Liderzy o wielkich sercach i umysłach

- sylwetki zasłużonych dla środowiska niewidomych

 

Wydawca:

Fundacja „Świat według Ludwika Braille'a”
ul. Powstania Styczniowego 95d/2
20-706 Lublin
tel.: 697-121-728
e-mail: biuro@swiatbrajla.org.pl
www.swiatbrajla.org.pl
KRS 0000515560

Przedruk: „Encyklopedia Osób Zasłużonych dla Środowiska Niewidomych”.
Biogramy prasowe, pod redakcją Józefa Szczurka,
Wydawnictwo Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, Laski 2016

© Copyright Fundacja „Świat według Ludwika Braille'a”
Lublin 2023

ISBN: 978-83-965423-5-9

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych
Logo PFRON

SPIS TREŚCI

Wstęp

Andrzej Adamczyk

Józef Buczkowski

Ks. Tadeusz Fedorowicz

Władysław Gołąb

Alicja Gościmska

Maria Grzegorzewska

Michał Kaziów

January Kołodziejczyk

Kazimierz Lemańczyk

Józef Mendruń

Maria Miłkowska

Jan Silhan

Stefania Skiba

Kazimierz Szczepański

Józef Szczurek

Adolf Szyszko

Stanisław Żemis

Wstęp

Oddajemy do Państwa rąk publikację pt. „Liderzy o wielkich sercach i umysłach - sylwetki zasłużonych dla środowiska niewidomych”. Publikacja zawiera biogramy prasowe osób, które organizując szkolnictwo, tworząc zakłady pracy, ośrodki szkolno-wychowawcze i rehabilitacyjne przyczyniły się do podniesienia poziomu życia oraz rehabilitacji polskich niewidomych.

Prezentujemy sylwetki osób, które dzięki zaangażowaniu, chęci pomagania, wiedzy i doświadczeniu utorowały niewidomym drogi do pracy, nauki i kultury.

Celem publikacji jest upamiętnienie Tych, którzy poprzez swoją działalność stworzyli szanse i perspektywy godnego życia obecnym i przyszłym pokoleniom.

Wśród zaprezentowanych postaci, są osoby, które mogą być przykładem do naśladowania dla niewidomych i nowo ociemniałych tracących wiarę w to, że bez wzroku można wiele dokonać.

Wydawca

⤌ powrót do spisu treści

Andrzej Adamczyk

 

(...) 26 listopada 1989 roku, zmarł dr Andrzej Adamczyk - wybitny tyflopedagog, fizyk, działacz społeczny i tyflotechnik, jeden z prekursorów szkolenia niewidomych informatyków w Polsce. (...)

Urodził się 14 marca 1936 roku w Warszawie. Jego rodzicami byli: Antoni, z zawodu ślusarz precyzyjny, i Józefa z Kramerów. W roku 1942, w wieku sześciu lat, podjął naukę w siedmioklasowej polskiej szkole powszechnej przy ul. Grochowskiej. 13 grudnia 1944 roku w wypadku z niewypałem (spowodowanym przez przypadkowych chłopców) utracił wzrok. W roku 1947 Andrzeja oddano do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, a 2 lata później przeniesiono go do Zakładu w Laskach. (...)

W Zakładzie w Laskach trafił do bardzo dobrej i zdolnej grupy, tzw. „minerów”, czyli chłopców, którzy utracili wzrok w wypadkach z niewypałami. Okoliczność ta sprzyjała wysokiemu poziomowi całej grupy.

W roku 1955 Andrzej Adamczyk uzyskał świadectwo ukończenia zasadniczej szkoły zawodowej oraz mistrzowski dyplom dziewiarza. W lutym następnego roku podjął pracę jako szczotkarz w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy w Warszawie, a od września 1956 roku rozpoczął naukę w szkole wieczorowej, zdając egzamin do klasy jedenastej. W roku 1957 zdał egzamin maturalny i przeniósł się do Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” o profilu artystycznym w dziedzinie dziewiarstwa i tkactwa, w której pracował do 1961 roku, kiedy to podjął studia dzienne na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Matematyczno-Fizycznym. Obrany przez Adamczyka kierunek studiów to fizyka, zaakceptowany przez uczelnię z poważnymi trudnościami (chciano go przesunąć na kierunek matematyczny). W tym okresie w życiu Adamczyka zaszły istotne zmiany. 7 kwietnia 1958 roku ożenił się z Marią Darską, która ofiarnie służyła mu do końca życia. Z małżeństwa tego przyszła na świat trójka dzieci: Piotr, Magdalena i Monika.

Andrzej Adamczyk miał umysł ścisły. Był człowiekiem o nieprzeciętnych zdolnościach i inteligencji. Studia zakończył w 1966 roku. Pozostało tylko napisanie pracy magisterskiej, co trwało przeszło dwa lata. Trójka dzieci wymagała środków utrzymania, a więc musiał pracować. Były to zajęcia dorywcze, głównie w różnych warszawskich ośrodkach elektroniczno-obliczeniowych. Obrona pracy magisterskiej miała miejsce dopiero w roku 1969. W tym samym roku został zatrudniony w Instytucie Badań Jądrowych w VII Zakładzie Teorii Jądra Atomowego jako asystent, a następnie - starszy asystent. W 1979 roku obronił pracę doktorską na temat: „Nowe kowariantne równania falowe dla grupy Poincare i dla grup wyższych symetrii w teorii cząstek elementarnych”.

W Instytucie Badań Jądrowych Adamczyk miał szanse dalszego awansu naukowego. Gdy jednak Zakład w Laskach w 1976 roku zaproponował mu stanowisko dyrektora liceum, przeniósł się tam do pracy. Od 1 sierpnia 1981 roku objął stanowisko dyrektora Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Róży Czackiej w Laskach, na którym pozostał do śmierci.

Wysokie walory naukowe Adamczyka nie pozwoliły mu ograniczyć się tylko do pracy w Laskach. Traktowano go jako najwyższy polski autorytet w dziedzinie tyflotechniki. Z dziedziny tej prowadził wykłady na Uniwersytecie im. M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie i w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie. Działał w Radzie Naukowej Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych i przez kilka lat reprezentował Polskę w komisji tyflotechniki Europejskiej Unii Niewidomych. Przez 12 lat adaptował do potrzeb niewidomych podręczniki szkolne. Brał udział w 18 konferencjach naukowych organizowanych w różnych ośrodkach za granicą.

Drugim nurtem działalności Adamczyka było jego zaangażowanie w pracę społeczną. Od roku 1974 był członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, a od roku 1981 - jego wiceprezesem. Od roku 1981 do listopada 1988 był wiceprzewodniczącym Zarządu Głównego PZN. (...)

***

(...)

Dr Andrzej Adamczyk już w drugiej połowie lat sześćdziesiątych pracował jako informatyk. We wrześniu 1973 roku przedstawił doskonale udokumentowany „Memoriał w sprawie możliwości i potrzeby udostępnienia niewidomym zawodu programisty elektronicznych maszyn cyfrowych” (Memoriał obejmuje 36 stron maszynopisu). We wstępie do Memoriału czytamy: „Aby zdać sobie w pełni sprawę z istotnej potrzeby i realnych możliwości szkolenia w naszym kraju niewidomych programistów elektronicznych maszyn cyfrowych (EMC), poruszymy w niniejszym opracowaniu trzy grupy tematów, a mianowicie: aktualna struktura zatrudnienia inwalidów wzroku w Polsce, szkolenie i zatrudnienie niewidomych informatyków za granicą oraz nasze krajowe możliwości w tym zakresie”.

Na końcu Memoriału Adamczyk podaje bibliografię, głównie w językach obcych; w przejrzystych tabelach ukazuje strukturę zatrudnienia niewidomych w Polsce, gdzie dominują prace rękodzielnicze. Dalej określa, na czym polega praca programisty EMC, daje przegląd metod szkolenia i form zatrudnienia niewidomych informatyków oraz kto z niewidomych może być programistą, jakie potrzebne są predyspozycje ogólne. I wreszcie omawia możliwości szkolenia niewidomych programistów w Polsce.

Jak dowiadujemy się z części historycznej Memoriału, pierwszy ośrodek szkolenia niewidomych informatyków zorganizowano w Stanach Zjednoczonych w roku 1963. „Milowymi kamieniami na drodze szkolenia programistów z uszkodzonym wzrokiem - pisze dr Adamczyk - było międzynarodowe spotkanie - pierwsze skromniejsze obradowało w Cleveland (stan Ohio) w październiku 1969 roku, drugie, zorganizowane przez WOS (...) na dużo większą skalę, odbyło się w Moskwie w listopadzie 1972 roku. W pierwszym spotkaniu wzięły udział tylko trzy kraje (...), a w trzy lata później w obradach uczestniczyli delegaci z 16 państw”. Dużą rolę w dostosowaniu elektronicznych maszyn cyfrowych (komputerów) do potrzeb niewidomych odegrał koncern IBM w Stanach Zjednoczonych.

Na zakończenie swego Memoriału dr Adamczyk pisze o cennej inicjatywie prof. Leona Łukasiewicza: „W roku bieżącym w Centrum Obliczeniowym PAN w ramach Pracowni Metod Numerycznych, kierowanej przez prof. L. Łukasiewicza, został utworzony Zespół Niewidomych Programistów. (...) Celem powołania Zespołu jest umożliwienie niewidomym informatykom osiągnięcia biegłości w programowaniu EMC”.

W 1975 roku Ryszard Sawa pisał o tym zespole: „Od dwóch lat w Centrum Obliczeniowym Polskiej Akademii Nauk w Warszawie istnieje Zespół Niewidomych Programistów maszyn cyfrowych. Obecnie w jego skład wchodzą czterej pracownicy: mgr ekonometra Stanisław Jakubowski, mgr inż. elektronik Wojciech Zawistowski, dr inż. Kazimierz Mańkowski i autor niniejszego artykułu, z wykształcenia matematyk. W naszej działalności można wyróżnić dwa główne kierunki: specjalizacje zgodne ze zdobytym wykształceniem i prowadzenie badań nad możliwościami zatrudnienia niewidomych w informatyce. Nazwą „informatyka” określa się wszelką działalność związaną z prowadzeniem obliczeń na komputerach”.

Ażeby niewidomy mógł samodzielnie posługiwać się komputerem, trzeba mu umożliwić odczytywanie zapisów ukazujących się na ekranie. Najprostszym sposobem jest informacja głosowa za pośrednictwem tzw. „mowy syntetycznej”. Problem ten żywo zainteresował dra Andrzeja Adamczyka. W tym celu, podejmując pracę w Laskach, nawiązał współpracę z prof. Leonem Łukasiewiczem z Centrum Obliczeniowego PAN. W 1981 roku powołał w Zakładzie w Laskach specjalny zespół konstrukcyjno-badawczy, złożony z wybitnych inżynierów. W 1983 roku nawiązali oni współpracę z Instytutem Biocybernetyki nad zastosowaniem mowy syntetycznej do urządzeń dla niewidomych. Już w 1985 roku opracowana w tym zespole mowa syntetyczna znalazła zastosowanie w konkretnych urządzeniach. Zespół laskowskich inżynierów pod kierunkiem dra Adamczyka opracował i wytworzył następujące pomoce tyflotechniczne: wielofunkcyjny miernik napięcia prądu, oporności i pojemności elektrycznej, elektroskop z odczytem dźwiękowym, mówiący kalkulator, zegar cyfrowy z programem sterującym dzwonkami szkolnymi, zwykłą maszynę do pisania sprzężoną z syntezatorem mowy w języku polskim, kompas z sygnalizacją dźwiękową. (...)

***

Dziś, kiedy już (...) dr Andrzej Adamczyk nie żyje i gdy na jego grobie na cmentarzu laskowskim ciągle widzimy świeże kwiaty, warto przypomnieć jego ogromne zasługi w przybliżeniu polskim niewidomym osiągnięć tyflotechniki. W ciągu tak krótkiego, zaledwie 53-letniego życia dokonał tak wiele...

⤌ powrót do spisu treści

Józef Buczkowski

 

Mnie zawsze wiatr w oczy
Władysław Gołąb

(...) Rodzice naszego bohatera - Waleria z Turskich i Józef Buczkowski - zamieszkiwali w osadzie Stary Młyn, odległej o kilometr od Końskich, niewielkiego miasteczka na Kielecczyźnie. Stary Młyn liczył zaledwie kilka chałup, a ziemi wraz z gruntami dworskimi było około 120 morgów. Wieś należała do gminy Duraczów, ale ekonomicznie związana była raczej z miasteczkiem Końskie.

9 września 1909 roku państwu Buczkowskim urodził się syn, któremu po ojcu dano na imię Józef. Chrzest odbył się w kościele parafialnym pod wezwaniem św. Mikołaja w Końskich. Końskie, jak większość osiedli kieleckich, było w dwóch trzecich miasteczkiem biedoty żydowskiej. Nic tedy dziwnego, że po wojnie, gdy w rodzinie przybyło jeszcze kilkoro dzieci, państwo Buczkowscy przenieśli się do Łodzi, aby tam szukać chleba. Tu nasz bohater ukończył szkołę niższą i podjął naukę w seminarium nauczycielskim im. E. Estowskiego. Mimo iż cała rodzina zamieszkiwała w Łodzi, Józef Buczkowski chętnie przyjął stanowisko nauczyciela w szkole powszechnej we wsi Czarnocin, oddalonej od Łodzi o 28 kilometrów. (...)

Józef Buczkowski w Czarnocinie pracował jednak tylko dwa lata: od 1931 do 1933 roku. Doskonale zapowiadającą się karierę nauczyciela wiejskiego przerwał tragiczny wypadek: utrata wzroku. O zdarzeniu tym nie lubił mówić. I my uszanujmy to milczenie.

Czym były dla Józefa Buczkowskiego lata 1933-1935, można się tylko domyślać. Był to przypuszczalnie ten pierwszy wielki wiatr, który powiał mu w oczy. Nie wiem, za czyją namową trafił do Zakładu dla Niewidomych w Laskach. Tu znalazł życzliwą pomoc i pracę. Matka Czacka skierowała go do Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej do prof. Marii Grzegorzewskiej. W roku 1938 uzyskał dyplom ukończenia instytutu i uprawnienia do nauczania w szkołach specjalnych. Z tego to okresu datuje się serdeczna przyjaźń Józefa Buczkowskiego z Marią Grzegorzewską.

