronach. Delikatnie wyjmujemy z rondla, kładziemy na tacę wyłożoną kilkoma warstwami ręcznika jednorazowego, aby odsączyć tłuszcz. Przekładamy na talerz i posypujemy cukrem pudrem. Do przewracania używam silikonowej łopatki z podłużnymi otworami, w drugiej ręce trzymam widelec i kontroluję przewracanie. Są silikonowe szczypce do przewracania na patelni, ale nie trafiłam na takie bardzo dobrej jakości i nie polecam. && Z poradnika psychologa Natrętne myśli: czym są i jak sobie z nimi radzić? Małgorzata Gruszka Każdego z nas przynajmniej raz w życiu męczyła jakaś myśl… Męczyła, czyli łapaliśmy się na tym, że myślimy o czymś choć nie chcemy… Myśli, które przychodzą do głowy wbrew naszej woli, bywają irytujące i trudno uporać się z tym zjawiskiem. W kolejnym „Poradniku psychologa” wyjaśniam, czym są natrętne myśli, dlaczego trudno je wyłączyć i jak sobie z nimi radzić. Natrętne myśli Natrętne myśli, to treści pojawiające się w naszej głowie nagle, spontanicznie i niezależnie od naszej woli. Miewają postać słów słyszanych w głowie lub obrazów i scen pojawiających się przed oczami. Mogą dotyczyć nas, innych ludzi, świata, zdarzeń z przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości. Są powtarzalne, a ich treść najczęściej wywołuje dyskomfort, stąd w instynktowny i naturalny sposób próbujemy się ich pozbyć, mówiąc sobie, „nie mogę tak myśleć”, „muszę przestać, bo zwariuję”, „muszę o tym zapomnieć” itp. Dlaczego myślimy o czymś, chociaż nie chcemy? Nasze myślenie przebiega na dwa sposoby. Pierwszy, to świadome, zależne od naszej woli, czyli kontrolowane przez nas czynności umysłowe, takie jak uczenie się, zapamiętywanie, planowanie, analizowanie, odtwarzanie czy liczenie. Drugi, to niezależny od naszej woli, automatyczny i niekontrolowalny strumień myśli. Obydwa rodzaje myślenia są potrzebne. Dzięki pierwszemu możemy planować, analizować, dokonywać refleksji i tworzyć. Dzięki drugiemu nie musimy zastanawiać się nad wykonywaniem wielu prostych czynności i szybko reagujemy w sytuacjach zagrożenia. Dlaczego jednak podsuwane nam przez umysł myśli niezależne od naszej woli często bywają negatywne, natrętne i bezużyteczne? Zdaniem naukowców dzieje się tak, ponieważ ewolucyjną rolą mózgu jest chronienie jednostek przed różnego rodzaju zagrożeniami, polegające głównie na generowaniu myśli o minionym, obecnym lub mogącym nastąpić zagrożeniu. Chcemy tego czy nie, nasz umysł będzie generował takie myśli, bo na tym m.in. polega jego ewolucyjna rola. Jak radzić sobie z natrętnymi myślami? Poniżej opisuję kilka technik pomocnych w radzeniu sobie z natrętnymi myślami. W celu łatwiejszego i bardziej bezpośredniego przekazu, w opisach tych zwracam się do każdego z Państwa w bezpośredni sposób. Natrętna myśl jak piosenka Przypomnij sobie, kiedy ostatnio „męczyła” Cię jakaś piosenka. „Męczyła”, czyli nuciłeś(aś) lub podśpiewywałeś(aś) ją, nie mając zamiaru tego robić. Nucenie to lub śpiewanie było dla Ciebie irytujące. Irytujące było przede wszystkim to, że działo się z Tobą coś, nad czym nie miałeś(aś) kontroli. Twój umysł zarejestrował coś, zapamiętał i powtarzał, na dodatek nie tylko w głowie, lecz na głos tak, że inni mogli to usłyszeć. Przypomnij sobie, podczas jakiej czynności dopadło Cię niechciane nucenie lub śpiewanie i jak na to zareagowałeś(aś). Prawdopodobnie zauważyłeś(aś), że nucisz lub śpiewasz i wróciłeś(aś) do wykonywanej czynności. Być może udało Ci się nie przerwać swojego działania mimo „męczącej” - natrętnej piosenki… Być może udało Ci się wielokrotnie zauważać obecność natrętnej piosenki w głowie i/lub na ustach; przez chwilę skupiać się na niej i powracać do tego co robiłeś(aś). Przypomnij sobie teraz, czym skończyła się Twoja przygoda z niechcianą piosenką? Niech zgadnę: niechciana melodia i/lub słowa same wyszły z głowy tak samo, jak do niej przyszły. Mimo nucenia lub śpiewania robiłeś(aś) swoje, a więc pojawianie się w głowie natrętnej piosenki nie przeszkodziło w kontynuowaniu Twojego działania… Do naszych natrętnych myśli możemy podchodzić tak samo, jak do męczących piosenek. Piosenki, to słowa i melodie, od nucenia których nic nie może się stać. Wytwarzane przez nasz umysł myśli, to słowa i obrazy istniejące tylko w naszej głowie. Od tego, że istnieją, również nic się nie dzieje. Zaczyna dziać się dopiero wtedy, gdy pozwolimy by ich treść wpłynęła na to, co robimy, czyli pokierowała naszym działaniem. Gdy następnym razem dopadnie Cię natrętna myśl o tym, co było, co jest teraz w Twoim życiu lub co będzie, spróbuj odnieść się do niej tak, jak do męczącej piosenki. Zauważ swoją myśl, odnotuj, że jest, pozwól jej być i spokojnie wróć do wykonywanej czynności. Twoja myśl będzie powracać, ale odejdzie sama, gdy nie będziesz z nią walczyć, dyskutować czy usiłować wyrzucić ją z głowy. Natrętna myśl jak gość Wyobraź sobie, że jesteś na przyjęciu, a Twoja natrętna myśl jest nielubianą przez Ciebie osobą zaproszoną na to samo przyjęcie. Nie lubisz jej, wolałbyś/wolałabyś, żeby jej tam nie było, ale nie masz wpływu na to, że się pojawiła, jest i krąży gdzieś w pobliżu. Odnieś się do tej myśli tak samo, jak odniósłbyś/odniosłabyś się do faktu, że na tym samym przyjęciu jest ktoś, kogo nie lubisz. Po prostu zauważ, że jest. Nie staraj się wyrzucić jej z przyjęcia. Zauważaj i skupiaj się na tym, co fajnego dzieje się na przyjęciu mimo obecności nielubianej osoby. Nie martw się tym, że co jakiś czas spostrzegasz tę osobę, widzisz ją lub słyszysz, gdy mówi coś głośno i na forum. Rób co tylko możesz, by dobrze się bawić mimo obecności tej osoby. Przyjęciem jest obecna chwila, moment, w którym jesteś; a natrętna myśl, która przyszła ci właśnie do głowy, jest nielubianą przez ciebie osobą, którą właśnie zauważyłeś(aś) wśród gości. Zauważaj i skupiaj się na wszystkim, co dzieje się w Tobie i wokół Ciebie, akceptując obecność niechcianej myśli, tak jak koncentrowałbyś/koncentrowałabyś się na innych osobach, jedzeniu, zabawie, fajnej atmosferze, akceptując obecność nielubianej osoby na przyjęciu. Pozwól swojej natrętnej myśli przychodzić i odchodzić, tak jak pozwalałbyś/pozwalałabyś, żeby nielubiana osoba od czasu do czasu zjawiała się i znikała z Twojego pola widzenia lub słyszenia. Pamiętaj, że to, jakie myśli przyszły Ci do głowy, nie zależy od Ciebie, podobnie jak to, jacy ludzie zostali zaproszeni na to samo przyjęcie. Od Ciebie zależy, jak odniesiesz się do faktu obecności kogoś, kogo nie lubisz na przyjęciu i faktu obecności natrętnej myśli w Twojej głowie. Natrętna myśl jak deszcz Co robisz, gdy jesteś na zewnątrz i zaczyna padać? Zauważasz to, zakładasz kaptur na głowę lub wyciągasz parasol. Nie walczysz z deszczem, a jedynie ograniczasz (kontrolujesz) wpływ padającej z nieba wody na Ciebie… Do natrętnej myśli możemy podchodzić jak do deszczu: zauważyć ją, pozwolić, by odeszła w swoim czasie i, mimo jej obecności, kontynuować robienie tego, co w danej chwili jest dla nas ważne. Dokładnie tak, jak kontynuujemy wędrówkę w deszczu, nie walcząc z nim, a jedynie ograniczając jego wpływ na nas przez użycie kaptura lub parasola. Natrętne myśli jak samoloty Być może zdarzyło Ci się kiedyś doświadczyć strumienia natrętnych myśli. Przychodziły jedna za drugą, pochłaniały Cię i rozpraszały. Być może spędziłeś(aś) kiedyś dwie godziny na lotnisku, czekając na swój samolot. Przez cały czas słychać było, jak przylatują i odlatują inne samoloty. Przez megafony ogłaszano kolejne przyloty i odloty. Do natrętnych myśli możemy podejść, jak do startujących i lądujących samolotów oraz do związanych z nimi komunikatów. Możemy je słyszeć, zauważać, ale nie dyskutować z nimi, nie angażować się w nie, nie walczyć i robić to, co chcemy robić, tak jak rozmawiać lub czytać mimo hałasu podczas czekania na nasz samolot… Praktyka uważności Opisane techniki są praktyką uważności wobec natrętnych myśli. Istotą tej praktyki jest rezygnacja z kontrolowania myśli jako takich na rzecz ograniczania wpływu, jaki wywierają na nasze zachowanie. kontrola myśli jako takich nie tylko jest niemożliwa, ale również zbędna. Myśli nie zmieniają rzeczywistości. Zmienia ją to, za którymi myślami podążymy, którym pozwolimy się pochłonąć i pod wpływem których zaczniemy działać. Kiedy udać się do specjalisty? Natrętne myśli to zjawisko, które dotyczy każdego z nas. Do specjalisty warto się udać, gdy miewamy je codziennie, zajmują sporo czasu, cierpimy z ich powodu i jakość naszego życia ulega pogorszeniu. Natrętne myśli o zagrożeniu mogą być objawem zaburzenia lękowego. Negatywne, natrętne myśli o sobie, świecie i przyszłości mogą być objawem depresji. Natrętne myśli, z którymi nie można poradzić sobie inaczej niż przez wielokrotne wykonywanie tych samych czynności, mogą być objawem zaburzenia obsesyjno-kompulsyjnego. && Z polszczyzną za pan brat Doczekałem się Tomasz Matczak Długo czekałem, moim zdaniem nawet dłużej niż się spodziewałem, ale w końcu jest! Alleluja, hurra, brawo! Mam na myśli ciąg dalszy lingwistycznej ekwilibrystyki nazewniczej w kontekście tak zwanego języka inkluzywnego. Dziś bowiem, takie mam wrażenie, może błędne, a może nie, najważniejszą funkcją języka nie jest porozumiewanie się, lecz nieurażanie innych. Trzeba mówić tak, aby broń Boże nie dotknąć jakiejś czułej struny, nie przekroczyć czyjejś granicy wrażliwości ani nie uderzyć w czyjś dzwon obrazy. W imię politycznej, bo nie językowej, poprawności zaczęliśmy tworzyć nowatorskie określenia, które w zamyśle są najlepsze w kontekście… No właśnie, w jakim kontekście? Coś mi się wydaje, że szukając dziury w całym, wyważamy już otwarte drzwi. Ktoś doszedł do wniosku, że osoba nie może być niepełnosprawna, bo to jej uwłacza, to ją dyskredytuje, to ją obraża, wtłacza w ciasne szufladki, odziera z godności i co tam jeszcze. Nie, osoba ma niepełnosprawność. To brzmi dużo lepiej, to brzmi inkluzywnie, a zatem idealnie. Odwieczne pytanie „być czy mieć?” znalazło swoje odbicie także w kontekście niepełnosprawności. Ustalono zatem, że nie ma już osób niepełnosprawnych, a są osoby z niepełnosprawnością, a nawet z