Jednak Józef Buczkowski tęsknił za swą ukochaną Łodzią. Tu od roku 1931 działała Łódzka Rodzina Radiowa - stowarzyszenie, którego celem było otaczanie wszechstronną opieką niewidomych dzieci z terenu województwa. Łódzka Rodzina Radiowa prowadziła niewielką szkołę, a w roku 1936 podjęła budowę nowoczesnego zakładu dla stu niewidomych dzieci. Od 1 września Józef Buczkowski miał podjąć pracę w tym nowym zakładzie. Niestety, wojna pokrzyżowała jego plany i został na dalsze sześć lat w Laskach. Nie był to jednak czas zmarnowany. Tu zaprzyjaźnił się z dr. Włodzimierzem Dolańskim, tu nauczył się pełnej samodzielności i wszelkich technik życia i pracy „po niewidomemu”. Jeden z niewidomych opowiadał mi: „Pan Buczkowski to niezwykle twardy człowiek. Potrafi pieszo chodzić do Rzeszy po żywność i przynosić ją do Lasek na własnych plecach”.

Tak, Józef Buczkowski był twardym człowiekiem. Było w nim coś z kieleckiego chłopa: przeciwności nie zrażały go, lecz mobilizowały. Był twardy, ale przede wszystkim dla siebie. Dla człowieka załamanego miał zawsze wiele serdecznego ciepła i łagodności.

Dr Włodzimierz Dolański nauczył go traktowania spraw niewidomych jako szczególnego zadania. Ideą doktora było zorganizowanie silnej, ogólnopolskiej organizacji, zrzeszającej wszystkich inwalidów wzroku.

Pod koniec stycznia 1945 roku Józef Buczkowski okazyjnymi ciężarówkami wybrał się do Łodzi, aby tam zorientować się w sytuacji szkoły dla niewidomych. W Łodzi jednak nie było żadnych szans zatrzymania się. Powrócił zatem do Lasek i czekał na odpowiedź władz oświatowych. W marcu powiadomiono go, że szkoła w Łodzi nie będzie uruchomiona. Wprawdzie Łódzka Rodzina Radiowa podjęła działalność, ale przedmiotem jej troski stały się dzieci widzące, osierocone w wyniku działań wojennych. I wtedy przyszedł mu z pomocą dr Włodzimierz Dolański, który uzyskał od swego przyjaciela z lat studenckich - Stanisława Skrzeszewskiego, kierującego resortem oświaty, specjalny list polecający do kuratora łódzkiego, upoważniający Józefa Buczkowskiego do zorganizowania szkoły dla niewidomych dzieci w Łodzi.

Już w maju 1945 roku Józef Buczkowski przeniósł się na stałe do tego miasta, gdzie zamieszkały także trzy jego siostry: Olimpia, Otylia i Stanisława (do dziś żyje jeszcze tylko Stanisława). Obok prac organizacyjnych związanych ze szkołą, Józef Buczkowski zajął się współorganizowaniem Związku Niewidomych w Łodzi. Już w maju odbywa się pierwsze zebranie organizacyjne. Zostaje wybrany zarząd, na którego czele staje Adam Tobis. Buczkowski obejmuje funkcję sekretarza, którą we wrześniu odstępuje Stanisławowi Ziembie.

10 grudnia 1945 roku udaje mu się uzyskać obiekt na przyszłą szkołę. Jest to teren o powierzchni około hektara, z pięknym ogrodem, budynkiem głównym, oficyną i zabudowaniami gospodarczymi. Całość jest pięknie zlokalizowana w dzielnicy willowej, niedaleko radiostacji, między ulicą Tkacką i Mostową. Kilka miesięcy później otrzymuje przydział trzech hektarów ziemi położonej pomiędzy ulicą Mostową i Narutowicza w bezpośredniej bliskości z obiektem szkolnym. Na tym nowym terenie zamierzał wybudować szkołę zawodową masażu leczniczego, pomieszczenia dla Związku Niewidomych, drukarnię i kryty basen. Tymczasem w styczniu 1946 roku utworzył szkołę powszechną, a w marcu internat, w którym do czerwca zamieszkało już ponad 20 uczniów. Od września 1946 praca w szkole ruszyła pełną parą.

Od marca 1946 Józef Buczkowski zamieszkał w internacie przy ulicy Tkackiej i czas swój dzielił na pracę w szkole, w Związku łódzkim i na współtworzeniu z dr. Włodzimierzem Dolańskim ogólnopolskiej organizacji. Starania te uwieńczone zostały powołaniem na zjeździe zjednoczeniowym w październiku 1946 w Chorzowie Związku Pracowników Niewidomych RP.

(...)

W 1949 roku po zamknięciu Zakładu Szkolenia Inwalidów Wojennych w Jarogniewicach zostaje przeniesiony do Gdańska, gdzie w Zakładzie Szkolenia Inwalidów Niewidomych przy ulicy Morskiej pełni funkcję nauczyciela. Równocześnie staje na czele zarządu Oddziału Gdańskiego Związku Pracowników Niewidomych RP. Obejmuje także kierownictwo zespołu redakcyjnego „Pochodni”.

Niestety, i tym razem wiatr nie przestaje wiać mu w oczy. W Warszawie powstaje Polski Związek Niewidomych. Wszystko, co stare, jest złe. Zakład przy ulicy Morskiej w Gdańsku zostaje przekazany Akademii Medycznej, a zakład Szkolenia Inwalidów przeniesiony do Wrocławia. Na te przenosiny Józef Buczkowski już się nie decyduje. Podejmuje pracę szczotkarza.

Proponują mu stanowisko kierownika nowo organizowanej spółdzielni w Bytomiu Odrzańskim, ale odmawia, był bowiem rasowym wychowawcą i wiedział, że spółdzielczość to nie jego specjalność. A kiedy w roku 1955 przychodzi kolejna propozycja, tym razem na kierownika pedagogicznego Ośrodka Szkolenia Niewidomych w Bydgoszczy, tę ofertę przyjmuje. Po odejściu dotychczasowego dyrektora otrzymuje nominację na dyrektora ośrodka. Na stanowisku tym pozostaje aż do 1973 roku, czyli do przejścia na emeryturę. Ale i tym razem nie było to normalne przejście na emeryturę, ale wyraźne polecenie władz. Już po raz ostatni pozbawiono go tego, co ukochał i tego, co dobrze czynił. Świadczą o tym liczne głosy jego byłych wychowanków.

Józef Buczkowski wszędzie, gdzie go los rzucił, natychmiast włączał się w pracę związkową. Zabiegał o nowe uprawnienia, troszczył się o rehabilitację i kulturę osobistą niewidomych. Między innymi w Łodzi przyczynił się do zorganizowania Koła Uczących się Niewidomych. Koło w 1950 roku zlikwidował mjr Leon Wrzosek.

Kolejną ideą Buczkowskiego było angażowanie widzących do niesienia pomocy niewidomym. W tym to celu we wrześniu 1946 roku organizuje Koło Przyjaciół Niewidomych w Łodzi, a w czerwcu 1965 roku Towarzystwo Przyjaciół Ośrodka Rehabilitacji Szkolenia Zawodowego w Bydgoszczy. Na walnym zebraniu w lutym 1971 roku przyjęło ono obecną nazwę: Towarzystwo Przyjaciół Niewidomych w Bydgoszczy. Według słów samego Buczkowskiego, naczelnym hasłem Towarzystwa jest: „Być przyjacielem niewidomych, nieść im pomoc - oto spełnienie chlubnego obowiązku obywatelskiego”.

Józef Buczkowski do końca swego pracowitego życia był prezesem Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych, które za cel podstawowy przyjęło budowę nowego obiektu Ośrodka Szkolenia Zawodowego. Kamień węgielny położono 4 czerwca 1976 roku, a całość miała być zakończona do roku 1978. Termin ten nie został dotrzymany i nowy obiekt, pod nazwą Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych - Ośrodek Rehabilitacji Zawodowej ZCSN, położony w Bydgoszczy przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 33, otwarto dopiero po śmierci jego twórcy. Wielokrotnie postulowano, aby nadać mu imię Józefa Buczkowskiego, ale pozostaje to nadal w sferze projektów. Myślę, że i to, co dzieje się w Centrum, rozmija się z marzeniami Buczkowskiego. Miało tu znaleźć miejsce corocznie 120 niewidomych, tymczasem dziś zaledwie połowa miejsc jest wykorzystana. Myślę, że gdyby na którąś z uroczystości przy ulicy Powstańców Wielkopolskich w Bydgoszczy przyszedł duch Buczkowskiego, to po swojemu pokiwałby głową, mówiąc: „No cóż, mnie zawsze wiatr wieje w oczy”.

Józef Buczkowski zmarł na chorobę nowotworową 18 marca 1980 roku. Był odznaczony między innymi: Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotymi Odznakami Honorowymi PZN i ZOŻ oraz Medalem Edukacji Narodowej.

(...)

Pochodnia, listopad 1989

⤌ powrót do spisu treści

Ks. Tadeusz Fedorowicz

 

Potrafił kochać
Władysław Gołąb

(...)

Kapłaństwo i zsyłka

Tadeusz Fedorowicz urodził się 4 lutego 1907 roku w Klebanówce na Podolu (19 km od Zbaraża), w rodzinie ziemiańskiej o głębokich tradycjach patriotycznych i chrześcijańskich. Z dziewięciorga rodzeństwa troje poświęciło się służbie bożej. Młodszy o 7 lat brat, ks. Aleksander, był charyzmatycznym kaznodzieją, proboszczem warszawskiego Izabelina. Jego życie naznaczone było wielkim cierpieniem (w młodym wieku zachorował na gruźlicę, a zmarł na raka w wieku 51 lat). Z kolei siostra, Olga, zakonnica, przebywała 32 lata w komunistycznych Chinach, prześladowana za swoje świadectwo wiary.

Powołanie kapłańskie ojca Tadeusza poprzedziło ukończenie prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, a następnie służba wojskowa w artylerii konnej we Włodzimierzu Wołyńskim. W latach 1931-36 odbył studia filozoficzno-teologiczne w seminarium duchownym i na uniwersytecie we Lwowie. 29 czerwca 1936 roku przyjął święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa Bolesława Twardowskiego. 28 czerwca 1940 roku dobrowolnie wyjechał z transportem Polaków wywożonych ze Lwowa na Sybir. Ciężko pracując fizycznie w obozie pracy w Republice Maryjskiej, pełnił potajemnie posługę kapłańską. Aresztowany przez NKWD w 1943 roku, spędził kilka miesięcy w więzieniu w Semipałatyńsku. Od kwietnia do listopada 1944 roku pełnił funkcję kapelana I Armii Polskiej w ZSRR, z którą wrócił do kraju. W 1947 roku został kapelanem w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. W latach 1948-50 był ojcem duchownym seminarium lwowskiego, przeniesionego do Kalwarii Zebrzydowskiej. W 1950 roku powrócił do Lasek i w 1957 roku ks. prymas Stefan Wyszyński powierzył mu zorganizowanie krajowego duszpasterstwa niewidomych.

Głęboka kultura, niezwykła prostota i umiejętność dostrzegania piękna i dobra w otaczającym świecie oraz napotkanych ludziach, przysparzały ojcu Tadeuszowi wielu przyjaciół. Z profesorem Stefanem Swieżawskim (1907-2004), wybitnym historykiem filozofii, przyjaźnił się od gimnazjum do ostatnich dni swego życia. Do jego przyjaciół zaliczyć też należy Jana Pawła II, ks. Franciszka kard. Macharskiego, ks. Mariana kard. Jaworskiego i wielu innych, zarówno osób duchownych, jak i świeckich.

 

Przyjaciel Ojca Świętego

Podczas uroczystej mszy św. w dniu 23 czerwca kazanie wygłosił ks. kard. Jaworski (ur. w 1926 roku), którego do święceń kapłańskich przygotowywał w Kalwarii Zebrzydowskiej ojciec Tadeusz. Przypomnijmy, że kard. Jaworski był jednym z najbliższych przyjaciół Jana Pawła II, złączony z nim także poprzez osobiste cierpienie. W „1967 roku, w zastępstwie arcybiskupa Karola Wojtyły, głosił rekolekcje na Warmii. W drodze powrotnej pociąg relacji Olsztyn-Kraków wykoleił się, a ks. prof. Jaworski w wypadku tym stracił lewą rękę”.

Po śmierci ojca Tadeusza Jan Paweł II w swym telegramie napisał: „Odszedł dobry Pasterz” - tak, odszedł dobry Pasterz, który całe swe życie oddał tym, do których go Chrystus posłał. To jego nastawienie, ta jego postawa wydania się na służbę innym, na sposób kapłański, heroicznie przejawiała się, kiedy zgłosił się, by razem z wywożonymi na „nieludzką ziemię” im towarzyszyć. Trzeba było w tym czasie przeżywać wywózki ze Lwowa, ażeby doświadczalnie niejako wiedzieć, co oznacza tego rodzaju decyzja. Zdawał sobie z tego sprawę ojciec Tadeusz, pamiętał jednak na słowa Jezusa, który zapowiadał prześladowania dla swego imienia. Wiemy też, że nie ominęły go więzienne kazamaty. Przez całe życie te i inne doświadczenia znosił z pogodą, z zawierzeniem całkowicie Bożej Opatrzności i nigdy się nie skarżył. W swoich wspomnieniach nigdy nikogo nie osądzał.

Dalej ks. kard. mówił: „Dzisiaj chciałbym zwrócić uwagę na jego posługę osobom duchownym, zakonnym i świeckim, przez konfesjonał. Ilu ludzi przez zaufanie do niego, jako kapłana, odnajdywało z powrotem Boga u kratek konfesjonału? Kto to zliczy? A wiemy, że zawsze był do dyspozycji”.

Arcybiskup Kazimierz Nycz, (...) też spotkał ojca Tadeusza, gdy jako seminarzysta słuchał jego nauk rekolekcyjnych. Do dziś pamięta jego słowa: „Uczcie się od dzieci niewidomych, one też nie widzą otaczającego ich pięknego świata, a przecież ten świat istnieje, tak jak istnieje Dobry Bóg”.

(...)

Pochodnia, sierpień 2007

***

W czasie swej pracy z niewidomymi w Laskach, Tadeusz Fedorowicz stał się bardzo ważnym autorytetem duchowym dla wielu kręgów warszawskiej inteligencji. Wówczas w Laskach regularnie bywały takie osoby jak Tadeusz Mazowiecki, Stefan Swieżawski, Jerzy Zawieyski, Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz, Bohdan Cywiński, Andrzej Wielowieyski i wielu innych. Tadeusz Fedorowicz organizował dla tych środowisk dni skupienia i rekolekcje, wspierał duchowo w działaniach opozycyjnych względem PRL. Był olbrzymim autorytetem dla warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, cenionym spowiednikiem ludzi młodych. Rozpoczął również prowadzenie trudnego w czasach PRL duszpasterstwa rodzin ziemiańskich i arystokratycznych. Podczas pontyfikatu Jana Pawła II był regularnym spowiednikiem papieża, z którym był zaprzyjaźniony jeszcze sprzed czasu pontyfikatu.

Pochowany został na cmentarzu w Laskach.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Fedorowicz

⤌ powrót do spisu treści

Władysław Gołąb

 

(...)

 

Dokąd sięgają nasze wspomnienia
Z Państwem Justyną i Władysławem Gołąbami rozmawia Izabela Górnicka-Zdziech

- Rozpoczynając opowieść o wspólnych losach, proszę opisać, z jakich rodzin państwo pochodzicie i gdzie się wychowaliście?

 

Justyna Gołąb. Urodziłam się i wychowałam w Zaklikowie, aktualnie znajdującym się w województwie podkarpackim. Moja mama, Michalina ze Słapczyńskich, i ojciec, Jan Serafin Dwornicki, byli wierzący. Nasza rodzina bardzo się kochała. (...) Miałam pięciu braci.

Władysław Gołąb. Miejscem moich narodzin był, położony niedaleko Łodzi, Sulejów. Mój ojciec miał na imię Władysław, a matka - Rozalia. Byli to ludzie wierzący. Nasza rodzina chodziła na wszystkie niedzielne Msze św., przyjmowaliśmy księdza po kolędzie, dając mu ofiary. Mam starszą siostrę, Kazimierę i starszego brata, Józefa, który zmarł w 1994 r. Przyszedłem na świat jako ostatni z rodzeństwa, 12 kwietnia 1931 roku.

(...)

 

- Gdzie znaleźli się państwo w czasie wojny i okupacji?

 

J.G. Całą wojnę i okupację przeżyłam w Zaklikowie. Jedynym miłym wspomnieniem z okresu okupacji są narodziny Wieśka, syna Lutka, mojego pierwszego bratanka. Wybiegłam wtedy uszczęśliwiona późnym wieczorem do serdecznej koleżanki, aby jej oznajmić, że jestem ciocią. Jednym ze złych wspomnień jest takie, jak polałam się mlekiem, gotującym się na żelaznym piecyku. Poparzyłam sobie nogę i nie mogłam uczestniczyć w ślubie Lutka. Do dziś pamiętam, jak bardzo przeżywałam fakt, że Lutek i Marian zostali podczas okupacji wzięci do niewoli. Niemcy aresztowali ich w Zaklikowie, następnie wywieźli ponad 70 km dalej, do Lublina, gdzie ulokowali na Zamku, a po kilku dniach zwolnili. Myślę, że bracia należeli do AK. Najstraszniejsze wspomnienia są związane z wywozem Żydów i wypędzaniem nas przez Niemców na rynek. (...)

W.G. Wojna zastała naszą rodzinę w Sulejowie. Pierwszą klasę ukończyłem przed wojną, a kolejne już w czasie okupacji, ucząc się w szkole i w domu. Byłem w pierwszej klasie, gdy moja siostra, szóstoklasistka Kazia, zabierała mnie ze sobą na lekcje geografii. Nauczycielka zadawała pytania, a gdy dziewczęta nie umiały odpowiedzieć, zwykła mówić: „To chyba Władzio nam powie”. Byłem niezwykle aktywnym, silnym i sprawnym chłopcem, wszędzie mnie było pełno, ale potrafiłem skupić się, jeśli sytuacja tego wymagała.

Wybuch II wojny światowej pamiętam bardzo dobrze, gdyż 4 IX 1939 r. doszło do pierwszego bombardowania Sulejowa. Przez trzy dni bombardowania w naszym niewielkim miasteczku zginęło około 1 tys. osób. Pamiętam nadlatujące samoloty, bomby i popłoch, lęk, obawę wśród ludzi. Moja rodzina mieszkała na obrzeżu Sulejowa, które nie ucierpiało od bombardowania. Zresztą, po pierwszym bombardowaniu uciekliśmy na wieś do rodziny mojej mamy. Tam spędziliśmy tydzień. W czasie okupacji nasz dom był miejscem nielegalnych spotkań. Rodzina związała się z NSZ i ZWZ. Mój brat cioteczny, Kazimierz Zając, należał do NSZ, potem przeszedł do AK, a po wojnie przesiedział za to prawie 12 lat w więzieniu.

(...)

 

- Jak doszło do tego, że w ostatnim roku wojny zaczął się pan zajmować usuwaniem min?

 

W.G. Miałem wtedy 13 lat i nie byłem już dzieckiem. W czasie wojny kilkunastoletni chłopiec odpowiadał nieraz za całą rodzinę, bo ojca aresztowano, a matka miała do opieki młodsze dzieci. To on musiał troszczyć się i zarabiać. Były to niewyobrażalne czasy. Każdy angażował się w jakiś rodzaj walki, niezależnie od wieku. Sulejów, jako miejscowość nad Pilicą, był przez Niemców mocno fortyfikowany. Ustawili tam zasieki, przygotowali pola minowe, bunkry drewniane i betonowe. Chcieli powstrzymać nad Pilicą armię radziecką. Ponieważ drogi były kontrolowane, należało stworzyć bezpieczne przejścia przez pola, a zatem usunąć miny. Podjąłem się tego z bratem. Któregoś dnia jedna z min wybuchła. Przypuszczam, że Niemcy zorientowali się, że ktoś rozbraja miny, ponieważ pole minowe zostało ustawione między zasiekami w ten sposób, że znajdowały się tam miny czołgowe, po których można było biegać, gdyż wybuch powodował kilkusetkilogramowy nacisk, a między nimi lokowano miny piechotne, przy których nawet nacisk kilku kilogramów powodował wyrwanie zatyczki z zapalnika. Pomiędzy zasiekami a polem minowym była przestrzeń niezaminowana, aby można było tamtędy przejść w celu naprawienia zasieków. Tymczasem na tym właśnie terenie została założona mina-pułapka, na którą się natknęliśmy.

 

- Jakie konsekwencje miał ten tragiczny wypadek dla pana i pańskiej rodziny?

 

W.G. Po wypadku moi rodzice i brat zostali aresztowani, a ja straciłem wzrok i znalazłem się w szpitalu. Pamiętam, jak przyszło gestapo, aby mnie przesłuchiwać, a doktor Tomaszewski powiedział, że ani nie słyszę, ani nie widzę, więc dano mi spokój. Mój brat trafił do więzienia w Piotrkowie Trybunalskim i był przesłuchiwany w okrutny sposób. Potem wsadzono go w pociąg razem z 150 innymi więźniami z zamiarem przewiezienia ich na Radogoszcz do Łodzi, gdzie mieli zostać spaleni. W czasie jazdy rozpoczęły się bombardowania. Korzystając z zamieszania, więźniowie uciekli z pociągu. Niemcy zastrzelili kilku uciekających, ale bali się gonić więźniów pod ostrzałem samolotowym. Brat uciekał na mrozie w trepach i drelichach więziennych, ale ostatecznie dotarł do domu. Rodziców zwolniono z więzienia, tydzień przed przejściem frontu wschodniego.

 

- Po wypadku nie odzyskał pan już wzroku?

 

W.G. Na początku rozróżniałem tylko światło i ciemność, po miesiącu zacząłem liczyć palce. Mój stan pomału się poprawiał. Dzięki usilnym staraniom doktor Marii Dymitrowskiej w 1946 r. mój wzrok uległ znacznej poprawie, dając mi pewną samodzielność. Ta sama lekarka doradziła mi, abym zaczął uczyć się w Łodzi w szkole dla niewidomych. Dostałem się tam w marcu 1946 r. Wtedy mogłem jeszcze czytać czarny druk przy użyciu specjalnego monokla. Przeszedłem kolejne zabiegi, ostatecznie zupełnie straciłem prawe oko, na lewe sporo widziałem, ale od 1995 r. sytuacja pogarszała się w zastraszającym tempie. Od piętnastu lat nie mam nawet poczucia światła.

 

- Do jakich szkół trafili państwo po wojnie?

 

J.G. W 1945 r. wyjechałam do szkoły do Lublina, ponieważ nie było jeszcze gimnazjum w Zaklikowie. Wynajęłam pokój z kuzynką i spałyśmy na podłodze. Kiedy zorganizowano gimnazjum w Zaklikowie, wróciłam do rodzinnej miejscowości, by tam uczyć się dalej. Po maturze pojechałam do Łodzi, aby studiować na WSP (Wyższej Szkole Pedagogicznej). Trzy lata później podpadłam władzom uczelni: codziennie chodziłam do kościoła, miałam brata księdza, a także przedwojennego brata wojskowego. Powiedziano mi, że mogę ukończyć studia, a potem uczyć, ale będę pozostawać pod partyjnym nadzorem, aby „mówić to, co trzeba”. Będąc pod presją, zdecydowałam się odejść i przenieść na KUL, gdzie skończyłam polonistykę. Po studiach podjęłam pracę w kwesturze.

W.G. Najpierw trafiłem do szkoły podstawowej dla niewidomych w Łodzi. Tam spotkałem się z jej ówczesnym dyrektorem, Józefem Buczkowskim. Ponieważ szkołę podstawową miałem już za sobą, nauczyłem się jedynie Braille'a oraz pisania na maszynie czarnodrukowej. Od września 1946 r. podjąłem naukę gimnazjalną w trybie przyspieszonym. Trafiłem do drugiej gimnazjalnej klasy.

 

- W Łodzi zajął się pan pracą wychowawczą?

 

W.G. Tak, włączyłem się tam w pracę wychowawczą i pomocniczą w szkole dla niewidomych. W 1947 r. dyrektor Buczkowski sprowadził do szkoły siostry orionistki, a z chwilą gdy nastały, jego samego odwołano z powodu różnych intryg. Zacząłem współpracę z siostrami, ale w 1949 r. pojawiła się kandydatka na dyrektorkę, Halina Temerson, która dalej intrygując usunęła stamtąd siostry. Twierdziła, że siostry demoralizowały dzieci, przekazując im informacje z Głosu Ameryki, itd. Wyjaśniłem jednak tę sprawę i nie została ona skierowana do Urzędu Bezpieczeństwa. Moja współpraca z orionistkami była ścisła, co pozwoliło mi zrozumieć rolę zakonów i zakonnic - prostych, zwykłych kobiet ze wszystkimi wadami, które umiały poświęcić swoje życie Bogu i ludziom.

 

- Jaki kierunek studiów pan wybrał i czym zajął się pan po ich ukończeniu?

 

W.G. W 1949 r. zdałem egzamin maturalny i wstąpiłem na wyższą uczelnię. Wybrałem prawo. Po studiach, w 1953 r., dostałem się na aplikację adwokacką, co było cudem Boskim.

J.G. Był najmłodszym adwokatem w Polsce, a na dodatek niewidomym.

W.G. Egzamin zdawało 180 kandydatów, a adwokatura dysponowała tylko trzema miejscami. W obliczu tej sytuacji dostanie się wydawało się całkowicie nierealne, ale Opatrzność nade mną czuwała. Natchnęła dziekana Rady, który zwrócił się z zapytaniem, jak ma postąpić z niewidomym kandydatem, do ówczesnego ministra sprawiedliwości Reka. Minister zaś - do profesor Marii Grzegorzewskiej, najwybitniejszej polskiej znawczyni pedagogiki specjalnej o światowej sławie. Rozmawiałem z nią półtorej godziny i widocznie odniosła pozytywne wrażenie, skoro w efekcie minister Rek zgodził się przyjąć mnie po zdaniu egzaminu. Nie miałem żadnego poparcia ze strony partyjnych adwokatów, sam też nie byłem partyjny, miałem szanse „tylko” w przypadku wykazania się odpowiednią wiedzą. Zdałem pięciogodzinny egzamin indywidualny i dostałem się na aplikację poza limitem trzech miejsc.

(...)

 

- Jak rozwijała się pańska prywatna praktyka adwokacka?

 

W.G. Właściwie szybko przestałem ją prowadzić. Muszę jednak dodać, że przez całą praktykę adwokacką nie prowadziłem spraw rozwodowych. Mogłem występować jako obrońca, ale nie chciałem, aby nie było wątpliwości, że jestem przeciwko rozwodom. A były to sprawy intratne. Rodzinę utrzymywałem z renty, a wspomniane etaty radcy prawnego zajmowały mi dużo czasu. Z czasem okazało się, że miałem coraz więcej możliwości radcowskich. Zostałem m.in. radcą prawnym spółdzielni „Moda i Styl”, „Kwiatogal”, „Rękodzieło Artystyczne”, „Nowa Praca Niewidomych”. Pracowałem faktycznie na dwóch pełnych etatach.

J.G. Twoja praca była w dużej mierze społeczna. Wiele osób pisało do męża listy z prośbami o rady w sprawach prawnych. Potem dziękując, przedstawiali kolejną sprawę, bo tak dobrze im pomógł.

 

- Kiedy przenieśli się państwo do Lasek?