niepełnosprawnościami. Obok nich pojawiły się osoby w kryzysie, w bardzo różnym kryzysie, a więc na przykład w kryzysie bezdomności czy psychicznym. Zacząłem zastanawiać się, dlaczego nie ma jeszcze osób w kryzysie mobilności? Czy nie byłoby to piękne określenie tych, których dawniej nazywano niepełnosprawnymi ruchowo? Nie spotkałem także określenia „osoby w kryzysie słyszenia” ani „osoby w kryzysie widzenia”. Niemniej czekałem cierpliwie, bo wydawało mi się wręcz niemożliwe, by tego rodzaju konstrukcje nie ujrzały światła dziennego. Obserwując to, co dzieje się językowo w kontekście niepełnosprawności, nie miałem złudzeń, że prędzej czy później tego typu nowatorskie połączenia muszą się pojawić. I miałem rację! Co prawda kryzys przestał mieć pierwszeństwo, ale określenie, które ostatnio napotkałem, irytuje mnie równie mocno. Na dodatek dotyczy naszego tyflopodwórka. Szanowni Państwo, nadchodzi czas, gdy przestajemy być niewidomi, przestajemy być osobami z dysfunkcją wzroku, a zaczynamy być osobami, uwaga, uwaga, doświadczającymi niewidzenia! Uffff, ominął nas kryzys, jakże to chwalebne i szczęśliwe! Doświadczanie niewidzenia to coś wyjątkowego! Jakże pozytywne w swym przekazie, bo wszak doświadczanie czegoś kojarzy się raczej pozytywnie. Co prawda można doświadczać przykrości, ale zawsze niezwykle wyraziście podkreśla to odrębność przykrości od doświadczającego, a czyż nie o to właśnie chodzi w języku inkluzywnym, by podmiot był idealny, a wszystko, co go w większym czy mniejszym stopniu dotyczy, było spoza strefy jego komfortu? Mam niewidzenie, doświadczam go, ale to nie moja wina i to jedynie doświadczenie. Żadna tam cecha, żaden determinant, nic z tych rzeczy! Jakież to inkluzywnie okrągłe, jakież niewykluczające, jakież delikatne, ach, aż chciałoby się to przytulić i uściskać! Siedzę i myślę: jakie jeszcze niespodzianki szykuje przyszłość, bo że szykuje, to pewne jak dwa razy dwa! Oczywiście nie ogólnie, ale w kontekście językowym. Najważniejsze staje się powoli nie to, aby coś dla ludzi robić, ale to, aby mówić o nich i do nich tak, by ich nie urazić. Mam tylko pytanie: kto ustala granice wrażliwości? Wybaczcie dosadność stwierdzenia, ale mam wrażenie, że jest to osoba doświadczająca nierozumności ewentualnie w kryzysie zdroworozsądkowości. Coś mi się wydaje, że przyjdzie czas, gdy tak wygładzimy określenia, tak je wypielimy z chwastów urazy, tak wypolerujemy, że trudno będzie się zorientować o co tak naprawdę chodzi. Naprawdę nie ma już lepszego zajęcia niż wymyślanie nowych, inkluzywnych pojęć? Czy nie można marnowanej na to energii spożytkować w inny sposób? Nie, nie o to mi chodzi, że można o nas i do nas mówić byle jak. Chodzi o to, że lepsze jest wrogiem dobrego. Nawet nie o to, że dużo korzystniej dla osób niepełnosprawnych / osób z niepełnosprawnością / osób w kryzysie niepełnosprawności / osób doświadczających niepełnosprawności - niepotrzebne skreślić - byłyby działania legislacyjne, a nie lingwistyczne. Chodzi o to, że zupełnie niepotrzebnie kładzie się obecnie nacisk właśnie na działania lingwistyczne, jakby były one najważniejsze na świecie. To trend ogólny, nie tylko z niepełnosprawnego podwórka, ale wcale nie jest to okoliczność łagodząca. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy zamiast mówić, podejmują konkretne działania. Pozostaje mieć nadzieję, że nie wyginą oni jak dinozaury ani nie zostaną wchłonięci przez czarną dziurę lingwistocentryków. && Rehabilitacja kulturalnie Nie ma dzieci, są ludzie Paweł Wrzesień O ludziach, którzy całym życiem oddają się wykonywanemu zajęciu, mówimy, że robią to z powołania. Nie przestają oni myśleć o swych obowiązkach kiedy wybije czas końca pracy i nie odmówią pomocy tylko dlatego, że akurat jest niedziela i zaplanowali wycieczkę poza miasto. We wrześniu, miesiącu powrotu do szkół, szczególnie wspominamy wybitnych, oddanych młodzieży pedagogów. Warto przypomnieć sobie postać Janusza Korczaka, którego praca nierozerwalnie złączyła się z życiem zawodowym. Urodził się jako Henryk Goldszmit w 1878 lub 1879 roku w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Wzrastał w duchu pozytywizmu, kulcie nauki i pracy. Uczęszczał do VII Rządowego Gimnazjum Męskiego przy ul. Brukowej w Warszawie, a po zdaniu matury w 1898 roku rozpoczął studia lekarskie na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim, które z sukcesem ukończył w roku 1905. Wkrótce potem powołano go jako lekarza do armii carskiej, gdzie służył w trakcie wojny rosyjsko-japońskiej. W roku 1906 powrócił do Warszawy i podjął pracę jako pediatra w Szpitalu dla Dzieci im. Bersohnów i Baumanów. Otrzymał mieszkanie na terenie placówki i służył pacjentom swą pomocą praktycznie 24 godziny na dobę. Prowadził wówczas także praktykę prywatną i budził powszechny szacunek dzięki swej ofiarności. Od ubogich pacjentów nie pobierał wynagrodzenia. Na własny koszt podnosił kwalifikacje. Uczęszczał na wykłady medyczne za granicą, odbywał praktyki w klinikach dziecięcych i zakładach wychowawczych. Punktem przełomowym był dla Henryka Goldszmita rok 1908, gdy przystąpił do towarzystwa „Pomoc dla Sierot” mającego obejmować opieką najbiedniejsze sieroty pochodzenia żydowskiego. Wstąpił wówczas na drogę, którą będzie kroczył aż do śmierci. Przymusową przerwę w działalności stanowił okres I wojny światowej, kiedy doktora Goldszmita objęto obowiązkową służbą w armii rosyjskiej, a potem służbą w wojsku polskim podczas wojny polsko-bolszewickiej. Szczęśliwie nie było mu dane bić się i polec na jednym z frontów, lecz służył jako medyk wojskowy. Dosłużył się stopnia majora lekarza. Już od czasu studiów publikował liczne teksty publicystyczne, a nawet powieści i sztuki teatralne. Słynny stał się cykl publikowanych od 1900 roku w „Wędrowcu” felietonów pod wspólnym tytułem: „Dzieci i wychowanie”. Podpisywał teksty pseudonimem „Janusz Korczak”, z którym zaczęła go kojarzyć opinia publiczna. Pisał zarówno o dzieciach, m.in. „Szkoła życia”, „Dzieci ulicy” czy „Jak kochać dzieci”, jak i dla dzieci, jak choćby powieści: „Kajtuś czarodziej”, „Król Maciuś I”, „Bankructwo małego Jacka” i wiele innych. Jego powieści cieszyły się zainteresowaniem najmłodszych czytelników dzięki brakowi nachalnego pedagogizmu i głębokiemu zrozumieniu psychiki dziecka. Korczak założył także „Mały Przegląd”, a więc gazetę, w której autorami większości tekstów były dzieci i młodzież. Był jego redaktorem naczelnym w latach 1926-1930, przekazując potem tę funkcję Igorowi Newerlemu. Przy gazecie działały prężnie koła zainteresowań, dzieci piszące do „Małego Przeglądu” tworzyły sieć współpracowników, spotykały się na organizowanych regularnie konferencjach lub seansach filmowych. W latach 30. sławne stały się także pogadanki radiowe Janusza Korczaka o sprawach dzieci, wygłaszane pod pseudonimem „Stary Doktor”. Niestety, środowiska endeckie forsowały wówczas teorię o żydowskim spisku w Polskim Radiu i zarzuciły Korczakowi próbę demoralizowania polskich dzieci. Władze radiowe ugięły się pod naciskami politycznymi i w 1936 roku audycję zdjęto z anteny. Jako pedagog był jednak przede wszystkim praktykiem. W latach 1912-1942 prowadził wraz ze Stefanią Wilczyńską Dom Sierot dla dzieci żydowskich, mieszczący się aż do II wojny światowej przy ul. Krochmalnej w Warszawie (obecnie ul. Jaktorowska), a od 1919 również zakład wychowawczy „Nasz Dom”, przeznaczony dla dzieci polskich. Obecnie placówka istnieje nadal jako Dom Dziecka nr 1 „Nasz Dom”. Oba domy stosowały nowoczesne zasady pedagogiczne, przygotowując wychowanków do życia w dorosłym społeczeństwie. Istniały tam dziecięce sejmy, sąd, prasa, a nawet kluby sportowe czy kasy pożyczkowe. Badano rozwój psycho-fizyczny podopiecznych, zwracano uwagę na rozkład sympatii i antypatii w grupie, a nawet na sny dzieci. Korczak był zwolennikiem haseł emancypacji dziecka i poszanowania jego praw jako części praw człowieka. W polskiej myśli wychowawczej rozpiętej między skrajnościami wychowania bezstresowego a rygoryzmem i surowością, niewykluczającą kar cielesnych, proponował swoistą trzecią drogę. Chciał, aby dziecko było dla dorosłego partnerem, któremu należy dać narzędzia, aby było w stanie poruszać się w nieznanym jeszcze świecie. Mówił: „Dziecko chce być dobre. Jeśli nie umie - naucz. Jeśli nie wie - wytłumacz. Jeśli nie może - pomóż”. Był przeciwnikiem kar fizycznych i wbijania najmłodszym do głów kultu posłuszeństwa, co nie oznaczało wcale braku zasad czy uznania władzy dorosłych jako mądrzejszych i bardziej doświadczonych. Przestrzegał przed popadaniem w skrajności, głosząc: „z nudzącego się niewolnika zrobimy znudzonego tyrana”. Po wybuchu II wojny światowej i utworzeniu getta w Warszawie, „Dom Sierot” był zmuszony do przenosin na ul. Chłodną w listopadzie 1940 roku. W kolejnym roku, po zmniejszeniu obszaru getta, zmuszono pracowników i wychowanków do kolejnej przeprowadzki na ul. Sienną. Ostatnie miesiące działania domu dramatycznie przedstawia film „Korczak” Andrzeja Wajdy, w którym rolę „Starego Doktora” odegrał Wojciech Pszoniak. Sieroty w getcie cierpiały głód, umierały od chorób. Korczak do końca walczył o środki na zapewnienie im warunków minimum godnej egzystencji. W czasie okupacji nosił polski mundur wojskowy i odmawiał założenia nakazanej przez Niemców opaski z gwiazdą Dawida. Od maja 1942 roku prowadził pamiętnik będący wstrząsającym zapisem ostatnich tygodni działania „Domu Sierot”. Przyjaciele z aryjskiej strony wielokrotnie proponowali mu ucieczkę z getta i bezpieczne schronienie, jednak za każdym razem odmawiał, nie chcąc opuścić swoich podopiecznych. 