 

W.G. W 1973 r. zostałem wiceprezesem, już po roku zacząłem zastępować prezesa, a prezesem mianowano mnie w 1975 r. Od tego czasu kieruję Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Od lat 80. zaczynałem przebywać w Laskach więcej, aczkolwiek do 1985 r. formalnie mieszkaliśmy w Podkowie. Po 1985 r. pozostawaliśmy w Laskach od poniedziałku do piątku. W piątek żona jechała na próbę chóru. W niedzielę śpiewała na Mszy św. Kiedy nie było próby, zostawaliśmy w Laskach. W 1988 r. przestaliśmy na jakiś czas odwiedzać Podkowę, gdyż żona złamała nogę... polując na komary.

J.G. Miałam problem ze złamaniem, ponieważ noga została źle złożona, a na dodatek włożona w gips, co przy żylakach jest niewskazane. Po zdjęciu gipsu dostałam zapalenia żyły i zatoru. Trafiłam do szpitala na Płocką. 11 dni spędziłam na erce (umarło przy mnie 10 osób). Potem trafiłam na salę ogólną. Dostałam balkonik i zaczęłam powoli chodzić. Wróciłam do Lasek i zamieszkaliśmy w starym przedwojennym budynku, tzw. Watykanie, w którym kiedyś nocował dostojnik watykański. Obecnie budynek ten jest w bardzo złym stanie, ale nie ma pieniędzy na remont. Laski są biedne. Wydatki duże. W Towarzystwie zatrudnionych jest ponad 500 pracowników. Powinien odbyć się także remont dawnego budynku szkoły i internatu, gdzie jest duża sala koncertowa sala z pięknymi plafonami wykonanymi społecznie przez Annę Grocholską.

W.G. W miejsce spalonej wybudowaliśmy piękną szkołę podstawową i gimnazjum, mamy bardzo dobrą szkołę ponadgimnazjalną. Dużo budujemy, a wszystkiego zrobić się nie da.

(...)

 

- Obowiązki prezesa pełni pan od 40 lat, to chyba rekord w Towarzystwie Opieki nad Ociemniałymi. Na czym polega bycie prezesem w tak szczególnym miejscu?

 

W.G. Obowiązek prezesa polega na tym, żeby umieć sobie dobrać ludzi odpowiedzialnych. Moja mądrość jest mądrością moich współpracowników. Człowiek, który uważa, że wie najlepiej, nic nie wie. Staram się mieć ludzi, którym mogę ufać i nie jestem podejrzliwy. To fundamenty mojej działalności. W Laskach nauczyłem się pewnej trudnej do zrozumienia prawdy: jeżeli rozmawiam z dwoma pracownikami i każdy z nich ma inne zdanie, jeden mówi, że coś jest białe, a drugi, że czarne, to jeden i drugi może mówić prawdę, ponieważ tak widzi i odczuwa. Mam zdolność rozeznania prawdy. To szalenie pomaga. W kierowaniu ważne są priorytety. Staram się strzec testamentu matki Czackiej, który jest testamentem realizacji życia w Ewangelii.

(...)

Laski, nr 1-2 (123-124) 2015

 

Władysław Gołąb zmarł 31 stycznia 2022 r. (przypis wydawcy)

⤌ powrót do spisu treści

Alicja Gościmska

 

Z żałobnej karty
Władysław Gołąb

22 stycznia 1991 roku w szpitaliku zakładowym w Laskach zmarła mgr Alicja Gościmska, wybitny polski tyflolog, autorka cennych prac, wielki człowiek i wychowawca. Alicja Gościmska przyszła na świat w rodzinie ziemiańskiej 15 stycznia 1908 roku. Ukończyła romanistykę na uniwersytecie poznańskim, pracowała jako nauczycielka, a od roku 1934 związała się z Laskami. Była bliską współpracowniczką Matki Elżbiety Róży Czackiej. Pracowała jako wychowawczyni z grupami chłopców. Rozwinęła harcerstwo i wprowadzała nowatorskie zajęcia usprawniające w terenie oraz kulturalno-świetlicowe. Od lat sześćdziesiątych prowadziła dział tyflologii. Napisała wiele artykułów i referatów, opublikowała kilka pozycji książkowych. Była czynna zawodowo do ostatniej chwili swego bogatego życia. Za wybitne zasługi dla środowiska polskich niewidomych w roku 1990 otrzymała Nagrodę im. kpt. Jana Silhana. Uroczysty pogrzeb odbył się 25 stycznia w Laskach. Wzięli w nim udział byli wychowankowie, dzieci i młodzież oraz przyjaciele. Sylwetce Alicji Gościmskiej nasza redakcja poświęci obszerniejszy szkic w jednym z najbliższych numerów.

Pochodnia, marzec 1991

 

Alicja Gościmska nie żyje
Władysław Gołąb

(...) Alicja Gościmska urodziła się 15 stycznia 1908 roku w dworze swych dziadków - Alicji i Juliusza Gościmskich - w Rożdżałach. Folwark Rożdżały, położony o 7 km na północny wschód od Kalisza, nad niewielką rzeczką Swędrnią, prawym dopływem Prosny, liczył wtedy blisko 600 morgów gruntu. Jak informuje ówczesny kronikarz: „zabudowania folwarczne murowane; piękny dwór z parkiem i ogrodem owocowym, oranżerią i winnicą”. Pierworodną młodych państwa Gościmskich - Zygmunta i Marii z Plucińskich ochrzczono w kościele parafialnym pod wezwaniem św. Jakuba w Tłokinii, imieniem babci Gościmskiej - Alicja. Przypuszczalnie, jak tylko zdrowie matki i córki na to pozwoliło, młodzi Gościmscy opuścili dom rodzinny i przenieśli się do swojego majątku w Kobylnikach, położonych nad tą samą Swędrnią o przeszło 20 km w górę rzeczki. Kobylniki były mniejszym folwarkiem, liczącym około 500 morgów gruntów, dobrze zagospodarowanym, jak większość majątków ziemskich w Wielkopolsce. Państwo Gościmscy mieszkali tu do roku 1913. Tu też przyszli na świat Zofia i Antoni. Zofia zmarła podczas drugiej wojny światowej, a Antoni jest księdzem, cenionym prawnikiem Archidiecezji Warszawskiej. W roku 1909 ojciec Alicji miał wypadek - gdy objeżdżał pole, koń się potknął, zrzucając jeźdźca, co spowodowało paraliż lewostronny. Po dłuższej kuracji w Poznaniu niedowład ustąpił. W roku 1913 państwo Gościmscy sprzedali majątek i z całą rodziną wyjechali do Szwajcarii, w celu wzmocnienia zdrowia rekonwalescenta. Zamieszkali w uzdrowiskowej miejscowości Montreux. „Z okien naszych widać było Leman (Jezioro Genewskie) i ośnieżone szczyty gór - wspominała Alicja Gościmska. - Pierwszymi francuskimi słowami, jakie poznałam, była nazwa jednego z tych szczytów - (Dent du Midi - Ząb Południa). Ze wspomnień szwajcarskich zachowałam w pamięci głównie obrazy piękna przyrody - zachody słońca nad jeziorem, pola kwitnących narcyzów (...), wiosenne kwiaty dziko rosnące, oglądane w czasie spacerów z ojcem, karmienie łabędzi u brzegów Lemanu, stary zamek Chillon. Ojciec, zamiłowany przyrodnik, potrafił zwrócić moją uwagę na każdy skromny kwiatek”. Wspomnienia Alicji Gościmskiej z Montreux rzucają światło na jej psychikę - szczególne umiłowanie piękna. O zamku Chillon, o którym później dużo czytała u Byrona, ledwie wspomina, natomiast ileż słów zachwytu poświęca kwiatom, pięknu gór i zachodom słońca! W roku 1914 przyszła na świat siostra Wanda, najmłodsza z czworga dzieci. W roku 1919 państwo Gościmscy powrócili do Polski i zamieszkali w Poznaniu. Z miastem tym było związane rodzeństwo Marii Gościmskiej - brat Leon Pluciński (1875-1935), wybitny działacz społeczny i polityczny, późniejszy komisarz w randze ministra Wolnego Miasta Gdańska oraz Zygmunt Pluciński (1882-1933), adiutant gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego. Podczas pobytu w Szwajcarii Alicja pobierała nauki w domu, a po przybyciu do Poznania przez trzy lata chodziła do gimnazjum im. generałowej Zamoyskiej i dalsze trzy do gimnazjum prywatnego Sióstr Urszulanek przy ul. Szewskiej. Alicja musiała być niezwykle utalentowaną dziewczyną, skoro maturę zdała w roku 1925, mając zaledwie 17 lat. Egzamin pisemny składał się wówczas z pięciu przedmiotów. Z egzaminu ustnego była zwolniona. Gimnazjum Sióstr Urszulanek było doskonałe. Duży wpływ na młodziutką Alicję wywarły wykłady Romana Pollaka i ks. Kotowskiego. Roman Pollak (1886-1972) był równocześnie wykładowcą na Uniwersytecie Poznańskim, a później twórcą Instituto di Cultura Polacca Attilio Begey w Turynie. Ks. Kotowski był znakomitym historykiem. W 1925 roku Alicja Gościmska podjęła studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Poznańskiego na kierunku romanistyka i filologia klasyczna. Z czasem zrezygnowała z filologii klasycznej. Natomiast dodatkowo chodziła na język włoski, a przez dwa lata studiowała polonistykę, by wreszcie jako drugi fakultet wybrać psychologię. Z ogromnym zainteresowaniem uczęszczała na wykłady prof. Bogdana Nawroczyńskiego (1882-1974), wybitnego pedagoga, autora cennych prac z zakresu pedagogiki i organizacji szkolnictwa. Mimo tak licznych zainteresowań, Alicja Gościmska zdała przewidziane programem egzaminy w ciągu czterech lat. Pozostało jej tylko napisanie pracy. Za temat wzięła: „Paul Bourget jako psycholog”. Przypomnijmy, że Paul Bourget (1852-1935), francuski prozaik, poeta, stworzył swego rodzaju filozofię miłości. Przeciwstawiał się naturalizmowi Zoli. Pod koniec życia poruszał problemy sumienia w duchu katolickim. Pisanie pracy Alicja Gościmska odłożyła jednak na później. „Zaczęły się moje «karnawały», to znaczy weszłam w życie towarzyskie w większym wymiarze” - pisze w swych wspomnieniach. To chyba był jedyny okres w jej życiu, kiedy ta zaledwie 21-letnia dziewczyna trochę korzystała z młodości. Robiła jednak również w tym czasie wiele interesujących rzeczy: udzielała korepetycji, nauczyła się maszynopisania, odbyła dwuletni staż nauczycielski i w roku 1933 obroniła pracę magisterską. Przez dwa następne lata nauczała w prywatnej szkole pani Rozmuskiej. W 1935 roku Alicja Gościmska wyjechała na rekolekcje ojca Korniłowicza do majątku państwa Kleniewskich w Lubelskiem. W drodze powrotnej zatrzymała się na miesiąc w Zakładzie w Laskach: „I tak w roku 1935 rozpoczęła się przygoda całego mego życia - Laski” - pisze w swych wspomnieniach. A oto jak dalej, bardzo skrótowo, opisuje ten okres: „Praca z Matką Założycielką z zakresu tyflologii, praca z małymi chłopcami niewidomymi w internacie, wyjazdy na kwestę - w Poznańskie, do Lwowa, kierowanie zbiórką ogólnopolską - tyle wrażeń do roku 1939. Po czym udział w obronie Warszawy - wrzesień 1939 roku, prace w stolicy podczas okupacji, udział w powstaniu 1944 roku. Od roku 1945 praca wychowawcza z chłopcami jedenasto-, czternastoletnimi, prowadzenie harcerstwa oraz samorządu w internacie chłopców - wszystko pasjonujące. W roku 1953 Pan Bóg otworzył przede mną inne perspektywy, wyrywając na jakiś czas z wiru, a często nadmiaru, zajęć wśród ludzi”. 8 grudnia 1953 roku Alicja Gościmska wstąpiła do zakonu kontemplacyjnego karmelitanek w Warszawie. Były to dla niej pierwsze, wspaniałe rekolekcje. Po trzech latach uznano jednak, że jej organizm nie przyzwyczai się do braku powietrza i ruchu. Ciągłe zapadanie na zdrowiu zmusiło ją do opuszczenia murów zakonnych jeszcze przed złożeniem ślubów wieczystych. Przez następne siedem lat Alicja Gościmska pracowała w diecezji gorzowskiej, początkowo z polecenia biskupa Teodora Benscha, a następnie Jerzego Stroby, jako wykładowca na kursach katechetów i wizytatorka diecezjalna. Niezwykle ważnym działem pracy było przygotowywanie materiałów pomocniczych do nauki religii, w tym dużo tłumaczeń z języka francuskiego oraz pisanie stałych artykułów do miesięcznika „Katecheta”. Spod jej pióra wyszły m.in. pogadanki religijne dla przedszkolaków, wydane przez Księgarnię św. Wojciecha. Akcją szkoleniową objęła pięć diecezji zachodnich. Była to praca niezwykle pasjonująca, ale i bardzo męcząca. W 1963 roku Alicja Gościmska była już skrajnie wyczerpana. Musiała zrezygnować z tej pracy, a na zaproszenie pana Antoniego Marylskiego powróciła do Lasek, do jedynego miejsca w Polsce, gdzie znajdował się jej prawdziwy dom. Jeszcze przed powrotem do zakładu, w lecie 1963 roku Alicja Gościmska oddała do druku większą pracę zaadaptowaną z języka francuskiego; były to teksty z Pisma Świętego oraz z liturgii mszalnej, zestawione w celu przygotowania dziecka do pierwszych sakramentów świętych. Za otrzymane honoraria sfinansowała dobudówkę do jednego z domów laskowskich, przeznaczoną na pracownię historyczną i archiwum im. Tadeusza Czackiego. Pierwszą poważniejszą pracą tyflologiczną było tłumaczenie książki flamandzkiego autora Kriekemansa „Pedagogie generalie”. Autor na przeszło 400 stronicach tekstu przedstawił syntetycznie kolejne działy wychowania. Na podstawie tej pracy przygotowano podręcznik dla potrzeb niewidomych. Na wniosek Henryka Ruszczyca powołano w zakładzie komisję tyflopedagogiczną, której przewodniczącą została Alicja Gościmska. Kierowała nią, a także działem tyflologii, aż do roku 1983. Potem zajęła się niemal wyłącznie pracą z zakresu historii i tyflologii. Działała do ostatnich chwil swego życia. Dopiero wylew krwi do mózgu w dniu 16 stycznia oderwał ją od przygotowywanych tekstów. Na trzy miesiące przed śmiercią odebrała pierwsze egzemplarze książki „Pan Zygmunt z Lasek”, poświęconej Zygmuntowi Serafinowiczowi. Książka ta sprawiła jej wielką radość, bo już obawiała się, że nie doczeka się jej ukazania. A oto wykaz ważniejszych publikacji laskowskich Alicji Gościmskiej: „Co wniosła grupa chłopców ociemniałych na skutek wojny do życia chłopców niewidomych w zakładzie specjalnym”; „Dzielni” (szkic - „Ludzie Lasek”); „Torowała nowe drogi niewidomym. Matka Czacka jako tyflolog i wychowawca”; „Laski w czasie okupacji” (razem z Ryszardem Kamińskim); „Pan Zygmunt z Lasek” (opracowanie merytoryczne oraz napisanie niektórych rozdziałów); „Matka Elżbieta Róża Czacka” - Jadwigi Stablińskiej - przygotowanie przypisów i wyboru pism.