5 sierpnia na Sienną przyszła tragiczna wieść o wielkiej akcji deportacyjnej. W ciągu kilku godzin mieszkańcy placówki mieli ją opuścić i skierować się na Umschlagplatz, skąd pracowników i około 200 dzieci przewieziono do obozu zagłady w Treblince. Do dziś zachowały się relacje świadków ich ostatniego marszu. Na przedzie szedł sam Korczak wraz z dwójką najmłodszych dzieci, a za nim czwórkami kolejni wychowankowie pod opieką pozostałych wychowawców. Niesiono sztandar „Domu Sierot”, a według niektórych relacji dzieci śpiewały, zachęcane do tego przez usiłującego robić dobrą minę do złej gry Korczaka. W filmie Wajdy pokazano scenę, gdy podczas ostatniego posiłku przekazano najmłodszym wieść, że wybierają się dziś na wycieczkę, aby nie budzić lęku i paniki. Za datę śmierci Janusza Korczaka uznano 7 sierpnia 1942. Z relacji pracowników obozu w Treblince, opróżniających tego dnia komorę gazową po przeprowadzonej egzekucji, wynika, że Korczak zmarł obstąpiony wokół przez swoich podopiecznych, otaczających go ścisłym kręgiem, jakby szukali u swego wychowawcy ratunku przed nieuchronnym. Jego twórczość pozostaje do dziś żywa, przytaczana w licznych pracach naukowych i literaturze poświęconej dzieciom. W zbiorach DZDN można zaś zapoznać się z wybranymi dziełami autorstwa „Starego Doktora”, które, mimo upływu lat, nie utraciły niczego ze swej aktualności. && Lektura obowiązkowa Aleksandra Ochmańska Są książki, które po przeczytaniu długo pozostają w pamięci. Zarówno poruszane w nich tematy, jak i bohaterowie wywołują refleksje i skłaniają do zadawania pytań. Należy do nich niewątpliwie thriller psychologiczny „Konsultantka”, autorstwa Ruth Heald. Ta popularna brytyjska pisarka ukończyła studia ekonomiczne. Interesuje się problematyką i złożonością ludzkiej psychiki. Umiejętnie daje temu wyraz w swoich dziełach. Oprócz thrillerów pisze kryminały, dramaty i książki sensacyjne. W języku polskim nagrano również powieść "Idealny dzień". "Konsultantka" jest moim pierwszym literackim spotkaniem z R. Heald. Przystępując do lektury, nie wiedziałam, czego ona dotyczy i w jaki sposób została napisana. Tym milsze było zaskoczenie, że trafiłam na poruszającą, niebanalną książkę, od której trudno się oderwać. Treść tego utworu została niewątpliwie gruntownie przemyślana. Autorka snuje odrębne opowieści dwóch kobiet. Podążając za nimi, czytelnik zadaje sobie pytanie, co łączy te osoby i ich tak różne historie. Akcja książki toczy się w Anglii i dotyczy zdarzeń, które miały miejsce na przestrzeni trzech lat. Heald zabiera nas na wieś, na którą Claire z mężem Mattem i ich dwumiesięczną córeczką Olivią przyjeżdżają do domu po zmarłej babce Matta. Claire chce znaleźć w nim ostoję, bezpieczne miejsce dla dziecka. Matt w rodzinnej wsi otwiera klinikę weterynaryjną. Czego można chcieć więcej? Claire, zdaje się, ma wszystko. Mieszkająca w pobliżu teściowa Ruth, zachęcająca wcześniej syna i synową do zmian, chętnie pomoże. Tak wydawało się młodej matce. Szybko jednak okazuje się, że ucieczka z Londynu nie przyniosła oczekiwanego spokoju. Za bohaterką ciągnie się cień przeszłości. Możemy się domyślać, że popełniła jakiś błąd, zrobiła coś złego. Potęguje to jej lęk, wywołuje ponure myśli. W dodatku, macierzyństwo ją przerasta. Boi się, że jest złą matką. Ma kłopoty z karmieniem i nawiązaniem bliskich relacji z dzieckiem. W domu nagle zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Przedmioty giną lub pojawiają się w nieoczekiwanych miejscach. Ona sama słyszy jakieś hałasy. Ma wrażenie, że ktoś ją obserwuje, chodzi po domu i ogrodzie. Dochodzi do niebezpiecznych sytuacji, które stawiają pod znakiem zapytania zdrowie psychiczne Claire. Także czytelnik zastanawia się, czy nie cierpi ona na paranoję. A może to ktoś chce doprowadzić ją do choroby psychicznej? Claire podejrzewa o to Ruth, która okazuje się matką bardzo ingerującą w życie syna. Niestety, bohaterka nie może liczyć na męża, który wciąż zajmuje się swoją kliniką, w której zatrudnia byłą dziewczynę. Przyznać trzeba, że autorka w mistrzowski sposób wprowadza intrygi. Znakomicie posługuje się stereotypami. Mówi się przecież, że stara miłość nie rdzewieje. Słyszy się o konfliktach między teściowymi a synowymi. Jak jest naprawdę w tej opowieści? Żona Matta czuje się osamotniona. Prześladuje ją niezrozumiały lęk, że ktoś odbierze jej dziecko. Dochodzi do wniosku, że nie zna przeszłości męża. Krok po kroku odkrywa to, co zostało przemilczane przez Matta. Zaprzyjaźnia się z inną młodą matką - sąsiadką Emmą, która staje się jej powiernicą. Czasami rodzina jest taka, a nie inna. Dlatego mamy przyjaciół. To trafne spostrzeżenie tłumaczy, dlaczego to właśnie jej ufa, choć innych podejrzewa o najgorsze intencje. Wprowadzenie do akcji Emmy współgra z odwieczną prawdą, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Czy w tym przypadku to się potwierdzi? Angielska pisarka doskonale stopniuje napięcie. Wie, jak rozpalić ciekawość. Wspaniała fabuła nasycona jest emocjami. Zaskakuje zwrotami akcji. Powieść toczy się wolno, ale dzięki temu lepiej można poznać bardzo złożoną osobowość Claire. Heald pokazuje ją w różnych odsłonach. Nie pozwala zapomnieć, że na sumieniu ciąży jej jakiś grzech. Ktoś o tym doskonale wie i wrzuca do skrzynki kartkę o treści: Nie zasługujesz na Olivię. Napięcie sięga zenitu. Kto grozi kobiecie? Claire podejrzewa niemal każdego. Na uwagę zasługuje fakt, że autorka stworzyła wyraziste postacie. Bardzo oszczędnie, z aptekarską dokładnością dozuje informacje o nich. Dlatego z odpowiedzią na pytania, które pojawiają się w trakcie czytania, trzeba czekać niemal do końca. Powieść jest pełna tajemnic, niepewności i zagadek. Każdy bohater ma jakąś przeszłość i traumatyczne doświadczenie. Wspaniale opracowana warstwa psychologiczna wpływa na pozytywny odbiór książki. Postacie wydają się autentyczne. Autorka manipuluje faktami. Ciągle podsuwa nowe tropy, więc czytelnicy co chwilę w innym bohaterze odnajdują winnego. Pisarka skutecznie pobudza naszą wyobraźnię. Narratorką drugiej historii jest bezimienna kobieta - maltretowana ofiara przemocy w rodzinie. Zamknięta w domu dba o idealny porządek i opiekuje się córeczką. Wszystko, co robi, może stać się powodem agresji męża. Heald bardzo wiarygodnie przedstawiła ofiarę. Wykazała się ogromną empatią i zrozumieniem problemu przemocy domowej. Bardzo wyróżnia się sposób, w jaki wypowiada się ta bohaterka. Wstrząsające są próby usprawiedliwienia postępowania tyrana. Ofiara sądzi, że zostanie ukarana, bo "zrobiła coś złego". Jakże przerażająco i prawdziwie brzmi wyznanie: Nigdy nie prowadzę mojego drogiego auta. I nie mam znajomych, do których mogłabym zadzwonić. Nie korzystam już wcale z mediów społecznościowych. Mój mąż kazał mi usunąć wszystkie konta. Nie ma po mnie żadnego śladu. Żadnych zdjęć. Niczego. Pojedyncze, gorzkie zdania, bez upiększeń, przypominają wypowiedzi ludzi, którzy przeżyli tragedię. Pisarka to wie. Nie nadużywa słów. Taki sposób pisania jest świadomym zabiegiem literackim. Pomaga on wyobrazić sobie skrzywdzoną i zgaszoną osobę, która być może mówi szeptem. Bohaterka tego wątku, mimo niesprzyjających okoliczności, w końcu próbuje zmienić swoją przerażającą sytuację. Pod wpływem infolinii i rozmów z wolontariuszką podejmuje pewną decyzję. Jakie będą jej skutki? Czy wszystko da się przewidzieć? I wreszcie, kim jest bezimienna? Ruth Heald napisała wspaniałą, wielowymiarową i refleksyjną książkę, w której nie ma miejsca na przypadkowość. Wszystkie zabiegi literackie znajdują uzasadnienie. Piękny styl i mądre spostrzeżenia to tylko początek. Nakreślone przez nią sceny często wywołują szybsze bicie serca i odczucie niepokoju towarzyszące bohaterom utworu. Powieść została ciekawie zbudowana. Prolog, historie obu kobiet oraz epilog stanowią spójną całość. Pierwszoosobową narrację należy uznać za idealny wybór. Pomaga zagłębić się w losy Claire i tej bezimiennej. Przeplatanie obu opowieści jest trafnym pomysłem. Rozdziały w większości dotyczą Claire, ale zwykle kończą się retrospekcją, która ujawnia przeżycia ofiary. W tym przypadku retrospekcja pomaga czytelnikom, gdyż zmniejsza ładunek emocjonalny, jaki niesie zjawisko przemocy domowej. Wnikliwa analiza psychologiczna, jaką przeprowadziła twórczyni, budzi podziw. Nie ma się wątpliwości, że takie bezimienne osoby istnieją. Problem jest aktualny. Występuje wszędzie i w każdej grupie społecznej. Powieść jest niewątpliwie trudna. Wiele w niej bólu, a między wersami wyczuwa się duchy przeszłości, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Pisarka nie boi się poruszać trudnych tematów. Na kartach jednej powieści mistrzowsko wprowadziła problemy: depresji (także poporodowej), uzależnień, utraty dziecka i przemocy w rodzinie. Choćby dlatego powinna być lekturą obowiązkową moli książkowych. Ma ona wielu adresatów. Wielbiciele thrillerów znajdą w niej wszystkie cechy gatunku. Inni nieszybko zapomną wędrówkę po zakamarkach ludzkiej psychiki. Wiele osób z pewnością odczyta ostrzeżenie, które książka ze sobą niesie. Niezależnie od wszystkiego "Konsultantkę" warto przeczytać. Dużo w niej pytań i odpowiedzi, które, jak zakończenie, zaskakują. A może ktoś, pod wpływem tego dzieła, zmieni coś w swoim życiu? && Biografia bez happy endu Ireneusz Kaczmarczyk "Gdybym (…) nie pisał, to leżałbym już na ziemi, wart tylko tego, by zostać wymiecionym" (Franz Kafka). Przyszedł na świat 3 lipca 1883 roku w Pradze. Był najstarszym z szóstki rodzeństwa w rodzinie zasymilowanych Żydów - Hermana i Julii Kafki. Georg i Heinrich zmarli niedługo po narodzinach. Miał jeszcze trzy siostry: Gabrielę zwaną Elli, Valerii nazywaną Valli i Ottilię zamiennie nazywaną Ottla. Kontakt z siostrami ograniczał się do okolicznościowych sprzeczek i urodzinowych scenek teatralnych, które Franz reżyserował. Gabriela i Valeria zmarły w łódzkim gettcie, a Ottile została zamordowana w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Rodzice pracowali w sklepie, dlatego Franz i jego rodzeństwo byli wychowywani przez guwernantki. Pisarz od zawsze był w cieniu władczego ojca, tak o tym pisał: „Żyję w swojej rodzinie wśród najukochańszych osób, a jednak czuję się bardziej obco niż obcy”. Okres dzieciństwa był dla niego traumą i zdecydował o późniejszych relacjach ze światem. Po złożeniu egzaminu dojrzałości został przyjęty na praski Uniwersytet Karola Ferdynanda. Początkowo studiował chemię, następnie germanistykę, ostatecznie uzyskał stopień doktora prawa. Biegle posługiwał się językiem niemieckim, znał także czeski i francuski. Pierwszą pracę podjął w Zakładzie Ubezpieczeń Robotników od Wypadków Królestwa Czeskiego w Pradze. Dzienna praca nie pozwalała mu na zajmowanie się literaturą, dlatego pisał nocami, co źle wpływało na jego zdrowie. „Gdy chciałem dzisiaj wstać z łóżka, to po prostu omdlałem (...), gdybym nie musiał tam iść, mógłbym żyć spokojnie moją pracą, a nie spędzać tam codziennie sześć godzin (...), stanowi to dla mnie straszliwe podwójne życie, a jedynym wyjściem z tej całej historii jest obłęd (...)” - wspominał. Kafka nie chciał zarabiać na literaturze, uważał to za „zhańbienie twórczości pisarskiej”. Poruszony krzywdą robotników, o których bezpieczeństwo nikt nie dbał, uczyni ich w przyszłości bohaterami „Zamku” i „Procesu”. W czasie wolnym od pracy chętnie wyjeżdżał z przyjaciółmi poza Pragę. Zwykle z Maksem Brodem i Feliksem Weltschem. W pierwszą zagraniczną podróż wyruszyli do Włoch. Często spędzał wakacje w Szwajcarii oraz Republice Weimarskiej. W Niemczech miał okazję bliżej poznać sylwetkę i twórczość Goethego, ulubionego poety i pisarza. Podczas wycieczki do Paryża Kafka zachorował na ropne zapalenie okołomieszkowe skóry. Problemy zdrowotne, z którymi często się zmagał, brak zaufania do lekarzy i lekarstw zdecydowały o tym, że był zwolennikiem medycyny naturalnej. Był trzykrotnie zaręczony, nigdy jednak się nie ożenił. Felice Bauer, w której się zakochał, poznał w mieszkaniu Maksa Broda. Uczucie było tak silne, że w ciągu jednej nocy napisał nowelę „Wyrok”, którą dedykował narzeczonej. Pod wpływem silnego uczucia w ciągu zaledwie dwóch kolejnych miesięcy rozpoczął pisanie noweli „Ameryka”. Opublikował także esej o człowieczeństwie pod tytułem „Robactwo” oraz zbiór opowiadań zatytułowany „Rozważanie”, które dedykował Maksowi Brodowi. Zaczął myśleć o założeniu rodziny. „Ożenić się, założyć rodzinę, godzić na wszystkie dzieci, które na świat przyjdą, uchować je na tym tak niepewnym świecie, a ponadto jeszcze trochę nimi pokierować - to w moim przekonaniu maksimum tego, co się w ogóle może człowiekowi udać”. Marzenia o ojcostwie zapisał na kartach opowiadania pod tytułem „Jedenastu synów”. Odległość między Pragą a Berlinem, gdzie mieszkała ukochana, uniemożliwiała spotkania. Wzajemne relacje podtrzymywali, pisząc do siebie listy. Ostatecznie oświadczył się narzeczonej, a po dziesięciu miesiącach, w obawie przed przeprowadzką do Berlina, zerwał zaręczyny. Trudna decyzja skłoniła go znów do pisania. Tak powstały powieść „Proces” i opowiadanie „Z kolonii karnej”. Z końcem 1914 roku jego uczucie do Felice powróciło i po raz drugi poprosił ją o rękę. Początek gruźlicy ponownie zmusił go do zerwania zaręczyn. Wyjechał do gospodarstwa wiejskiego prowadzonego przez jego najmłodszą siostrę Valli. Podczas pobytu na wsi napisał powieść „Zamek”. Milenę Jesenską poznał pięć lat później w Pradze. W kawiarni literackiej zaproponowała mu, że przetłumaczy na język czeski jedno z jego opowiadań. Spotkanie zaowocowało duchową więzią i wieloletnim kontaktem listownym. Korespondencja została wydana w zbiorze zatytułowanym "Listy do Mileny". Podczas pobytu na leczeniu w nadbałtyckim Müritz, poznał Dorę Diamant. Dwudziestopięcioletnia kobieta wywodziła się z żydowskiej rodziny polskiego pochodzenia. Po wspólnym pobycie w uzdrowisku na krótko wyjechał do Pragi, a następnie śladem ukochanej udał się do Berlina. Tu u boku Dory ostatnie lata życia poświęcił pisaniu. Zmarł 3 czerwca 1924 roku na gruźlicę. Został pochowany na Nowym Cmentarzu Żydowskim w Pradze, z którą był związany przez większość życia. Tu do dziś znajdują się ulice, muzea, restauracje, kawiarnie upamiętniające pisarza i ruchoma statua przedstawiająca jego głowę. Od 2001 roku Stowarzyszenie Franza Kafki przyznaje międzynarodową nagrodę literacką imienia autora. Celem nagrody jest uhonorowanie pisarzy, którzy swoją twórczość adresują do każdego czytelnika, niezależnie od jego pochodzenia, narodowości, religii czy kultury. W zbiorach Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego odnajdziemy najważniejsze utwory pisarza. Inscenizacje utworów Kafki zostały kilkakrotnie udostępnione osobom z dysfunkcją narządu wzroku. Utwory autora zainspirowały również twórców gier komputerowych i planszowych. Na kanwie powieści „Przemiana” powstała polska przygodowa gra komputerowa „Metamorphosis”. && Ciasnota Andrzej Liczmonik Muza opadła ciężko na złocisty fotel w pałacu boga Słońca. Miała już wszystkiego dość. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz trzymała w ręku lutnię albo mogła, nic nie robiąc, wsłuchiwać się z rozkoszą w dźwięki cytry. Dawniej to były czasy! Na całe pokolenie trafiło się najwyżej kilku artystów. Można było witać ich z prawdziwą radością, częstować wszystkim, co najlepsze, chwalić ich talent i zapewniać, że zawsze będą mogli liczyć na opiekę boskiego patrona. To było autentyczne szczęście - przebywać w towarzystwie tych geniuszy pióra czy strun. Niestety, od jakichś stu lat wszystko się zmieniło. Kiedy tym nędznym śmiertelnikom, pełzającym po nizinach zachciało się urzędowo likwidować analfabetyzm, na Parnas pchają się całe tabuny wierszokletów, grajków, kiepskich aktorów i tuzinkowych pacykarzy. Na szczycie tej świętej góry zrobiło się ciasno niczym na rynku portowego miasta. Wszystkich trzeba przywitać, ugościć, pozwolić się zaprezentować. Ręce opadają, uszy puchną, żyć się odechciewa. A przed bramą pałacu coraz większy tłum. Kto wie, może nie raz i nie dziesięć jakiś prawdziwy artysta nie zdoła przedrzeć się przez tę ciżbę i pozostaje gdzieś daleko w dolinie, nie doczekawszy się boskiej audiencji. Skóra cierpła jej na myśl, że naprawdę tak może być. Za chwilę pewnie zjawi się tu jedna z jej ośmiu sióstr i gderliwym, poirytowanym ze zmęczenia głosem zagoni znów do roboty. Nie wolno się bezczynnie wylegiwać na fotelu. W przedsionku czeka pięćdziesięciu literatów, czterdziestu muzyków i co najmniej dwa tuziny malarzy. Trzeba ich wszystkich obsłużyć, bo jeszcze się obrażą i napiszą skargę do Apollina. Nie! Dłużej tak nie wytrzyma. Skorzysta z okazji, że nikt jej teraz nie obserwuje i czmychnie jak najdalej stąd. Zbłądzi pod strzechy. Tylko gdzie teraz strzechę można znaleźć? Prędzej pod dach jakiegoś betonowego, dziesięciopiętrowego bunkra, którego sam widok napełnia rozpaczą. Może jednak gdzieś w szerokim świecie zawieruszył się jakiś prawdziwy artysta, któremu nawet nie śniło się, żeby podjąć wędrówkę na Parnas? Oświecić takiego swoim blaskiem - to dopiero byłaby radość. && O poranku i nie tylko Marta Warzecha Zapewne wśród nas mało jest osób, które nie lubią kawy, nazywanej przeze mnie napojem bogów. Tak, jak to bywa przy innych potrawach, mamy jednak odmienne smaki, gusty i przyzwyczajenia. Czarna duża z mlekiem lub bez mleka, espresso, cappuccino oraz wszelkiego rodzaju latte - do wyboru, do koloru. Znamy również kawy aromatyzowane, które nabyć można w dobrej palarni kawy i nimi, rzecz jasna, także się zachwycam. Trzeba jednak wiedzieć, że ziaren kawy smakowej - z pomarańczą, wiśnią itp. - nie można wsypywać do ekspresu, lecz trzeba mielić w młynku do kawy. Coraz częściej spotykam osoby, które w ogóle kawy nie słodzą, czego osobiście sobie nie odmawiam. Znam smakoszy, do których się przyłączam, sięgających po cukier trzcinowy, ponoć zdrowszy od wytworu z buraków cukrowych. Są również tacy, którzy chętnie kawę słodzą miodem, gdyż jest to najzdrowszy produkt, który powinien być dostarczany do organizmu. O poranku - czy tak? Ja owszem! Cała rodzina się ze mnie śmieje, że jeszcze dobrze nie otworzę oczu, a już swoje kroki kieruję w stronę ekspresu do kawy. Nie ma dla mnie nic lepszego, jak kawa rano. Rozjaśnia mi umysł, podnosi ciśnienie krwi, dzięki czemu robi mi się cieplej i poprawia humor, co jest chyba najważniejsze. Przyznam, że poranna kawa sprzyja mi w podglądaniu moich znajomych na FB. Przy pierwszej w dniu kawusi spędzam wiele czasu. Kawa kojarzy mi się z dobrą książką, gdyż mogę spokojnie się nią delektować. Kawa w samotności czy w towarzystwie? Osobiście uwielbiam pić popołudniową kawusię w doborowym towarzystwie. To właśnie przy kawie zacieśniają się więzi między ludzkie. Kawa ma moc przełamywania barier, gdyż pozwala poznać się lepiej. Podczas picia kawy do głowy przychodzą przeróżne pomysły, a także myśli, którymi mogę podzielić się z drugą osobą. Bardzo miłe są spotkania, które dla swoich podopiecznych oraz osób zaprzyjaźnionych organizuje mój asystent w swoim domu. Spotykamy się wszyscy, pijąc kawę, przegryzając słodkościami i omawiając bieżące sprawy, nie stroniąc wcale od polityki. Na całe szczęście odbywa się to spokojnie i nie tworzy między nami muru. Napój bogów towarzyszy nam wszystkim podczas spotkań rodzinnych u mojej babci. Jest wtedy świadkiem wielu rozmów, a nawet drobnych sprzeczek. Jako że miło się pije w dobrym towarzystwie, bardzo lubię rozmowy przy kawie z moją najbliższą koleżanką, prowadząc z nią konwersacje przez telefon. Często zdarza się, że wysyłam jej wiadomość sms, iż robię sobie kawę i czy ona ma czas lub ochotę na kawusię. Najczęściej przychodzi pozytywna odpowiedź. Czy kawa szkodzi? Badania wykazały, że kawa jest dużo zdrowsza od czarnej herbaty. Jednak wypicie zbyt dużej ilości dziennie może doprowadzić do wypłukania potasu z organizmu. Wskazane jest więc, po jej spożyciu wypicie szklanki wody mineralnej w celu uzupełnienia tego pierwiastka. Sama staram się tego przestrzegać. Spotkałam się również w niektórych kawiarniach ze zwyczajem podawania do filiżanki kawy szklanki wody mineralnej. Niestety, obyczaj ten obejmuje tylko najbardziej renomowane lokale, gdzie dba się o komfort klienta. Czy kawa to uzależnienie? Picie małej czarnej powinno być przyjemnością z kofeinowym dopingiem w bonusie. Wiemy jednak, że uzależnić się można od wielu rzeczy, więc mała czarna nie stanowi tu wyjątku. Gdzie rodzi się kawa, zanim trafi na półki supermarketów? Kawa to owoc przypominający wiśnie i czereśnie. Jej miąższ jest cierpki i kwaskowaty, a cały skarb kryje się w pestkach. Uprawiana jest na