(...) Niezwykle cenili ją tacy ludzie, jak ks. prymas Wyszyński i arcybp Jerzy Stroba. Gdy rozmawiałem z ks. prymasem o kolejnej książce, nad którą pracowała pani Gościmska, powiedział: „No, jeżeli nad tym pracuje panna Ala Gościmska, to można być spokojnym. Ona niczego nie zaniedba!”. Była z wyglądu skromna i słaba, a przecież potrafiła góry przenosić.

Pochodnia, kwiecień 1991

⤌ powrót do spisu treści

Maria Grzegorzewska

 

Maria Grzegorzewska - człowiek wielkiego serca
Stanisław Żemis

Profesor Marię Grzegorzewską poznałem w 1925 roku na pierwszym zjeździe nauczycieli szkół specjalnych. Zjazd trwał dwa dni, przewodniczyła mu Maria Grzegorzewska. Z własnego doświadczenia wiedziałem, jak się odbywają, a zwłaszcza, jak się kończą wszelkie zjazdy. Ten zjazd był inny. W czasie obrad panowała duża bezpośredniość, wielkie zaangażowanie w sprawę jego uczestników. Przewodnicząca znała wszystkich i nierzadko zwracała się do nich po imieniu. Nikt nie wyszedł przed zakończeniem obrad, a i po ich zakończeniu uczestnicy nie rozbiegli się, jak to zwykle bywa, w sali pozostali niemal wszyscy. Maria Grzegorzewska zeszła z podium i wmieszała się w gromadę. Każdy miał do niej jakąś sprawę, o coś pytał, w czymś się radził, coś opowiadał. A trwało to pewnie ze dwie godziny.

Było to moje pierwsze zetknięcie się z pedagogiką specjalną. Oczarowany niemal rodzinną atmosferą zjazdu, zafascynowany nieznanymi, a tak ciekawymi sprawami, siedziałem do końca. Atmosferę tę wniosła Maria Grzegorzewska, pionierka i twórca polskiej pedagogiki specjalnej, wychowawczyni prawie wszystkich nauczycieli tego działu szkolnictwa.

Maria Grzegorzewska wiele myśli i pracy poświęciła także niewidomym. Choćby pobieżne poznanie tej pięknej postaci na pewno zainteresuje Czytelników (...). Sądzę, że poglądy teoretyczne i metody pracy z dziećmi kalekimi, opóźnionymi w rozwoju czy zaniedbanymi moralnie, mniej będą interesowały naszych Czytelników. Ograniczę się więc do skrótowego opowiadania o działalności naszego wielkiego przyjaciela.

Trudne i skomplikowane były drogi życia Marii Grzegorzewskiej, pełne zaskakujących zwrotów i zasadniczych decyzji. Długa była droga odnalezienia celu swego życia. A gdy go już znalazła i mogła na sztandarze swym wypisać: „Wyrównanie krzywd kalekich i upośledzonych niech będzie dewizą mego życia” - z pasją, z iście żmudzkim uporem i wprost nadludzką pracowitością realizowała tę ideę przez całe swe długie życie, a osiągnięcia jej należy mierzyć nie miarą człowieka, lecz miarą tytana.

Maria Grzegorzewska urodziła się w roku 1888 w Wołuczy, w powiecie Rawa Mazowiecka, w rodzinie dzierżawcy majątku. Ojciec Adolf i matka Felicja z Bogdanowiczów pochodzili ze Żmudzi, odznaczali się głębokim patriotyzmem, surowością obyczaju i dużym humanizmem. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie, otoczona była miłością i serdeczną troską. Ta atmosfera domu rodzinnego wybitnie zaważyła na kształtowaniu się osobowości Marii i jej postawy wobec człowieka i ojczyzny.

W 1907 roku ukończyła szkołę średnią w Warszawie, a w rok później zdała państwowy egzamin nauczycielski, dający jej uprawnienia do nauczania w szkołach wiejskich, jak i w charakterze nauczycielki domowej. W tym też czasie ukończyła wydział matematyczno-przyrodniczy rocznego kursu przygotowującego do studiów uniwersyteckich. Kierownikiem kursu był wybitny, postępowy socjolog - Ludwik Krzywicki. Duży wpływ na kształtowanie się postawy społecznej Marii Grzegorzewskiej wywarli działający wówczas w Warszawie tacy ludzie, jak: Edward Abramowski, Jan Władysław Dawid, Stanisław Karpowicz, Stefania Sempołowska, Marian Falski, Helena Radlińska, Adam Mahrburg. Ci ludzie należeli do kręgu najbardziej postępowej inteligencji w ówczesnej Polsce. Ich życie i cała działalność była podporządkowana ideom niepodległości - w aspekcie politycznym, socjalizmowi - w aspekcie ekonomicznym i oświacie - w aspekcie społecznym. Wśród nich i z nimi młoda Maria rozpoczynała swoje życie, poświęcone służbie społecznej. Konspiracyjna praca społeczna wśród robotników, podziemna praca w kręgu młodzieży socjalistycznej sprawiły, iż żandarmeria zaczęła zwracać na nią uwagę i że trzeba było na jakiś czas zniknąć jej z oczu. Wtedy rodzina wyszukała Marii posadę domowej nauczycielki w znajomym dworze na Litwie.

Zaoszczędziwszy nieco pieniędzy z zarobków nauczycielki domowej i skorzystawszy z pomocy przyjaciółki, w 1909 roku Maria Grzegorzewska wyjeżdża do Krakowa i wstępuje na Wydział Przyrodniczy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ciężkie, a nieraz i głodne było życie Marii w Krakowie. Na utrzymanie swe zarabiała klejeniem i adresowaniem kopert oraz korepetycjami, a i tym, co zarobiła, najczęściej dzieliła się z bardziej potrzebującymi. Tam przeżyła wielką i bodajże jedyną miłość. Drogi jej człowiek umiera. Maria, z całą właściwą sobie gwałtownością uczuć, pogrążyła się w rozpaczy. Nadeszła choroba, która zmusiła ją do przerwania nauki i spędzenia paru miesięcy w Zakopanem. Ale i w tym nieszczęściu wielka siła witalna podyktowała jej takie słowa: „Żyć będę, muszę, ale teraz już tylko praca będzie treścią mojego życia”. Jakkolwiek Grzegorzewska nie ukończyła studiów przyrodniczych, a przerwała je po dwóch latach, to jednak zetknięcie się z metodą nauk przyrodniczych wybitnie zaważyło na późniejszej jej pracy pedagogicznej, w której fizjologia stała się punktem wyjściowym w badaniach psychologicznych.

Dowiedziawszy się o, prowadzonym w Brukseli przez wybitną polską uczoną - Józefę Joteyko, Międzynarodowym Fakultecie Pedologicznym (pedologia - nauka o dziecku), Maria Grzegorzewska w roku 1913 wyjeżdża do Belgii i wstępuje na tę uczelnię. Rychło zaprzyjaźnia się z Józefą Joteyko, a przyjaźń ta i bliska współpraca trwa już do końca życia tej wielkiej uczonej. Po roku studiów Grzegorzewska wraca na wakacje do kraju. Wybucha pierwsza wojna światowa. Fakultet z Brukseli zostaje zamknięty i przeniesiony do Paryża. Wojna uniemożliwia Grzegorzewskiej wyjazd z kraju. Dopiero w roku 1915 na jakimś okręcie wojennym, po zaminowanej trasie, Grzegorzewska dociera przez Londyn do Paryża, by kontynuować rozpoczęte na Fakultecie studia. Kończy je w roku 1916. Zarówno w Brukseli, jak i w Paryżu Grzegorzewska poznaje wielu wybitnych pedagogów i uczonych, a z wieloma z nich nawiązuje stałą współpracę. W tym też czasie Maria Grzegorzewska z wielkim zapałem chłonie piękno sztuki zgromadzonej w Paryżu i pasjonuje się zagadnieniami estetycznymi. Rezultatem tych zainteresowań była jej rozprawa pt. „Rozwój uczuć estetycznych u dzieci i młodzieży”, na której podstawie w roku 1918 uzyskała doktorat na Sorbonie.

Po zakończeniu wojny, jak tylko można było najwcześniej, Grzegorzewska w maju 1919 roku powraca do kraju, a niedługo po niej przyjeżdża i Józefa Joteyko. Obie przywożą szerokie plany organizacji szkolnictwa, a szkolnictwa specjalnego przede wszystkim.

Niezwykła jest droga Marii Grzegorzewskiej do opieki nad ludźmi defektywnymi, do pedagogiki specjalnej. Jako dziecko panicznie bała się wszelkich kalek. Gdy dom rodziców odwiedzał głuchoniemy, ze strachu przed jego bełkotem chowała się pod stół, a gdy w mieście natknęła się na niewidomego, przerażona jego pustymi oczodołami uciekała na drugą stronę ulicy.

Józefa Joteyko, jako dyrektor Fakultetu Pedologicznego dążyła do poznania przez swych studentów jak najwięcej ciekawych zakładów i instytucji. Stąd też organizowała częste ich zwiedzanie. Między innymi zwiedzono oddział idiotów w szpitalu w Bicetre. Na Grzegorzewskiej wywarło to wstrząsające wrażenie i tam właśnie znów powzięła ona jedną ze swych nagłych decyzji. Postanowiła porzucić świat piękna i estetyki, będący dotąd jej podstawowym nurtem życia, i pozostać już na całe życie w świecie takich odczłowieczonych, skrzywdzonych przez los istot - w świecie ludzi, którym trzeba oddać zabrane człowieczeństwo.

Po powrocie do kraju Maria Grzegorzewska zgłasza się do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie rozpoczyna pracę jako referent do spraw szkolnictwa specjalnego. Wkrótce zostaje wizytatorem i doprowadza do powstania specjalnego wydziału dla tegoż szkolnictwa. Praca była niełatwa. Przede wszystkim nie było zrozumienia potrzeby istnienia takich szkół i trzeba było prowadzić szeroką akcję uświadamiającą - jeździć, przekonywać, pisać artykuły i broszury. Nie było wykwalifikowanych nauczycieli. Kształcenie ich Grzegorzewska zaczęła najpierw na półrocznym, potem na rocznym kursie, by wreszcie w roku 1922 przekształcić je w Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Maria Grzegorzewska zostaje jego dyrektorem i na stanowisku tym pozostaje blisko czterdzieści sześć lat - czyli do końca życia.

Trudno tu bliżej scharakteryzować założenia, organizację i metody pracy Instytutu. Była to koncepcja oryginalna, odbiegająca od obcych wzorów, a w niedługim czasie on sam stał się wzorem dla podobnych instytutów w wielu krajach. Wspomnę tylko, że Instytut zasięgiem swym obejmował wszystkie rodzaje kalectwa i odchyleń od normy, a podstawą jego pracy były badania fizjologii, co ułatwiało zrozumienie i pogłębiało poznanie psychiki dziecka. Jako zasadniczą metodę pracy z dzieckiem Grzegorzewska przyjęła metodę pracy ośrodków częściowo wzorowaną na metodzie ośrodków zainteresowań, stosowaną w Belgii przez Owidiusza Decroly'ego. W czasie drugiej wojny światowej Instytut całkowicie zniszczono i Maria Grzegorzewska musiała znów, w niezmiernie ciężkich warunkach, zaczynać pracę od początku.

Uzupełnieniem pracy Instytutu jest założony przez Marię Grzegorzewską miesięcznik „Szkoła Specjalna”, którego była redaktorem. Czasopismo to było jedynym organem, poświęconym szkolnictwu specjalnemu, stało na wysokim poziomie i przyczyniało się do pogłębiania wiedzy ogółu nauczycieli.

W 1924 roku przy Zarządzie Głównym Związku Nauczycielstwa Szkół Powszechnych Grzegorzewska organizuje Sekcję Szkolnictwa Specjalnego, zostaje jej przewodniczącą i kieruje nią do roku 1948. Podczas okupacji Maria Grzegorzewska pracuje jako nauczycielka szkoły specjalnej w Warszawie. Jednocześnie bierze udział w tajnych pracach oświatowych Delegatury Rządu w dziale kształcenia nauczycieli. Między innymi przez dwa lata prowadzi roczne tajne studium, przygotowujące nauczycieli do zakładów kształcenia.

W 1956 roku Uniwersytet Warszawski nadaje Marii Grzegorzewskiej tytuł profesora i powierza jej organizację i kierownictwo pierwszej nowo powstałej Katedry Pedagogiki Specjalnej, którą prowadziła do ostatnich dni swego życia.

(...)

 

Niewidomym Maria Grzegorzewska poświęciła dużo uwagi. PIPS kształcił nauczycieli dla niewidomych, a wśród nich także wielu nauczycieli było niewidomych. Była doradcą Ministerstwa Oświaty oraz instytucji społecznych, zajmujących się niewidomymi. Oprócz wielu specjalistycznych artykułów napisała podstawowe, dwutomowe dzieło - „Psychologia niewidomych”. Niestety, w druku ukazał się tylko tom pierwszy. Drugi, przygotowany do druku, spłonął wraz z całym mieszkaniem autorki.