plantacjach. Znane są dwa rodzaje kawy: arabica i robusta. Arabica to kawa delikatna, szlachetna, o przyjemnym dla podniebienia smaku. Jest jednak bardzo uciążliwa w uprawie. Wrażliwa jest bowiem na zmiany pogodowe i klimatyczne, wszelkiego rodzaju robactwo, chwasty oraz nisko położone pola uprawne. Cóż, uprawa arabiki jest narażona na straty. Nic dziwnego, że arabica w supermarketach to produkt z wyższej półki, dużo droższy od podrzędnych kaw. Drugim gatunkiem kawy jest robusta. Nie przeszkadzają jej niedogodności klimatyczne, pogodowe i związane z uprawą. Odporna jest na robactwo i wyrastające wokół niej chwasty. Jej smak jest cierpki i gorzki, określany również jako tekturowy. Na tej podstawie można wywnioskować, że jest to produkt podrzędny. Uprawa kawy Na plantacji ziarna zbierane są ręcznie. Następnie, poddawane obróbce dla osiągnięcia różnych smaków. Ziarna mogą być myte oraz suszone na słońcu, a także poddawane kontrolowanej fermentacji w celu uzyskania słodyczy. W wyniku obróbki ziarno staje się zielone. Surowe ziarna trafiają do palarni, gdzie są wypalane, a następnie oceniane wizualnie i sensorycznie. W palarni pracuje sensoryk, którego zadaniem jest ocenienie kawy, jej kwaskowatości, balansu i słodyczy, posmaku, tłustości, odczucia czystości i jedwabistości na języku. Ja również bardzo lubię takie doświadczenia sensoryczne z kawą. Przez to, że po prostu delektuję się tym napojem, potrafię ocenić jego smak. Wrażliwa jestem na zbyt dużą gorycz czy cierpki posmak. Rozkoszą dla mojego podniebienia są kawy najszlachetniejszego pochodzenia, które staramy się w domu pijać. Jak właściwie parzyć kawę? Uwielbiam kawę z ekspresu, choć długie lata piłam po turecku, popularnie nazywaną parzoną lub fusiatą czy fusiarą. Miałam też epizod z kawą rozpuszczalną, o którym chcę zapomnieć. Osobiście odradzam ten rodzaj kawy. Tak zwaną fusiarę zalewałam wrzątkiem, polegając na czujniku poziomu cieczy. Lubiłam chodzić do kawiarni, bo tam mogłam napić się kawy z ekspresu, a kiedy ten niesamowity sprzęt trafił do naszego domu, nie posiadałam się z radości. To było jak święto. Jedna osoba z rodziny robiła kawę za kawą i rozpoczynała degustację, po czym cała reszta przyłączała się do tej ceremonii i zachwycała się smakiem. Wreszcie i ja zostałam wprowadzona w tajniki tegoż robota. Ekspres, którego obecnie używam, jest niezwykle prosty w obsłudze i co najważniejsze, ma wyczuwalne dla mnie przyciski. Swobodnie mogę wybierać kawę, którą w danym momencie chcę pić. Słyszałam oczywiście o niewidomych korzystających z ekspresu z panelem dotykowym, posługujących się aplikacją. Być może jest to pewne rozwiązanie, jednak ja nie tęsknię za tak rozwiniętą technologią. Wszystko o parzeniu kawy Autorka książki pt. „Kawa”, Ika Grabon, opisuje tradycyjne, lecz niebanalne formy parzenia małej czarnej. Są to metody niestety niedostępne dla osób z dysfunkcją narządu wzroku. Oto podstawowe wyposażenie do parzenia: konewka, kalita, filtr do kality, stoper, miarka do cieczy, miarka do ziaren. Wyposażeniem rekomendowanym jest to wszystko, co wymieniłam, z dodatkiem wagi oraz termometru. Kemeks Kolejnym, przedziwnym przedmiotem do parzenia kawy jest kemeks. Urządzenie to wymaga filtra, miarki do cieczy i ziaren. Czas parzenia to około trzy do czterech minut. Nigdy nie miałam styczności z takim urządzeniem. Mam jednak nadzieję, że spotka mnie kiedyś zaszczyt poznania tego ustrojstwa. Młynek Moje dzieciństwo, przypadające na lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia, kojarzy mi się z zapachem mielonej kawy. Służył do tego zwykły młynek, który nasypane doń ziarna dokładnie mielił. Było to proste urządzenie, dzięki któremu szybko można było przygotować wytęskniony napój. A teraz życzę wszystkim Czytelnikom wspaniałej małej czarnej oraz radości z picia jej w miłym towarzystwie. && Galeria literacka z Homerem w tle Wiersze wybrane Genowefa Cagara Ostatni lata dzień Ostatni dzień wolności. Ostatni lata dzień. Myśli, jak czarne kruki krążą nad tobą stadem. Ogromna tarcza słońca w jeziorze chowa się. Zmierzch złotem i czerwienią na niebie się układa. Żeby choć ciemne chmury. Żeby choć padał deszcz. Żeby choć można było głaz żalu z serca spłukać. Lecz ten czas jasny, ciepły, prześliczny kończy zmierzch - I tylko chore myśli ogromny okrył smutek. Już wkrótce, dziś wieczorem, dom ściany zamknie swe. Jak zimna tafla lodu przygniecie serce skałą. Pod powiekami tylko i na pamięci dnie Znajdziesz ten zmierzch i radość. - To tylko ci zostało. Gra w kolory Zagrajmy dziś w zielone Kolorem moich oczu - I gałązkami jodeł, Czeszących wiatrem włosy. Zagrajmy dziś w złociste Uśmiechu blaskiem ciepłym. Garścią jesiennych liści, Pełnych szelestów leśnych. Fantami będą słowa, Potrzebne w dni zamglone, By mogły w nich się ukryć Myśli złoto-zielone. A kiedy już skończymy Tę naszą grę w kolory, Nadejdzie wolno zima. Błękitno-biała pora. Jak głaz Zapłonęły czerwienią i złotem Zbocza gór, tak niedawno zielonych. To popieli się żal i tęsknota, Rozświetlając drzew smukłych korony. Z nimi miłość się w popiół zamienia. Odrzucona, niechciana, niczyja. Tylko serca nie palą płomienie. Tylko ono jak głaz, nie przemija. I choć z bólu bić prawie przestało, Choć je rozpacz próbuje pokonać, Chociaż będzie już zawsze cierpiało, Pozostanie jak głaz, niezmienione. Jesienią pachnące doliny Idę przez jesienią pachnące doliny. Pod niebem pajęczą nicią haftowanym. Kroplami jarzębin spadają godziny. Czas wczesnej jesieni nalewką się staje. Z drzew płyną zaklęte w szelesty wspomnienia. Wiatr dłonią wygładza mozaikę promienną. Nim kolor i spokój w chłód zimy się zmieni, Chce chwil ulotnością pożegnać się ze mną. Krople koloru Złote obłoki pozazdrościły słońcu blasku. Przechadzają się po gładkiej scenie nieba. Płyną prosto w pajęczą sieć. Dzień zbiera z gałęzi kolczaste kule lata. Wyjmuje z nich lśniące uśmiechem chwile. Dzieci nawlekają je na nitki. Sznury przyszłych wspomnień. Zawisną w ciepłych pokojach, Odliczając kolejno mijające dni. Ile jeszcze błyśnie mglistych świtów? Ile zaróżowionych zmierzchów, Nim zima zdejmie wilgotny szal, by założyć białe futro śniegu? Spróbuj wziąć w dłonie jesienną ulotność barwnych liści, Zamknij ją między kartki pamiętnika, Może ulubionego tomiku wierszy? Kroplę koloru na zimowy biało-czarny czas? Kwiat marzeń Pójdę polną ścieżką w górę. W zieleń łąki. W poszum lasu. Twarz w pachnące trawy wtulę, By usłyszeć mowę czasu. Pójdę polną ścieżką w górę. Tam, gdzie biegnie srebrny strumień. Wsmakuję się w świat, ten który Bardzo kocham i rozumiem. Czas mi serca biciem powie, że tu tylko mogę istnieć. Że najbliższy sercu człowiek Bez słów zgadnie. Pojmie wszystko. I z gór wielkich, skał potężnych, Wezmę z sobą tyle siły, Że szczyt marzeń niedosiężny Kwiatem do rąk się przychyli. Moje góry Iskierkami jagód głogi się czerwienią, Raniąc strome zbocza granatowych gór. Pociemniałe lato żegna się z jesienią. Czas szczęścia zamyka ptaków ciężki klucz. Patrzę na świat cichy, na doliny senne, Gdzie słońce zachodzi, niknąc w białej mgle. Tu zostaje wszystko, co dobre i pewne. Marzenia, beztroskich myśli szybki bieg... Skały postrzępione dały mi tęsknotę Na jesień i zimę, na przedwiośnia czas, Żebym pamiętała gór jasną pogodę I wiatr, który pachnie jak świerkowy las. W wielkim obcym mieście, kiedy zamknę oczy, Znowu ujrzę księżyc na strumienia dnie. Przez szczytów zwaliska burza się przetoczy I zjawią się drzewa, otulone w sen. Gdy wiatr wiosną zadmie, przyniesie wołanie. Przyzwą mnie do siebie hale, ciemny bór, Z zimowej tęsknoty nic nie pozostanie. Dusza znów wyśpiewa piękno moich gór. Ptasie różańce Paciorki rosy na nitkach pajęczych. Zamyślenie między brwiami jesieni. Palce promieni przesuwają okruchy blasku. Modlitwa lasu do niewidzialnego Boga. Do piękna, mądrości nieschwytanych chwil. Stań w przestrzeni szeptów słonecznych. Wsłuchaj się w ptasie różańce. W swej kruchości silne wiarą i nadzieją. Czy znajdą w stakatach dźwięków właściwe brzmienia? Czas zaklęty w kryształ trącany młoteczkami - Rozpaczy, próśb, radości? Czy uderzą w niebieskie skały krwawym piorunem, Popłyną w niebo zapachem kwiatów, Może upadną na ziemię kamieniem zwątpienia? Jaśminowym deszczem spływa na mnie odpowiedź. A może jesień?... A może jesień złota i brązowa Dobrą i trwałą przyjaźń mi daruje? A może jesień dla mnie to zachowa, Czego mi w wiośnie zielonej brakuje? Gdy zima lodem serca ludzi skuwa, Gdy wiosna oschła ziębi wszystko chłodem, Może ta jesień, czerwona i ruda Sprawi, że myśli znów staną się młode? I może wreszcie znajdę tę osobę, Która nie będzie gniewu groźną skałą. I może właśnie jej się to spodoba, Co w swoich wierszach sercem napisałam. Więc już zaczynam tęsknić do tej pory, Choć szybko zniknie, jak lodowy posąg. Wciąż bardzo czekam, żeby serce chore Ktoś mógł wyleczyć swej przyjaźni mocą. Jesienna miłość Srebrzystym słońcem rozjaśniony świat Jesienną przyniósł mi miłość. Serce, zamknięte od wielu lat, Nagle czułością zabiło. Mgiełki woalką skrywającą las Ciepło na dno duszy spływa. Przeminął dawno burz wiosennych czas, Jak zieleń, zdobiąca drzewa. Ona jest inna, ciepła, tak jak sen, Śniony po dniu pełnym wrażeń. I jak tęsknota za następnym dniem, Który twarz jasną pokaże. Wiele w niej smutku i wiele jest łez, Choć może być nie powinno. Dla mnie ta miłość taka właśnie jest. - Czy kiedyś stanie się inna? && Nasze sprawy Wakacje Agata Sierota Odkąd pamiętam, wakacje zawsze spędzałam w towarzystwie. Nie tylko z tego powodu, że towarzystwo lubiłam. Wręcz przeciwnie - marzyłam o samotnych wycieczkach. Jednak słabnący wzrok utrudniał mi cieszenie się z poznawanych miejsc, więc zazwyczaj jechałam z kimś, by czuć się bezpiecznie. Jeszcze w szkole podstawowej jeździłam na tzw. wczasy z mamą i babcią, która później, po latach, utraciła wzrok całkowicie. Jeździłyśmy nad jeziora i kilkakrotnie do naszego ukochanego Zakopanego. Wtedy jeszcze to one prowadziły mnie po krętych ścieżkach górskich szlaków, których zawsze się obawiałam. Potem ja, 20 lat później, spacerowałam z babcią pod rękę, a po amputacji nogi, wiozłam