Interesowała się również głuchociemnymi i odbyła specjalną podróż do Francji, by bliżej się zapoznać z tym trudnym zagadnieniem. Współuczestniczyła w wychowaniu i kształceniu głuchociemnych i napisała przedmowę do książki Emanueli Jezierskiej pt. „Obserwacje nad rozwojem głuchociemnej Krystyny Hryszkiewicz”. O jej uczuciowym stosunku do nas - niewidomych niech świadczy chociażby następujący fakt. Gdy dowiedziała się, że nagle straciłem wzrok i przebywam w Laskach, natychmiast przyjechała tam, by podnieść mnie na duchu, by wzbudzić wiarę, że i przed niewidomym życie stoi otworem. Potem, ile razy popadłem w depresję, dzwoniłem do niej. Zawsze dodawała mi otuchy i zawsze była gotowa natychmiast mnie odwiedzić. Wiem, o czym zresztą piszą wszyscy jej biografowie, że tak samo było ze wszystkimi szukającymi u niej pomocy.

(...)

Gdy piszę o Marii Grzegorzewskiej, mimo woli przychodzi mi taka myśl - człowiek, nawet o wielkiej wiedzy, lecz małym sercu, nie jest pełnym człowiekiem. Maria Grzegorzewska była człowiekiem w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu. Ujmującej urody, bezpośrednia i prosta w obejściu, pełna najszlachetniejszej pasji i niezmordowanej pracowitości, a nade wszystko człowiek wielkiego serca. Kochają ją i wielbią wszyscy, którzy mieli szczęście zetknąć się z nią wcześniej. Władze Polski Ludowej uhonorowały ją najwyższymi odznaczeniami: Orderem Budowniczych Polski Ludowej, Orderem Sztandaru Pracy Pierwszej Klasy, tytułem honorowym „Zasłużonego Nauczyciela PRL” i wieloma innymi odznaczeniami. Powstał specjalny komitet uczczenia pamięci Marii Grzegorzewskiej, który gromadzi po niej wszelkie dokumenty, opracowuje różne poświęcone jej publikacje, a w dniu 8 listopada 1969 roku odbyła się w Warszawie specjalna sesja naukowa, poświęcona życiu i działalności Marii Grzegorzewskiej.

Przez długie lata chorowała na serce. Zmarła 7 maja 1967 roku. Pochowana została na cmentarzu Powązkowskim w Alei Zasłużonych. Na grobowcu wyryto jakże znamienne dla niej słowa: „Wyrównanie krzywd upośledzonych, niedostosowanych, stało się nakazem mego życia”.

Pochodnia, luty, marzec 1970

 

Prof. Maria Grzegorzewska ściśle współpracowała z Matką Elżbietą Czacką i Zakład w Laskach traktowała jako miejsce doświadczeń pedagogicznych. Nauczyciele Laskowscy na uczelni prof. Grzegorzewskiej zdobywali kwalifikacje z zakresu tyflopedagogiki.

⤌ powrót do spisu treści

Michał Kaziów

 

Będzie żył w naszych wspomnieniach
Iwona Różewicz

Michał Kaziów - 13.09.1925-6.08.2001

Pisarz, publicysta, znawca problematyki radiowej, doktorant poznańskiego Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, autor licznych książek, artykułów, felietonów, audycji radiowych, esejów i prac naukowych. Laureat wielu nagród państwowych i regionalnych. Od 1949 roku członek Polskiego Związku Niewidomych. Pełnił w nim różne funkcje, m.in. w latach 70. był przewodniczącym Głównej Komisji Rewizyjnej, wieloletni współpracownik „Pochodni”.

Odszedł Michał Kaziów. Miał 76 lat, może się więc wydawać, że to naturalna kolej rzeczy. Ale wyrwę, która powstała, niełatwo będzie zapełnić. Każde środowisko ma swoje ikony. Osoby, których dokonania, sposób postępowania i charyzma sprawiają, że stają się one wzorem do naśladowania, punktem oparcia. Ukazują pułap możliwości, jaki w danym środowisku można osiągnąć. Ociemniały, bezręki, czytający brajla wargami pisarz Michał Kaziów stał się dla środowiska niewidomych taką ikoną.

 

Urodził się dwa razy

Po raz pierwszy w Koropcu nad Dniestrem na Kresach Wschodnich w rolniczo-rzemieślniczej rodzinie. Jako dzieciak, potem nastolatek chciał tę tradycję kontynuować. Pragnął nauczyć się kowalstwa i jednocześnie prowadzić nowoczesne gospodarstwo rolne. Ale wybuchła wojna i pierwszym dojrzałym doświadczeniem Michała była współpraca z oddziałem AK. Był kurierem, rozwoził bibułę i powiadamiał ludzi o grożącym niebezpieczeństwie.

Na krótko przed wkroczeniem Rosjan do okupowanego przez Niemców Koropca, hitlerowcy rozpoczęli wywózkę mężczyzn na roboty do Rzeszy. Michałowi udało się uciec z transportu. Po różnych perypetiach trafił do Wrocławia, gdzie został przydzielony do Straży Ochrony Obiektów. I tu 5 października 1945 roku urodził się po raz drugi. Podczas pełnienia służby w porcie rzecznym trafił na minę zainstalowaną przez ukrywających się w gruzach esesmanów. Po półrocznym, pełnym cierpienia i bólu pobycie w szpitalu, wyszedł stamtąd całkowicie niewidomy i bez rąk. Miał dwadzieścia lat.

 

Ciernista droga

Na tę trudną drogę otrzymał jednak pomocne wyposażenie. W jednym z wywiadów, na pytanie, jakie wartości i tradycje wyniósł z rodzinnego domu, odpowiedział: - Pracowitość, uczciwość, szacunek dla starszych, zgodne życie w rodzinie, poszanowanie cudzej i własnej własności, religijność.

Co znaczy zgodne życie w rodzinie, przekonał się po wyjściu ze szpitala. Rodzice zabrali go do domu w Bogaczowie na Ziemiach Odzyskanych, bo tam trafili jako repatrianci.

- Bez rodziców - mówi w tymże wywiadzie - trudno sobie wyobrazić moje ówczesne życie. Byli dla mnie nie tylko oczami i rękami, ale całkowitym oparciem. Długo nie mogłem pogodzić się ze swoim kalectwem, zaakceptować siebie... Nieustannie zastanawiałem się, jak żyć, co robić dalej. Ojciec dużo mi czytał. Czymś ogromnie ważnym okazało się radio. Nauczyłem się manipulować gałką, wchłaniałem audycje oświatowe, literackie, polityczne... To były początki mojej psychicznej rehabilitacji.

I Polskie Radio stało się dla Michała Kaziowa dobrym początkiem. Postanowił wziąć udział w comiesięcznym konkursie na recenzję z dowolnie obranej audycji. W 1950 roku zdobył pierwszą nagrodę i odtąd recenzował już wiele audycji. Twórczość radiowa, rozumiana jako odrębny gatunek twórczości literackiej i dziennikarskiej, stała się z czasem jego życiową pasją.

 

Dwie kobiety

Dobre wróżki trafiają się nie tylko w bajkach. Taką stała się dla pana Michała Halina Lubicz, aktorka i działaczka społeczna. Kontakt z nią nawiązał się za pośrednictwem PZN, pani Lubicz pracowała społecznie z niewidomymi w Poznaniu. Swemu nowemu podopiecznemu podpowiedziała rzecz zdawałoby się niewykonalną - nauczenie się czytania brajla wargami. Kaziów nauczył się tego po tygodniach ciężkiej, mozolnej pracy. Podobno był to pierwszy w świecie tego typu przypadek.

Pani Halina namawiała go usilnie do dalszej nauki. Dzięki jej staraniom podjął naukę w wieczorowym liceum dla pracujących w Poznaniu. Potem były studia polonistyczne w Poznańskim Uniwersytecie i praca magisterska na temat: „Postać niewidomego w oczach widzących poetów”. Tu również pomoc Haliny Lubicz okazała się bezcenna. Przewertowała ponad tysiąc tomików, które przecież nie były wydane w brajlu, nagrywała na magnetofon.

Po magisterium przyszedł doktorat, a jego tematem było ukochane radio. Pracę: „O dziele radiowym: z zagadnień estetyki słuchowiska radiowego” oceniono wysoko, pod pewnymi względami jako nowatorską. 18 maja 1972 roku, dzień obrony dysertacji, której streszczenie Kaziów wygłosił z pamięci, był wielkim dniem dla niego, jego rodziców i pani Haliny. Halina Lubicz była nie tylko nieformalną promotorką edukacyjnej drogi pana Michała. Ofiarowała mu również dom. Najpierw w Poznaniu, gdzie u niej mieszkał w czasie nauki i studiów, później w Zielonej Górze (pani Halina pracowała jako aktorka w Teatrze Lubuskim), był stałym bywalcem w jej mieszkaniu w Domu Aktora. Bo Michał Kaziów też stał się Lubuszaninem. Wprawdzie pracy w zielonogórskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej nie otrzymał, co przeżył boleśnie, gdyż interesowała go praca nauczyciela akademickiego, ale został współpracownikiem „Gazety Zielonogórskiej”. Wielu czytelników rozpoczynało czytanie od jego felietonów „Włącz radio”. Był stałym współpracownikiem lokalnych lubuskich rozgłośni. W „Radio Zachód” miał comiesięczną audycję „Słucham, więc jestem”, będący czymś w rodzaju telefonu zaufania i cenionym specjalistą w zakresie słuchowiska radiowego. Z czasem Zielona Góra i Ziemia Lubuska stała się jego małą ojczyzną, a i on stał się częścią jej społecznego pejzażu. I dumą, o czym świadczy przyznany mu wśród wielu innych odznaczeń i tytułów honorowych tytuł „Lubuszanina Roku”, czy uroczysta sesja naukowa zorganizowana (...) z okazji 75-lecia urodzin i 50-lecia pracy twórczej.

Dzięki pani Halinie Michał Kaziów poznał drugą kobietę swojego życia - żonę Stefanię. To późne małżeństwo okazało się bardzo udane. Potwierdziła się myśl pana Michała wpleciona jako motto do jego pracy doktoranckiej: „A serce czuje - wszystko bez niego jest zimne i martwe”. Pani Stenia miała serce. Stworzyła mu optymalne warunki do twórczości i uczestnictwa w życiu społecznym. Jej zadedykował swoją książkę „Z orchideą po złote runo”.

 

Biografia literackim tworzywem

Michał Kaziów był też - a może i przede wszystkim - utalentowanym prozaikiem. Debiutował stosunkowo późno, w 1985 roku, autobiograficzną książką „Gdy moim oczom”. Potem było kilka zbiorów opowiadań i książki poświęcone dwóm wielkim niewidomym - Janowi Silhanowi („A jednak w pamięci”) i Włodzimierzowi Dolańskiemu („Dłoń na dźwiękach”).

Czytelnicy jego książek i słuchacze nie pozostali dłużni. Otrzymywał od nich mnóstwo serdecznych listów. O jego niezwykłym życiu i twórczości ukazało się też wiele artykułów, esejów, recenzji, audycji. Także poświęconych mu wierszy.

***

Michał Kaziów był człowiekiem z charyzmą. Otwarty, kontaktowy, interesujący w rozmowie, dowcipny. I przystojny. Był niezwykły nie tylko dlatego, że pokonując tak uciążliwe bariery, osiągnął tak wiele. Stał się człowiekiem sukcesu okupionego wielkim cierpieniem. Był niezwykły również dlatego, że tak bardzo obchodził go los innych ludzi. Tym, których ten los dotknął, chciał pomagać, dzielić się swoim doświadczeniem. W cytowanym wywiadzie tak o tym mówi: - Doznałem także wielu gorzkich, bolesnych doświadczeń, które wynikają z niewiedzy społecznej o osobach niepełnosprawnych. W niektórych moich książkach, w całej mojej działalności społecznikowskiej usiłuję przekonać ludzi, że nie ma sytuacji bez wyjścia, że nigdy nie wolno się poddawać. Przekonuję osoby kalekie, że każdą, nawet największą ułomność można przezwyciężyć siłą własnej woli, umysłu i serca. A ludzi zdrowych proszę, żeby zmienili swój stosunek do osób kalekich, żeby w rodzinie się ich nie wstydzili. I pomagali im tylko wtedy, gdy to jest niezbędne... Kalectwo nie jest istotą człowieka, ale jedynie złym dodatkiem, który można i trzeba codziennie przezwyciężać.

Pan Michał lubił też mawiać: - Jeżeli się uśmiechniesz, uśmiechną się również inni.

Pochodnia, wrzesień 2001

 

W pracy dr hab. Małgorzaty Czerwińskiej „Słowem potrafię wszystko” - o piśmienniczości osób z niepełnosprawnością wzroku studium bibliologiczno-tyflologiczne autorka wymienia 12 pozycji książkowych Michała Kaziowa; uwzględniając nagrania oraz druki brajlem, obejmują one 32 pozycje. Michał Kaziów przebywał w Laskach przez kilka miesięcy na rehabilitacji podstawowej.

⤌ powrót do spisu treści

January Kołodziejczyk

 

Na przekór losowi
Kazimierz Siedlecki

Czy kalectwo może zniweczyć rozwój zdolności, ambicje, karierę, z człowieka aktywnego uczynić cień spychany na margines życia społecznego? Tak, ale… Historia skrzętnie notuje, wypadki przeczące tej obiegowej opinii - Ludwig van Beethoven, Mikołaj Ostrowski (autor powieści „Jak hartowała się stal”), Henri Toulouse-Lautrec. Do tych, którzy heroicznie zmagali się z bezwzględnym losem i potrafili mu się przeciwstawić, należy prof. January Kołodziejczyk - znakomity polski botanik, działacz ochrony przyrody i popularyzator nauki. Jak podaje Wielka Encyklopedia Powszechna PWN, „prace dydaktyczne i naukowe prowadził Kołodziejczyk intensywnie do końca życia, mimo dotkliwego kalectwa (stopniowy paraliż, później utrata wzroku)”.