na wózku, bo zawsze, nawet mimo utraty wzroku, lubiła być poza domem i rozmawiać ze spotkanymi ludźmi. Gdy podrosłam i wyrwałam się spod ich opiekuńczych skrzydeł, pomimo coraz gorszego widzenia, wybrałam się na autostopową wyprawę z przyjaciółką. Niestety, okłamałam mamę, że jadę gdzie indziej, bo nigdy by się na to nie zgodziła. Dziś wydaje mi się to szaleństwem, ale kiedy ma się szaleć, jak nie wtedy, gdy ma się osiemnaście lat. Wybrałyśmy się razem na Mazury. Pamiętam przygodę, jak na polu biwakowym, tylko trochę oświetlonym, wyszłam z naszego namiotu do dość odległej toalety i nie mogłam trafić z powrotem. Słabe światło i mój brak orientacji w przestrzeni sprawiły, że chciało mi się płakać. Telefonów komórkowych jeszcze nie było, zostawało czekać na świt. Całe szczęście, że moje wyjście obudziło koleżankę i gdy przez jakiś czas nie wracałam, wyszła mnie szukać. A ja, okazało się, stałam już tylko dwa metry od naszego namiotu. Takie zagubienia na wyjazdach to była moja specjalność. Z czasem widzenie się pogarszało i choć obiecywałam sobie, że w nieznanych miejscach sama nigdzie się nie ruszę, zgubiłam się w Chorwacji. Szłam za koleżankami, ale zagapiłam się na coś po drodze i straciłam je z oczu. To były inne czasy i nie było łatwo za granicą o połączenia telefoniczne. Ze strachu okazało się, że pamiętam ze szkoły język niemiecki, choć nie używałam go od ponad 10 lat i cudem, po długich poszukiwaniach, znalazłam osobę, która mi wytłumaczyła, jak trafić do hotelu. Innym razem zatrzymano mnie na odprawie celnej. Jechaliśmy ze współpracownikami do Hiszpanii w ramach udziału w projekcie dotyczącym metod rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Wszyscy znajomi już odprawili się przede mną, a ja utknęłam, bo nie rozumiałam, co mówi do mnie obsługa odprawy. Mówili po angielsku, że mam wyjąć nożyczki. A ja, niemieckojęzyczna, nie rozumiałam o co chodzi. Wreszcie narysowali mi je na kartce. Mam z wakacji wiele wspomnień, które dziś mnie śmieszą, ale wówczas nie było mi w takich sytuacjach wesoło. Obecnie, od wielu lat spędzamy wraz z moim partnerem wakacje w domu. Dawniej wyjeżdżaliśmy czasem na wieś do jego rodziny, teraz, z powodu naszych licznych akwariów, w letni czas zostajemy w domu. Choć dorosłe ryby bez problemu mogą zostać bez jedzenia nawet na tydzień, to młodziutkie osobniki, które ciągle teraz u nas goszczą jako efekt rozmnażania, już nie. Ale wraz z upływem lat, stałam się domatorką, więc spędzanie letniego czasu nad wodą akwariową bardzo mi odpowiada. Dużo też przebywamy na dworze ze względu na nasze dwa psy, które potrzebują ruchu trzy razy dziennie. Teraz, gdy jest ciepło, spotykamy znajomych z psami, problem tylko w tym, że z daleka nie rozpoznaję kto idzie, więc nierzadko, na wszelki wypadek uciekam, żeby się nie natknąć na któregoś z wrogów naszych psów. Potem słyszę z daleka: „Agata, to ja…” i już jest wszystko jasne. Uciekałam niepotrzebnie. Wypieram ze świadomości, że moje widzenie na jedno sprawne oko ciągle się pogarsza. Wiem, że to za sprawą narastającej zaćmy, której ostatnio specjalista, ze względu na moją jednooczność, jeszcze nie zdecydował się operować. Mam mieć konsultacje na koniec roku, co dalej - zobaczymy, ale przyznam, że już teraz jest mi bardzo trudno. Boję się tego zabiegu, bo przecież, gdyby był on taki prosty, lekarz podjąłby się go już wcześniej. Martwię się finansami, bo nie wiem, na ile będę wyłączona z pracy, czyli z pisania i przykro mi, bo tak po prostu - lubię pisać. Wiem, że wielu z Was od dawna żyje, świetnie sobie radząc i nie widząc otaczającego świata. To daje nadzieję, że i ja sobie poradzę. Dziękuję, że mogę z Wami dzielić się moim lękiem. No, ale teraz jest lato i do grudniowych konsultacji daleko. Coraz trudniej mi, niestety, widzieć nasze ryby, ale piękne zdjęcia i filmy, które kręci mój partner, dają mi wiele radości. Byliśmy ostatnio na organizowanym w Lublinie spotkaniu akwarystów i na początku czułam ogromne napięcie, bo siedzieliśmy w kręgu, było słabe oświetlenie, a ja nawet nie widziałam twarzy siedzących naprzeciwko osób. Każdy z nas powiedział coś o sobie, o tym, jak zaczęła się jego pasja. Ja przedstawiłam się jako pomocnik głównego akwarysty, czyli mojego partnera. Po tej rundce trochę wszyscy rozmawialiśmy o planach przyszłych spotkań i napięcie opadło. Przestałam zwracać uwagę, że nie widzę twarzy i słuchałam głosów. Po zakończeniu spotkania staliśmy chyba jeszcze około godziny z nowo poznanym akwarystą i nawet nie zorientowaliśmy się, że stoimy w upalny dzień w pełnym słońcu, tak nas wciągnęła rozmowa. W tamtym momencie łatwiej było mi rozmawiać niż w kręgu, bo odbywało się to twarzą w twarz. Na początku krępowałam się, że tak słabo widzę, gdy odwiedzaliśmy któregoś ze znajomych pasjonatów ryb. Teraz, po prostu wyciągam telefon z aparatem fotograficznym, powiększam sobie obraz i podziwiam zbiory. W piątek czeka mnie trochę stresu, ponieważ muszę sama pojechać w nowe miejsce z naszą suczką na badanie, bo wykryto u niej szmery w sercu. Mam nadzieję, że to nic poważnego, podobno mogą pojawić się nawet w związku z infekcją. Suczka choruje też na padaczkę, przyjmuje leki uspokajające. Może to jakoś jest i z tymi szmerami powiązane. Mój partner pracuje stacjonarnie i nie bardzo może wziąć sobie teraz dzień urlopu, a ja nie chcę go o to prosić, bo i tak czuję, że jest przemęczony pracą i opieką nad już dwudziestoma akwariami. Pojadę chyba w tamtą stronę taksówką, a z powrotem to już jakoś wrócimy. Nie wiem czy wspominałam, ale nie mamy dzieci, więc te nasze dwa psiaki rozpieszczamy, kochamy i traktujemy jak rodzinę. Z moim partnerem poznaliśmy się, gdy miałam już 45 lat. Szczerze, to nigdy nie chciałam mieć dzieci. Ostrzegano mnie też przed ciążą i naturalnym porodem, ze względu na dużą krótkowzroczność, ale chyba nie to było głównym argumentem. Niektórzy po prostu czują instynkt macierzyński, ja nie. Mój partner ma podobne poglądy na posiadanie dzieci, choć nawet bardziej niż ja je lubi. Od początku, gdy prowadziliśmy poważne rozmowy na temat przyszłości, powiedział, że, według niego, najfajniejsze dzieci to dzieci cudze. Dobrze się więc dobraliśmy. Nie wiem, może gdybyśmy spotkali się wcześniej, byłoby inaczej. Choć instynktu macierzyńskiego dalej nie czuję, czasem myślę, że ominęło mnie doświadczenie, które trudno sobie wyobrazić. Z drugiej strony, gdyby dziecko odziedziczyło po mnie problemy ze wzrokiem i moją nadwrażliwość - nie byłoby mu łatwo w życiu. Ale jest jak jest, mam zasadę, by nie żałować przeszłości, traktować ją jako cenne doświadczenie, a przyszłość planować elastycznie, by żadna z chwil najważniejszych tu i teraz nie umknęła. Lato nastraja do refleksji. Piszę teraz przy otwartym oknie, przez które wpada delikatne słońce, jest gorąco, ale przyjemnie, słyszę szum przejeżdżających samochodów i głosy matek nawołujących swoje dzieci na placu zabaw, który jest pod moim oknem. Pod stopą czuję miękkie futerko naszej suczki, która zawsze „pracuje” ze mną pod biurkiem. Zaraz pójdę z telefonem popatrzeć na nasze ryby, a niedługo wróci z pracy mój partner na wspólny posiłek. Wiele w życiu przeszłam i taki dzień, jak dziś pokazuje mi, jaki można mieć spokój, szczęście i miłość, w które dawniej nie wierzyłam… && Podróże to moja rehabilitacja Krystian Cholewa W podróżowaniu ważne jest dla mnie poznawanie nowych ludzi, miejsc, kultur i obyczajów. To co zobaczymy, na długo pozostaje w naszej pamięci i nikt nam nigdy tego nie zabierze. Dawniej, do podróżowania podchodziłem bardzo sceptycznie i byłem pełen obaw i lęku, zastanawiałem się, czy sobie poradzę? Jednak przełamałem wewnętrzne opory i zacząłem wyjeżdżać bez pomocy moich bliskich. Pierwszy taki samodzielny wyjazd miał miejsce na obchody święta młodzieży w roku 2008 na Górę świętej Anny, gdzie poznałem nowe osoby oraz wzmocniłem siły fizyczne i psychiczne. Tak mi się spodobało podróżowanie, że w tym samym roku wybrałem się jeszcze do Zakopanego na weekend, by wziąć udział w warsztatach pod nazwą „Lepiej poznaj siebie”, których cena była bardzo przystępna. Jednak nie wziąłem pod uwagę faktu, że reszta uczestników szkolenia miała poniżej 16. lat, a ja wtedy byłem już studentem. Dlatego na początku moja niepełnosprawność stanowiła dla nich duży problem. To zrozumiałe, ponieważ może pierwszy raz mieli kontakt z osobą, która posiada widoczną dysfunkcję organizmu. Dlatego nie wiedzieli, jak się zachować. Jednak z czasem nasze relacje bardzo się poprawiły. A z niektórymi uczestnikami mam kontakt do dziś. Miałem wtedy możliwość spacerowania po zakopiańskim deptaku oraz uczestniczyłem w różnych zajęciach dydaktycznych. Wziąłem też udział w warsztatach fotograficznych, na których poznałem tajniki wykonywania zdjęć. To sprawiło, że zakupiłem sobie pierwszy w życiu aparat fotograficzny i mogłem dokumentować swoje wojaże. Na przełomie każdego roku jest organizowane przez braci ze wspólnoty Taizé europejskie spotkanie młodych, za każdym razem w innym państwie na terenie starego kontynentu. Wziąłem udział w kilku takich spotkaniach: w Poznaniu, Rotterdamie, Brukseli w 2008 roku, gdzie zwiedziłem wszystkie instytucje europejskie i zabytki miasta. Poznałem dużo ciekawych osób z całej Europy. W Rotterdamie - wskutek wady technicznej butów - tak bardzo odcisnąłem sobie pięty, że nie potrafiłem już swobodnie dalej chodzić. A mimo to zwiedziłem ciekawe zabytki miasta. Po każdym z tych wyjazdów przyjeżdżałem do domu bardzo zmęczony fizycznie, ale zarazem pełen energii i chęci do życia. Wypełniała mnie radość, że pomimo niepełnosprawności ruchowej udało mi się zwiedzić kilka państw europejskich. Miałem również możliwość bycia na tygodniowych rekolekcjach we francuskiej wiosce, prowadzonych przez braci ze wspólnoty, gdzie był czas na codzienną modlitwę, pracę i zwiedzanie okolicy. W grudniu 2014 roku pojechałem na kilka dni do naszych południowych sąsiadów. Była zima a teren górzysty, więc pierwszy raz podczas moich wyjazdów zacząłem potrzebować wsparcia od moich kolegów i koleżanek. Nie stanowiło to jednak dla nich