Urodził się 10 lipca 1889 roku w Warszawie, w rodzinie robotnika kolejowego. Studia biologiczne odbył u profesora Marcina Raciborskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, tam też przez pewien czas był asystentem. Po powrocie do Warszawy nadal zajmował się dydaktyką i w roku 1925 został profesorem Wolnej Wszechnicy Polskiej. Jednocześnie prowadził intensywne badania w terenie szczególnie zajmował się florą zbiorników wodnych. Owocem tych zainteresowań była rozprawa doktorska o roślinności jeziora Świteź oraz dwie znakomite prace: „Krajobrazy roślinne nad Wisłą, charakterystyka i geneza” i „Zarys florystyczny okolic Warszawy”.

Prowadząc obserwacje naukowe, January Kołodziejczyk nieraz musiał brodzić w wodzie, nieraz przemarzł w mokrej odzieży i w tym doszukiwano się później przyczyn choroby, będącej zagadką dla ówczesnej medycyny. Zaczęło się około 1920 roku od kłopotów z okiem i potrzeby noszenia na nim ochronnej przepaski. Po pewnym czasie przyszło osłabienie nóg, potem ich usztywnienie (na wykłady musiał chodzić o kulach). Bywały takie dni, kiedy atak choroby zmuszał go do pozostawania w łóżku. Mimo stosowania najróżniejszych metod leczenia przez polskich i zagranicznych specjalistów, stan jego zdrowia pogarszał się. Począwszy od roku 1927, nie opuszczał już fotela, a w połowie lat trzydziestych przestał również władać rękoma. Proces ogólnego usztywnienia posuwał się - nawet szczęki mógł rozwierać zaledwie na tyle, ile potrzeba do mówienia, posiłki podawano mu przez otwór, powstały po usunięciu paru bocznych zębów. W roku 1930 przestał widzieć na jedno oko, po ośmiu dalszych latach zaniewidział także na drugie.

Bezsilność wobec choroby łagodził niesłabnącą intelektualną żywotnością. Nie mogąc kontynuować dotychczasowych badań, potrafił w ramach swojej specjalności znaleźć inne, dostępne dla siebie dziedziny naukowej penetracji. Zajął się ochroną przyrody - był jednym z inicjatorów założenia Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Przede wszystkim jednak poświęcił się historii botaniki oraz popularyzacji zagadnień przyrodniczych. Badał historię warszawskiego ogrodu botanicznego, pisał o dawnych polskich zielnikach, jego autorstwa jest także cenna praca, zatytułowana: „Kluk, dzieła i twórczość”, poświęcona Krzysztofowi Klukowi, polskiemu osiemnastowiecznemu botanikowi. Spod jego pióra wychodziły również podręczniki oraz liczne artykuły i książki popularnonaukowe. A przecież pracować było mu coraz trudniej… przykucie do fotela, sztywniejące palce z przywiązanym do nich piórem. Kiedy całkowicie stracił władzę w rękach i osłabły wzrok uniemożliwił samodzielną pracę, uciekł się do pomocy lektora - sekretarza. Dzięki znakomitej pamięci bez trudu wskazywał współpracownikowi odpowiednie dzieła, a nawet strony, gdzie były interesujące go informacje. Przy okazji warto wspomnieć, że w pracy swej korzystał z materiałów wypożyczanych mu do domu przez biblioteki naukowe i archiwa. Jak wiadomo, ze zbiorów podobnych placówek korzystać można tylko na miejscu, tu jednak robiono wyjątek, z uwagi na sytuację i rangę uczonego. W czasie hitlerowskiej okupacji, pozbawiony lektury specjalistycznej, sięgał po dzieła literatury pięknej, a spotykane tam opisy przyrody dostarczały mu okazji do porównań i naukowej refleksji o ściśle biologicznym charakterze. Tak właśnie powstało ciekawe studium, będące porównaniem sadu, opisanego przez Homera w „Iliadzie” z sadem opisywanym przez Adama Mickiewicza w „Panu Tadeuszu”.

Praca jednakże - chociaż stanowiła cel życia - nie stała się jego wyłączną treścią. Szerokie zainteresowania i komunikatywność decydowały o tym, że wokół niego zbierała się zawsze duża grupa życzliwych mu ludzi. Potwierdza się w tym zasada, że miarą akceptacji własnego inwalidztwa jest przede wszystkim stosunek do ludzi. Nawet w najtrudniejszym okresie okupacji, kiedy zmuszony był opuścić Warszawę i zamieszkał w Zalesiu, z dala od swojego dotychczasowego środowiska, potrafił zyskać nowe, liczne grono znajomych i przyjaciół. Początkowo przychodzili do niego wiedzeni ciekawością bądź współczuciem. Szybko jednak zaczęto spotykać się w jego domu dla przyjemności obcowania z człowiekiem niezwykłym.

Trwała wojna, okupant niemal całkowicie zlikwidował polskie szkolnictwo i tajne nauczanie stało się potrzebą chwili. Tę właśnie pracę podjął z tym większą ochotą, że był urodzonym pedagogiem i szczerym patriotą. Początkowo była to pomoc z zakresu biologii, udzielana licealistkom przygotowującym się do matury, potem regularny komplet gimnazjalny, na którym uczył wszystkich przedmiotów.

Wraz z zakończeniem działań wojennych z nową energią przystąpił do pracy naukowej. Powstały wtedy cenne podręczniki akademickie, a także dla szkół ogólnokształcących i rolniczych. Publikacje te były ilustrowane zdjęciami i rysunkami, w których doborze pomagali mu przyjaciele i koledzy naukowcy. Szybkość, z jaką oddawał do druku poszczególne pozycje, zadziwia tym bardziej, że dla ich napisania musiał przewertować rozliczne materiały źródłowe. Intensywna praca i postępy choroby podkopały w końcu jego siły. Zmarł w Zalesiu koło Warszawy 14 marca 1950 roku, z żalem żegnany nie tylko przez najbliższych.

(...)

Pochodnia, grudzień 1976

⤌ powrót do spisu treści

Kazimierz Lemańczyk

 

Trzy nadzwyczajne jubileusze
Józef Szczurek

W maju bieżącego roku mgr Kazimierz Lemańczyk - jeden z najwybitniejszych działaczy społeczności niewidomych i słabowidzących w Polsce, obchodził osiemdziesiątą rocznicę swych urodzin. Nie jest to jedyna rocznica. Tak się złożyło, że na ten rok przypada również sześćdziesięciolecie podjęcia jego pracy zawodowej. Ponadto na początku 1957 roku wybrano go na prezesa Zarządu Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” i na tym stanowisku, ku ogólnemu zadowoleniu, pozostał do dnia dzisiejszego.

Te trzy jubileusze składają się na fenomen mający znamiona niezwykłej rzadkości, dlatego przy tak ważnej sposobności chcę przypomnieć jego pracę, wszechstronną działalność społeczną mającą na celu polepszenie jakości życia niewidomych i na tej drodze niemałe osiągnięcia. Zacznijmy zatem od lat najwcześniejszych.

Ojciec Kazimierza - Julian Lemańczyk - wrócił do Polski w 1919 roku jako uczestnik Błękitnej Armii Józefa Hallera. Brał udział w kampanii antybolszewickiej. Pod koniec 1920 roku został wysłany na Pomorze, aby przejmować ziemie polskie od Niemców. Przez cały okres międzywojenny pracował w straży granicznej.

24 stycznia 1921 roku, w kościele parafialnym w Borowym Młynie (w powiecie chojnickim) zawarł ślub z Martą Kruzą. Z tego małżeństwa urodziło się sześcioro dzieci.

Kazimierz - najmłodszy z rodzeństwa - przyszedł na świat we wsi Wierzchocina w maju 1934 roku. Dzieci były wychowywane w atmosferze patriotyzmu i religijności, co w dorosłym życiu zaowocowało poczuciem odpowiedzialności, uczciwości i odwagą w podejmowaniu trudnych zadań.

W 1939 roku Niemcy zamordowali jego najstarszego, osiemnastoletniego brata Jana za przynależność do patriotycznej organizacji pod nazwą Związek Zachodni, a ojca wzięto do niewoli. Rodzina znalazła się w ciężkiej sytuacji materialnej. Mając sześć lat, Kazimierz rozpoczął wraz ze starszym bratem pracę u gospodarza. Najpierw pasł owce, a potem - krowy. Już jako 9-letni chłopiec wykonywał najcięższe prace. Do niego należała również orka w polu.

27 marca 1945 roku jechał wozem zaprzężonym w trzy konie. Jeden z nich nastąpił na minę przeciwpancerną. Wybuch rozszarpał konie, a on sam odniósł rany, w wyniku których utracił wzrok.

We wrześniu tego samego roku rozpoczął naukę w drugiej klasie miejscowej szkoły. Uczył się tylko z pamięci, ale rozsądny nauczyciel stawiał mu takie same wymagania jak innym uczniom. Pod koniec sierpnia 1946 roku przyjechał do ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach. Tutaj ukończył szkołę podstawową, a następnie - zawodową.

Tutaj w pełni ukształtowała się jego osobowość. W dużej mierze było to zasługą Alicji Gościmskiej, która zamkniętego w sobie i raczej nieśmiałego chłopca wciągnęła do harcerstwa, powierzyła mu dowodzenie zastępem „Słoneczników”, później „Mieczy”. Jako mądra i doświadczona wychowawczyni wiedziała, że znacznie więcej niż słowami można zdziałać cierpliwym i konsekwentnym postępowaniem. Prowadzone przez Alicję Gościmską harcerstwo stało się dla niego nie tylko fascynującą przygodą, kształtującą wszechstronne zainteresowania i umiejętności współdziałania w grupie, ale przede wszystkim dobrą szkołą charakteru. Ten hart ducha niedługo potem zaczął owocować.

Kazimierz Lemańczyk został przewodniczącym Prezydium Centralnej Rady Domu Chłopców. Odpowiedzialny za wychowanie młodzieży Henryk Ruszczyc przywiązywał ogromną wagę do pracy samorządowej, którą traktował jako szkołę samodzielności. Dawał wychowankom duże uprawnienia, ale i nakładał na nich nie mniejsze obowiązki. Poprzez samorząd przygotowywał ich do odpowiedzialności w życiu dorosłym.

Ważną rolę w życiu niewidomych chłopców, często pełnych różnych lęków i kompleksów, odegrał Antoni Marylski. Potrafił z uwagą wysłuchiwać wychowanków, był gotów do rozmowy na każdy temat. Chłopcy bez obaw i bez skrępowania mogli mówić o swych najbardziej intymnych problemach. Wiedzieli, że nie zostaną z nimi sami, że pan Marylski wszystko im spokojnie wyjaśni i - jeśli trzeba - udzieli rady jak mądry i wyrozumiały ojciec.

Matkowały zaś chłopcom siostry franciszkanki. Kazimierz Lemańczyk szczególnie serdecznie wspomina s. Hiacyntę pracującą w spiżarni i s. Czesławę ze szwalni. Potrafiły one zapewnić oderwanym od domów dzieciom ciepłą, prawdziwie rodzinną atmosferę.

W szkole zawodowej zdobył dyplomy czeladnicze w trzech dziedzinach - szczotkarstwie, tkactwie i dziewiarstwie. W tej ostatniej - także dyplom mistrzowski.

Z Lasek Kazimierz Lemańczyk wyniósł wiarę we własne siły i możliwości - bez której niemożliwa byłaby skuteczna służba na rzecz innych. I Laski dały mu dojrzałą formację religijną, bez której służby tej pewnie by się nie podjął.

W 1953 roku opuścił zakład i zamieszkał w Warszawie, w internacie przy ulicy Słupeckiej. W tym samym roku dostał się na kurs masażu leczniczego, który ukończył rok później, jednak pracy w lecznictwie nie podjął, gdyż wiązało się to z koniecznością opuszczenia stolicy, a na to nie chciał się zgodzić.

27 maja 1954 roku, w dwudziestą rocznicę urodzin, rozpoczął pracę jako szczotkarz w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy. W tym zakładzie był zatrudniony tylko przez pięć miesięcy. 1 listopada wrócił znowu do Lasek, ale już jako nauczyciel szczotkarstwa. Jednocześnie doskonalił swoje umiejętności w dziedzinie dziewiarstwa.

Po zdaniu egzaminu mistrzowskiego, 15 czerwca 1956 roku, przystąpił do pracy w cepeliowskiej spółdzielni „Poziom” w Warszawie, ale nie na długo, gdyż już 1 października rozpoczął pracę w nowopowstałej spółdzielni - w „Nowej Pracy Niewidomych”. Wkrótce też powierzono mu funkcję jej szefa. Obawiał się, czy podoła trudnemu zadaniu, ale pan Ruszczyc z Lasek - inicjator spółdzielni - przekonał go, że dla dobra całej załogi powinien przyjąć stanowisko prezesa zarządu.

Obowiązków przybywało, gdyż w tym samym roku - 1956 - Lemańczyk podjął decyzję o dalszej nauce. Poziom laskowskiej szkoły zawodowej był wysoki, toteż od razu zdał egzamin do dziesiątej klasy liceum ogólnokształcącego. Dwa lata później otrzymał świadectwo dojrzałości.

Po rocznej przerwie rozpoczął studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (Szkoła Główna Handlowa) na Wydziale Handlu Wewnętrznego. Wraz z nim naukę podjęli Andrzej Skóra i Marian Adamczyk. Miało to istotne znaczenie, ponieważ w grupie łatwiej się uczyć. Mieli wspólnych lektorów, razem przygotowywali się do egzaminów.

Studia pomagały Lemańczykowi w dobrym wypełnianiu obowiązków prezesa spółdzielni, gdyż wiedzę zdobywaną podczas wykładów i seminariów od razu można było przekładać na język praktyki. Studia ukończył w 1965 roku. Temat pracy magisterskiej - „Efekty ekonomiczne i pozaekonomiczne produkcji spółdzielni cepeliowskich w latach 1958-1963” - ściśle wiązał się z jego pracą zawodową.

(...)

Działalność Kazimierza Lemańczyka nie kończyła się na pracy zawodowej, zbyt wiele było w nim sił witalnych i potrzeby służenia ludziom. Pracę zawodową i społeczną traktował na równi. Stanowiły jakby dwie odnogi tego samego nurtu życiowej aktywności.