większego problemu, by mi pomóc, za co byłem im bardzo wdzięczny. Bez ich pomocy nie odwiedziłbym tylu ciekawych zakątków w Czechach. Zwiedziłem między innymi most Karola w Pradze, Hradczany i wiele innych zabytków. Bardzo lubię podróże, jest to dla mnie pokonywanie samego siebie. Chętnie też wybieram się na jednodniowe wycieczki, gdyż one nie są dla mnie obciążające fizycznie i finansowo. Z samego rana wyjeżdżam samochodem, parkuję pod stacją PKP, by stamtąd pojechać pociągiem do Częstochowy bądź Krakowa. Przedtem jednak zawsze zamawiam asystę, a pracownik kolei pomaga mi przy wejściu i wyjściu z pociągu. Wtedy mam duże poczucie bezpieczeństwa, ale i nie obciążam moich bliskich. W zeszłym roku pierwszy raz w życiu udało mi się polecieć na tygodniowy urlop do Turcji w drugiej połowie października, gdyż cena była wtedy bardzo atrakcyjna, a przy wsparciu moich bliskich dałem radę pokonać bariery. Jednak na początku byłem pełen obaw, do moich drzwi zapukał strach, a otworzyła mu odwaga. Zwiedziłem przede wszystkim antyczne miasto Side, gdzie mogłem podziwiać zabytki i byłem na Wzgórzu Tereferic, jechałem kolejką górską. Pierwszy raz w życiu pływałem w morzu. W mojej okolicy również jest dużo ciekawych miejsc. Niedaleko, w miejscowości Moszna, znajduje się przepiękny zamek wraz z parkiem, który jest znany z kwitnących azalii i rododendronów. Przyciąga on setki turystów w okresie letnim zarówno z kraju, jak i zagranicy. Kolejnym miejscem, które lubię odwiedzać, jest Góra św. Anny, wyjątkowa pod względem religijnym. Znajduje się tam bowiem sanktuarium diecezjalne św. Anny, babci Pana Jezusa, które w ciągu roku odwiedza wielu pielgrzymów. Miejsce to ma również znaczenie historyczne, gdyż właśnie tutaj w maju 1921 roku odbyły się krwawe walki III powstania śląskiego; dla upamiętnienia tego wydarzenia do dnia dzisiejszego stoi pomnik czynu powstańczego. Na tym terenie znajduje się także park krajobrazowy Góra św. Anny. W okresie letnim udaję się często nad jezioro Nyskie do Głębinowa, by popływać i odpocząć na piaszczystej plaży, a z oddali podziwiam przepiękne góry. Podróże - te małe i te duże - mają dla mnie wymiar terapeutyczny, poznawczy i rehabilitacyjny, gdyż każdą traktuję jako formę mojej rehabilitacji ruchowej. Każda podróż wymaga ode mnie dużego wysiłku fizycznego i solidnego przygotowania. Dlatego muszę ćwiczyć, by utrzymać swoją sprawność na dobrym poziomie, aby móc podróżować. W przeciwnym razie musiałbym zrezygnować z wojaży. Wsparcie w moich podróżach stanowią niewątpliwie: dwa kijki do nordic walking oraz moi najbliżsi, którzy mnie podtrzymują, gdy teren jest stromy lub jest śliska nawierzchnia. Jeżeli jednak czuję, że sobie poradzę, to zawsze wolę poruszać się samodzielnie. && Niewidomi a słabowidzący Stanisław Kotowski Źródło: „Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących” Osoby określane jako niewidome, nie stanowią jednolitej grupy. Różnią się między sobą wszystkimi możliwymi cechami. W tym miejscu omówione zostaną różnice i podobieństwa między niewidomymi i słabowidzącymi. Rozważanie tego zagadnienia wywołuje wiele emocji w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem. Fakt niemal jednakowego traktowania niewidomych i słabowidzących powoduje też nieprawidłowości prawne i komplikacje społeczne. Można odnieść wrażenie, że słabowidzący obawiają się, iż uznanie ich za słabowidzących, a nie niewidomych, spowoduje utratę jakichś uprawnień. Paradoks polega i na tym, że uprawnień pozostało już niewiele i nie ma czego tracić. Ponadto ze względu na tendencję do jednakowego traktowania wszystkich osób niepełnosprawnych, obawy takie nie są uzasadnione. Rozróżnienie to natomiast jest niezbędne do zrozumienia możliwości i ograniczeń oraz potrzeb każdej z tych grup. Ogólnie można stwierdzić, że niewidomi mają więcej obiektywnych trudności i ograniczeń. W podrozdziale 3.1 możesz przeczytać, że aż 85 proc. informacji z otoczenia człowiek odbiera przy pomocy wzroku. Na dotyk, słuch, węch, zmysł smaku, temperatury, równowagi, wibracji i pozostałe zmysły przypada tylko 15 proc. Z zestawienia tego wynika ogrom strat powodowanych utratą tak bogatego źródła informacji. Niewidomy ma ograniczone możliwości poznawcze, ograniczone możliwości orientacji w otoczeniu, a przez to ograniczone możliwości wykonywania wielu czynności niezbędnych w życiu codziennym. Trudności te można nauczyć się pokonywać. Warto jednak wiedzieć, że jest to możliwe tylko do pewnego stopnia i wymaga wielkiego wysiłku. Nawet najbardziej genialny człowiek, mimo że może realizować się w różnych dziedzinach życia i uzyskiwać wybitne wyniki, do końca nie przezwycięży trudności wynikających z braku wzroku. Może nauczyć się z nimi żyć, pracować i być szczęśliwym, podobnie jak inni ludzie. W wielu przypadkach nie może jednak dorównać osobom widzącym. Każda możliwość widzenia, nawet minimalna, zmniejsza trudności i ograniczenia. Osoby, które traciły wzrok stopniowo twierdzą, że możliwość tylko rozróżnienia nocy od dnia miała dla nich duże znaczenie. Widzenie chociażby konturów przedmiotów czy kontrastów tła wizualnego ułatwia orientację w otoczeniu i funkcjonowanie w życiu codziennym. Korzyści te są tym większe, im większe możliwości widzenia pozostały. Jeżeli ktoś dysponuje 0,1 ostrości normalnego wzroku, jego możliwości są bez porównania większe niż osoby całkowicie niewidomej. Znaczenie nawet niewielkich możliwości widzenia łatwo zrozumieć, obserwując osobę słabowidzącą. W warunkach dobrego oświetlenia porusza się ona swobodnie. Na ulicy trudno zauważyć, że jej widzenie jest ograniczone. Wystarczy jednak, że znajdzie się w złym lub zmieniającym się oświetleniu i natychmiast staje się niezaradna. Wtedy nikt nie ma wątpliwości, że jej wzrok jest bardzo słaby. Dysponowanie osłabionym wzrokiem, oprócz możliwości jakie stwarza, powoduje również poważne trudności. Mają one charakter obiektywny i subiektywny. Osoba słabowidząca funkcjonuje w pewnych warunkach jak osoba widząca. W innych musi postępować jak niewidoma. Możliwość jej widzenia bowiem zależy od wielu czynników, m.in. od oświetlenia. Osoba taka raz poznaje ludzi, innym razem nie, w pewnych sytuacjach może zachowywać się jak osoba dobrze widząca, w innych musi stosować bezwzrokowe metody, których najczęściej nie opanowała w zadowalającym stopniu. Nie uważa bowiem, że jest to konieczne. Zachowanie osoby słabowidzącej powoduje wiele nieporozumień. Ona sama i jej otoczenie nie zawsze wiedzą, z kim mają do czynienia. Słabowidzący często udają widzących. Jest to przyczyną większości nieporozumień. Niewidomi nie mogą udawać widzących i najczęściej nie udają. Ich sytuacja jest jednoznaczna, zrozumiała dla nich samych i dla ich otoczenia. Mają więc znacznie mniej trudności natury psychicznej i społecznej. Warto powtórzyć tu opinię, że dla sportowców najgorsze jest zajęcie czwartego miejsca. Medal był w zasięgu ręki. Słabowidzący są zawsze na czwartym miejscu. W ich zasięgu niby jest funkcjonowanie jak ludzie widzący, a mimo to - nie są widzącymi i nie mogą tak funkcjonować. Poważnym problemem jest strach przed utratą wzroku. Niewidomi nie mają już czego się bać. A słabowidzący? Oczywiście, że mają i boją się. Są to ciężkie przeżycia. Jest to również poważna niekonsekwencja. Słabowidzący, z jednej strony twierdzą, że ich życie jest równie trudne jak osób niewidomych, z drugiej zaś boją się utracić pozostałych możliwości widzenia. Faktem jest, że osoby słabowidzące nie mogą funkcjonować we wszystkich okolicznościach tak, jak osoby dysponujące dobrym wzrokiem. W ich życiu występują poważne ograniczenia. W wielu przypadkach istnieje konieczność leczenia zachowawczego schorzeń oczu, a to wiąże się z kosztami. To wszystko prawda, lecz fakt, że słabowidzący przywiązują tak wielką wagę do leczenia zachowawczego świadczy, że według ich oceny, życie bez wzroku jest trudniejsze niż życie z osłabionym wzrokiem. Tak uważają, chociaż niejednokrotnie twierdzą, że ich trudności są nawet większe niż osób całkowicie niewidomych. W zakładzie pracy chronionej, w którym funkcjonuje zakładowy fundusz rehabilitacji osób niepełnosprawnych, osoba słabowidząca zwróciła się do osoby niewidomej z pytaniem: „Ile kosztuje Cię niewidzenie, bo ja muszę wydawać pieniądze na okulary, lupy, inne pomoce optyczne, kupować drogie leki, chodzić do okulisty na badania kontrolne. Tobie wystarczy biała laska i tabliczka do pisania brajlem, no może brajlowska maszyna do pisania, którą kupuje się raz na całe życie”. Chcesz wiedzieć, ile w tym prawdy, przeczytaj podrozdział 8.1. Z zasygnalizowanych okoliczności wynika, że występują znaczne różnice między niewidomymi i słabowidzącymi. Niewidomi obiektywnie są w znacznie trudniejszej sytuacji niż słabowidzący. Subiektywnie jednak często jest odwrotnie. Komplikacje natury psychicznej są niezmiernie ważne i często trudniejsze do pokonania niż obiektywne ograniczenia. O tym również warto wiedzieć i pamiętać. Jak widzą słabowidzący? Dla większości ludzi osoba słabowidząca musi nosić okulary i to niemal wszystko, co wiedzą na ten temat. W rzeczywistości sprawa nie jest tak prosta. Istnieje wiele rodzajów osłabionego widzenia i wiele rodzajów pomocy optycznych. Ludziom trudno sobie wyobrazić obraz świata widziany przez słabowidzących z różnymi uszkodzeniami wzroku. Nawet nie podejmują takich prób, bo nie zdają sobie sprawy z tego, jak widzenie to może być zniekształcone i jakie mogą być tego konsekwencje. Poznanie i zrozumienie tego problemu ułatwiają symulatory słabego widzenia. Są to okulary, przez które widzi się tak, jak przy obniżeniu ostrości, różnych ubytkach w polu widzenia czy niewidzeniu niektórych kolorów. Po założeniu takich symulatorów trudno jest poznać nawet dobrze znane otoczenie. Różne uszkodzenia wzroku powodują bowiem różne zniekształcenia oglądanych przedmiotów, obrazów, obiektów i otoczenia. Często osoby słabowidzące ogólny obraz otoczenia postrzegają prawidłowo. Nie widzą natomiast małych przedmiotów. Trudno jest im na przykład czytać drobny druk. Przy większym osłabieniu ostrości widzenia, można czytać tylko bardzo duże litery. Istnieją wprawdzie znaczne możliwości powiększeń, np. obrazu na monitorze komputera, ale to nie zawsze rozwiązuje problem. Czytanie bardzo dużych znaków jest uciążliwe. W wierszu mieści się zaledwie kilka liter, co uniemożliwia objęcie wzrokiem dłuższego wyrazu. Duże powiększenie pozwala rozszyfrować jakiś napis, ale poważnie utrudnia czytanie gazet, książek i pracę z tekstem. Człowiek stosujący powiększenia ma trudności nie tylko z czytaniem, ale również odbiera obraz świata wypełniony nienaturalnie dużymi obiektami. Nie ułatwia to codziennego życia. Często występującą wadą widzenia jest krótkowzroczność. Mała krótkowzroczność daje się korygować szkłami, duża natomiast powoduje poważne problemy. Otóż im większe powiększenie, tym szkła są grubsze i tym mniejszy fragment tekstu, przedmiotu, obrazu może być oglądany. Soczewki z tworzyw sztucznych spowodowały, że okulary stały się lżejsze, ale podstawowe problemy pozostały. Widzenie takie jest podobne do widzenia szczelinowego - lunetowego, występującego przy zawężonym polu widzenia. Dalekowzroczność również powoduje znaczne problemy. Występuje ona przede wszystkim u osób w podeszłym wieku. W tym przypadku, przedmioty odległe są dobrze widziane, bliskie nie. Jest to uciążliwe w codziennym życiu, przy wykonywaniu czynności w pomieszczeniach. Na ulicy natomiast nie stwarza większych problemów. Poważne ograniczenia powodują ubytki w polu widzenia. Obraz jest wówczas połowicznie lub fragmentami przysłonięty. Mogą to być ubytki widzenia w górnej części pola widzenia, z dołu, z prawej albo lewej strony. Mogą też występować mroczki rozsiane w całym polu widzenia albo w małych fragmentach. Bardzo uciążliwym ubytkiem jest mroczek centralny, który powoduje, że osoba nie widzi tego na co patrzy. Widzi tylko to, co znajduje się na obwodzie pola widzenia. Konsekwencją jest brak możliwości spostrzegania szczegółów - czytania druku, oglądania telewizji, rozpoznawanie wyrazu twarzy. Częstym uszkodzeniem wzroku jest zawężenie pola widzenia. W takich przypadkach, ostrość widzenia może być nawet stuprocentowa. Człowiek wówczas widzi bardzo dobrze, ale niewielki fragment otoczenia. W krańcowych przypadkach wygląda to tak, jak świat oglądany przez dziurkę od klucza. Fragmencik, który mieści się na niewielkim skrawku przestrzeni, jest widziany bardzo dobrze. Wszystko jednak, co znajduje się nieco z prawej lub lewej strony, albo powyżej lub poniżej, zupełnie nie jest widziane. Takie uszkodzenie wzroku, nawet jeżeli nie jest bardzo duże, poważnie utrudnia życie. Może być przyczyną wypadku drogowego, wpadnięcia pod samochód, zderzenia z przechodniem, spadnięcia ze schodów. Może powodować, że nie zauważa się znajomych. Wada ta przeszkadza w wykonywaniu różnych czynności, np. zamiast wzięcia filiżanki, przewrócenie jej, zamiast wzięcia chleba, włożenie palców w sos. Zawężone pole widzenia jest też powodem nieporozumień. Osoby takie mogą, np. czytać bardzo drobne litery, a jednocześnie nie zauważają ludzi, mebli, pojazdów. Niekiedy osoby słabowidzące mają trudności z akomodacją, czyli przestawianiem patrzenia z dali na przedmioty znajdujące się blisko i odwrotnie. Często występują trudności z adaptacją wzroku do zmieniających się warunków oświetlenia, np. przy wejściu z nasłonecznionej ulicy do pomieszczeń zamkniętych, podziemnych przejść lub w cień. Człowiek traci zdolność widzenia, a adaptacja oczu trwa długo. Podobnie, gdy z mrocznych pomieszczeń wchodzi się do dobrze oświetlonych. W tym przypadku następuje olśnienie i całkowity zanik możliwości widzenia przez dłuższą chwilę. Istnieje też ślepota zmierzchowa (kurza ślepota), która powoduje, że człowiek staje się zupełnie bezradny po zapadnięciu zmierzchu. Dodam, że nie jest przygotowany do takich warunków, ponieważ cały dzień posługuje się wzrokiem i nie potrafi stosować bezwzrokowych metod. Osoby słabowidzące mogą nie widzieć wszystkich bądź tylko niektórych barw. Zazwyczaj mają problemy z postrzeganiem głębi, czyli mają problemy z oceną odległości, mogą tracić orientację w kierunkach. Osoby słabowidzące, w przeciwieństwie do niewidomych, zachowują się w sposób nieprzewidywalny dla postronnego obserwatora. Raz widzą na tyle dobrze, że zachowują się jak ludzie widzący, innym razem nie widzą lub widzą obraz zniekształcony i zachowują się nieporadnie. Podobne ograniczenia są przyczyną nieporozumień i podejrzewania, że osoby te dla jakichś korzyści udają niewidomych. I rzeczywiście, często udają, tyle że udają widzących, a znacznie rzadziej niewidomych. Z tych względów osób słabowidzących nie można pochopnie oceniać jako oszustów, chociaż tacy też są. Większość jednak faktycznie ma poważnie uszkodzony wzrok i często stara się wadę tę ukrywać. Dylemat słabowidzących Poobserwuj osoby słabowidzące, jak się miotają wewnętrznie. Raz są widzącymi, to znowu niewidomymi. Zastanów się, jakie stwarza im to problemy. Ich życie nie jest łatwe. Trudno im opanować bezwzrokowe metody bytowania, a ich wzrok nie zawsze i nie w każdych warunkach panujących w otoczeniu wystarcza, by zachowywać się, jak osoba widząca. Słabowidzący najczęściej starają się robić wszystko, co w ich mocy, żeby ukryć niepełnosprawność. Jest to zrozumiałe. Problem jednak polega i na tym, że jeżeli im się uda, mają żal do ludzi, że im uwierzyli. Uważają, że ludzie ich krzywdzą podejrzeniami o nieuzasadnioną przynależność do stowarzyszenia niewidomych, niekiedy o załatwienie orzeczenia niepełnosprawności na lewo i wyłudzanie nienależnej pomocy. I rzeczywiście, jest to dylemat. Co tu można poradzić? Ludzie nie mogą jednocześnie wiedzieć i nie wiedzieć o czyimś uszkodzeniu wzroku. Dla przeciętnego człowieka jest mało zrozumiałe, że niewidomy może widzieć. Jeżeli jeszcze stara się udawać, że widzi lepiej niż widzi, a jednocześnie, gdy jest mu to potrzebne, korzysta z jakichś tam uprawnień. Jak ten biedny zwykły człowiek może się w tym rozeznać, skoro wielu słabowidzących też niezbyt dokładnie orientuje się w swojej niepełnosprawności. Nie ma możliwości dokładnego informowania otoczenia o zawiłościach orzekania niepełnosprawności z powodu uszkodzonego wzroku. To zresztą wykluczałoby udawanie osoby dobrze widzącej. W rezultacie osoba słabowidząca albo udaje człowieka widzącego, albo jest podejrzewana o udawanie niewidomego. Jest to duże obciążenie psychiczne. Najkorzystniej byłoby zaakceptować niepełnosprawność i wszystko, co się z nią wiąże. Takie rady jednak jest łatwiej dawać niż postępować zgodnie z nimi. Mimo to, jeżeli tylko nadarzają się dogodne warunki, warto spróbować przekonać słabowidzącego, że udawanie do niczego dobrego nie prowadzi, i że szkodzi przede wszystkim jemu samemu. && Ogłoszenia Podziękowanie Redakcja miesięcznika „Sześciopunkt” serdecznie dziękuje Czytelnikowi, który, z okazji ukazania się setnego numeru naszego czasopisma, przygotował obszerne statystyki - „Sześciopunkt” opisany liczbami. Z otrzymanego opracowania publikujemy kilka danych statystycznych: Liczba numerów: 100 Artykuły Rok 2015 - liczba artykułów 180, w tym: tyflologicznych 29, wierszy 1, przepisów kulinarnych 66 Rok 2016 - liczba artykułów 204, w tym: tyflologicznych 36, wierszy 1, przepisów kulinarnych 70 Rok 2017 - liczba artykułów 223, w tym: tyflologicznych 56, wierszy 28, przepisów kulinarnych 32 Rok 2018 - liczba artykułów 250, w tym: tyflologicznych 41, wierszy 66, przepisów kulinarnych 33 Rok 2019 - liczba artykułów 276, w tym: tyflologicznych 40, wierszy 42, przepisów kulinarnych 31 Rok 2020 - liczba artykułów 274, w tym: tyflologicznych 34, wierszy 23, przepisów kulinarnych 36 Rok 2021 - liczba artykułów 275, w tym: tyflologicznych 17, wierszy 30, przepisów kulinarnych 15 Rok 2022 - liczba artykułów 284, w tym: tyflologicznych 19, wierszy 51, przepisów kulinarnych 25 Rok 2023 - liczba artykułów 254, w tym: tyflologicznych 16, wierszy 44, przepisów kulinarnych 36 Rok 2024 - liczba artykułów 132, w tym: tyflologicznych 7, wierszy 17, przepisów kulinarnych 19 Razem artykułów 2352, w tym: tyflologicznych 295, wierszy 303, przepisów kulinarnych 363 Działy tematyczne Od redakcji: 81 Co w prawie piszczy: 67 Galeria literacka z Homerem w tle: 93 Gospodarstwo domowe po niewidomemu: 64 Kuchnia po naszemu: 64 Kulturalne co nieco: 6 Listy Czytelników: 40 Nasze sprawy: 96 Ogłoszenia: 57 Polemiki: 1 Prawo na co dzień: 15 Rehabilitacja kulturalnie: 90 Sport: 37 Tyflonowinki: 81 Warto posłuchać: 39 Z historii niewidomych: 10 Z polszczyzną za pan brat: 63 Z poradnika psychologa: 69 Z uśmiechem przez życie: 25 Zdrowie bardzo ważna rzecz: 96 Wybrane elementy tyflologiczne Aplikacje: 76 Biała laska: 25 Brajl: 25 Literatura: 42 Oferty: 8 Pies przewodnik: 17 Sprzęt: 50 Usprawnienia: 37 Wzrok: 36 Liczba autorów: 414. Budujemy ławeczkę upamiętniającą Panią Zofię Morawską W tym roku nadal prowadzona jest zbiórka, pragniemy sfinansować pomnik - ławeczkę pani Zofii Morawskiej, która przez kilkadziesiąt lat podejmowała się wyjątkowo trudnej roli zdobywania środków na prowadzenie Dzieła Matki Czackiej. Przez wiele kadencji była skarbnikiem zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, miała szerokie kontakty z Polonią zagraniczną, ale znajdowała czas, by interesować się sytuacją wychowanków, a szczególnie ich zatrudnieniem i usamodzielnieniem. Każdy, kto znał Panią Zofię Morawską, wie, że była człowiekiem-instytucją, zajmowała się osobiście wieloma sprawami. Jako pierwsza kobieta w Polsce otrzymała Order Orła Białego. Na zebraniu Komitetu przyjęto projekt sfinansowania „ławeczki wraz z figurą”, upamiętniającej Panią Zofię Morawską, która całe życie poświęciła dla dobra niewidomych. Ławeczka zostanie usytuowana na terenie ośrodka dla dzieci niewidomych w Laskach. Bardzo prosimy o wsparcie naszej inicjatywy. Można to zrobić, wpłacając dowolną kwotę na rachunek bankowy Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach nr 88-1140-2062-0000-4399-5800-1063 tytułem Zofia Morawska - upamiętnienie. Wszystkim darczyńcom serdecznie dziękujemy! Komitet Upamiętnienia Henryka Ruszczyca