Kierowania spółdzielnią chyba nigdy nie postrzegał jedynie w wymiarze zawodowym, równie ważny był aspekt społeczny. Nie chodziło przecież tylko o to, by ludzie mieli pracę i otrzymywali za nią godziwą zapłatę, lecz także, aby mogli się kształcić, rozwijać swoją osobowość. Prezes Lemańczyk przywiązywał również ogromną wagę do działalności rehabilitacyjnej. Chciał, aby jak najwięcej niewidomych mogło skorzystać z pomocy w zaopatrzeniu w sprzęt ułatwiający samodzielne życie, uczestniczyło w życiu kulturalnym, miało zapewniony wypoczynek oraz - przede wszystkim - jak najlepsze warunki dla rozwoju duchowego i intelektualnego.

„Nowa Praca Niewidomych” od początku należała do „Cepelii”. We władzach tej organizacji Kazimierz Lemańczyk pełnił odpowiedzialne funkcje. Od 1969 roku, bez przerwy, jest członkiem rady nadzorczej. Wybrano go również na przewodniczącego warszawskiej Społecznej Komisji Środowiskowej - największej cepeliowskiej organizacji regionalnej. Powierzenie mu tak trudnych zadań świadczyło o zaufaniu do jego dojrzałości społecznej i intelektualnej oraz odpowiedzialności. Swoim doświadczeniem dzielił się również z innymi spółdzielniami, przez kilka kadencji należał bowiem do Rady Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.

Dużo wysiłku i czasu poświęcił na bezinteresowną pracę w Polskim Związku Niewidomych. Od października 1981 do marca 1987 roku pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego PZN, a od marca 1987 do sierpnia 1988 roku - przewodniczącego. Zależało mu, aby władze Związku znały i rozumiały potrzeby ogółu niewidomych i chciały im z oddaniem służyć, ale wtedy ten kierunek w gremiach kierowniczych PZN nie znajdował należytego zrozumienia.

Ważną działalnością prezesa Lemańczyka jest praca społeczna w zakładzie w Laskach. Począwszy od 1974 roku do 1998 roku był członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, a do tej pory jest honorowym członkiem Zarządu TOnO.

W 1973 roku w Laskach został powołany Komitet Budowy Domu Przyjaciół Niewidomych im. Henryka Ruszczyca. Lemańczykowi powierzono funkcję przewodniczącego komitetu. Dom, którego budowa finansowana była w dużej części ze środków zebranych od osób prywatnych i zakładów pracy, został oddany do użytku cztery lata później. Kazimierz Lemańczyk przyjął również przewodnictwo komitetu budowy domu opieki dla samotnych niewidomych kobiet w Żułowie. I ten dom wspierany był przez datki społeczne, ale główny ciężar sfinansowania nowego obiektu wziął na siebie Nowojorski Komitet Pomocy Niewidomym w Polsce. Żułowski dom opieki wybudowano w ciągu pięciu lat.

W minionym pięćdziesięcioleciu w Gdańsku Sobieszewie wyrósł wspaniały Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy, który jest własnością Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Może w nim przebywać jednocześnie około stu osób. Nad jego budową i dojrzewaniem pracowało wielu ludzi, ale spośród nich największe zasługi ma pan Kazimierz Lemańczyk wraz z całym Zarządem i załogą Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych”. Spółdzielnia przeznaczała duże sumy ze swoich dochodów na rozbudowę Ośrodka.

Ponadto, Kazimierz Lemańczyk nieustannie otaczał Ośrodek swym twórczym staraniem o poszukiwanie różnych źródeł wsparcia finansowego i zdobywał w innych instytucjach fundusze na jego rozbudowę. W tych kilkudziesięciu latach trasę Warszawa - Gdańsk, przemierzał setki razy. Jego troska, energia i konsekwencja w działaniu przyniosły wymierne rezultaty.

Od 1995 roku należał do rady nadzorczej Fundacji Sportu Niepełnosprawnych „Start”, a w maju 2000 roku wybrano go do zarządu 26-osobowego Komitetu Paraolimpijskiego. Z tego tytułu w październiku 2000 towarzyszył polskiej ekipie niepełnosprawnych sportowców podczas igrzysk w Australii.

27 maja 2014 roku Kazimierz Lemańczyk ukończył 80 lat, ale nadal zadziwia jego energia i aktywność. Prawie od 60 lat kieruje spółdzielnią „Nowa Praca Niewidomych”. To prawdziwy fenomen na mapie gospodarczej i społecznej Polski.

Po chwilowych trudnościach z początku lat 90., spowodowanych przełomowymi zmianami w polityce i gospodarce Polski, „Nowa Praca” pod kierunkiem prezesa Lemańczyka nie tylko podniosła się, ale wkroczyła na zupełnie nowe tory. Rozwinęła działalność dostosowaną do najbardziej nowoczesnych potrzeb i warunków. Powstał dział telemarketingu, obsługujący centralne instytucje państwowe oraz instytucje finansowe. Jak dotychczas żaden zakład zatrudniający niewidomych nie poszedł w jej ślady. W ramach działalności spółdzielni powstały dwa studia nagrań książek, dział produkcji Czytaka. Przy spółdzielni powstało również stowarzyszenie Larix, którego podstawowym zadaniem jest nagrywanie książek dla niewidomych.

Chcąc pomagać jak największej liczbie osób z dysfunkcją wzroku, zarząd uruchomił przy spółdzielni warsztaty terapii zajęciowej dla 36 osób. Jest to jedyna tego typu placówka dla niewidomych w Warszawie.

Władze państwowe doceniają zasługi Kazimierza Lemańczyka i pozytywny wpływ na życie społeczne i ekonomiczne w tak wielu dziedzinach i dały temu doniosły wyraz. W grudniu 2004 roku prezes Zarządu Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Prawie dwadzieścia lat wcześniej odznaczono go Krzyżem Oficerskim.

(...)

Wiedza i Myśl, czerwiec 2014

⤌ powrót do spisu treści

Józef Mendruń

 

Jeśli nie chcemy przegrać
Józef Szczurek

(...)

Józef Mendruń urodził się w listopadzie [14] 1938 roku we wsi Borki Wielkie koło Tarnopola i tam przebywał do końca drugiej wojny światowej. W 1945 roku jego rodzina, w ramach repatriacji, przeniosła się na zachód Polski - do dzisiejszego województwa wrocławskiego. W czasie trwającego wiele dni transportu, podczas przerwy w podróży mały Józek znalazł na dworcu kolejowym zapalnik. Konsekwencje wybuchu to ciężkie rany, w wyniku których stracił wzrok i lewą dłoń. Prawdopodobnie nie doszłoby do tak wielkiego dramatu, gdyby interwencja lekarska przyszła prędzej, ale w tamtym czasie na Ziemiach Odzyskanych nie było jeszcze zorganizowanych form lecznictwa. O tym okresie swego życia Józef Mendruń mówi następująco:

„Po powrocie ze szpitala miałem jeszcze resztki wzroku w lewym oku. W dwa lata później zacząłem chodzić do miejscowej szkoły. Byłem już nieco przerośnięty. W jednym roku przyswoiłem program pierwszej i drugiej klasy. Potem zaczęło się dziać coś niedobrego w moim trochę widzącym oku. Nastąpiły kuracje szpitalne, operacje, ale bez pożądanego rezultatu. Wzrok zaczął zanikać. Do szkoły już nie wróciłem. Od 1948 do 1955 roku przebywałem bezczynnie na wsi. Starałem się oszukiwać otoczenie, że nie jest gorzej, gdyż bardzo się wstydziłem, że nie widzę. Ciągle mnie pytali: «widzisz to, widzisz tamto?». A ja widziałem coraz mniej, ale udawałem, że widzę. Rosła jednak we mnie świadomość, że już niedługo nie będę mógł udawać. Zacząłem więc naciskać na rodziców, żeby szukać jakichś rozwiązań, zwłaszcza, że lat przybywało”.

W 1955 roku Józef Mendruń dostał się do szkoły w Laskach. Przebywając na wsi, pomagał w nauce swej młodszej siostrze i sam się przy tym wiele nauczył, toteż w Laskach przyjęto go od razu do V klasy. Szkołę podstawową ukończył z bardzo dobrymi wynikami. Wtedy Henryk Ruszczyc przeprowadzał udane eksperymenty z uczniami mającymi dodatkowe inwalidztwo. Dzięki temu Józef Mendruń zdobył zawód tkacza i otrzymał dyplom czeladnika. Uczył się także innych czynności. W czerwcu 1961 roku skończył naukę w Laskach, a we wrześniu rozpoczął pracę w branży tkackiej w spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” w Warszawie. Od razu też podjął naukę w średniej ogólnokształcącej szkole korespondencyjnej.

„Dyrektorka liceum powiedziała, że może mi zaliczyć szkołę zawodową, jako klasy pierwszą i drugą, ale muszę zdać określone egzaminy. Należało się do nich odpowiednio przygotować, bo przecież programy szkoły zawodowej i ogólnokształcącej znacznie się różniły. Wtedy okazało się, jak wielu mam życzliwych ludzi. Bardzo dużo pomogła mi siostra Monika z Lasek, dokształcając mnie w różnych przedmiotach, a także siostra Mieczysława - polonistka, i siostra Miriam - matematyczka. Pomagali również inni. Egzaminy do III klasy szkoły ogólnokształcącej zdałem bardzo dobrze i w 1963 roku otrzymałem świadectwo dojrzałości.

Chciałem się uczyć dalej. Pociągała mnie psychologia, ale miałem też zdolności matematyczne. Zapytałem s. Monikę, co mi radzi. Odpowiedziała: - Nieważne czy będziesz psychologiem, matematykiem, czy jeszcze kimś innym. Ważne, żebyś był dobrym matematykiem, dobrym psychologiem lub dobrym tkaczem. Jestem przekonany, że to jest naprawdę głęboka myśl, nie tracąca na aktualności. Zdecydowałem się na psychologię”.

Zaczęły się starania o dopuszczenie do egzaminu. Nie brakowało jednak przeciwników, którzy nie wyobrażali sobie, żeby niewidomy mógł studiować psychologię. Dzięki życzliwości i zaufaniu dra Włodzimierza Dolańskiego oraz profesorów - Marii Grzegorzewskiej, Janiny Doroszewskiej i Tadeusza Tomaszewskiego - Józef Mendruń pomyślnie zdał egzaminy i w październiku 1963 roku otrzymał indeks studenta Wydziału Psychologii [i Pedagogiki] Uniwersytetu Warszawskiego. Pięć lat później ukończył studia i 1 stycznia 1969 roku, przy dużym zaangażowaniu i pomocy mgr. Adolfa Szyszki, już jako magister psychologii rozpoczął pracę w Dziale Rehabilitacji Zarządu Głównego PZN na stanowisku instruktora. Pierwszym jego zadaniem było opracowanie programu pomocy nowo ociemniałym. Większość założeń tego programu do dziś nie straciła na aktualności.

We wrześniu 1970 roku Józef Mendruń przyjął propozycję ówczesnego dyrektora generalnego Związku - Włodzimierza Kopydłowskiego i został kierownikiem Warszawskiego Okręgu PZN. Okręg ten obejmował wielki obszar, między innymi dzisiejsze województwa: siedleckie, płockie, ciechanowskie, ostrołęckie. Wszędzie trzeba było dotrzeć autobusem lub pociągiem, gdyż samochodów jednostki terenowe Związku nie miały.

„Ta praca była dla mnie najlepszą szkołą. Musiałem być administratorem, księgowym, specjalistą od rehabilitacji i kultury, organizatorem pracy. Chciałbym przy tej okazji wspomnieć o pani Marii Gajek - pracowniku okręgu. Była to kobieta mądra, uczciwa, rzetelna, odpowiedzialna, kulturalna i całym sercem oddana sprawie. Pochodziła ze znanej rodziny Treuguttów. Na niej można było całkowicie polegać. Dziś, po latach, pragnę złożyć jej hołd”.

W styczniu 1974 Józef Mendruń został powołany na kierownika Działu Tyflologicznego Zarządu Głównego. Wtedy jeszcze takiego działu nie było, ale należało go stworzyć. Władze organizacji uznały, iż tu najbardziej potrzebne będą i najlepiej wykorzystane doświadczenia, wiedza i kompetencje dotychczasowego kierownika okręgu warszawskiego.

Potem przyszły pamiętne zawirowania roku 1976-1977. Z funkcji prezesa Zarządu Głównego zrezygnował Dobrosław Spychalski, a na skutek rozlicznych błędów musiał także odejść Włodzimierz Kopydłowski. Na łódzkim krajowym zjeździe delegatów PZN społecznym przewodniczącym Związku został Antoni Maślanka z Wrocławia. W lipcu 1977 na urzędującego sekretarza generalnego i kierownika Związku wybrano Józefa Mendrunia. W jego życiu rozpoczął się nowy okres - trudny i odpowiedzialny.

Na zjeździe krajowym w październiku 1981, a więc w okresie burzliwych przemian politycznych w Polsce, na przewodniczącego Zarządu Głównego wybrano Włodzimierza Kopydłowskiego, który powracał na arenę władzy związkowej, jako „skrzywdzony przez reżim przed czterema laty”. Dotychczasowego sekretarza generalnego Józefa Mendrunia uważał on za swego głównego rywala, dając mu to boleśnie odczuć. Wkrótce doprowadził do odsunięcia go od kręgów decyzyjnych. Ten okres Józef Mendruń tak wspomina:

„Najbardziej dramatycznym momentem w moim życiu było odejście ze stanowiska sekretarza i to nie dlatego, że przestałem pełnić określoną funkcję, lecz że w tę pracę tak bardzo się zaangażowałem i włożyłem tak wiele serca. Tylu pomysłów oraz wysiłku intelektualnego i psychicznego w działalność Związku nie włożyłem nigdy przedtem i nigdy potem. I nigdy też nie doznałem tylu krzywd. Wielu kolegów, którzy przedtem okazywali mi szacunek i przyjaźń, całkowicie się odwróciło i stało się moimi przeciwnikami. To było bardzo przykre doznanie, zostawiające głębokie blizny na zawsze. Na szczęście nie wszyscy się odsunęli, znaleźli się tacy, którzy mimo nieprzyjemnego klimatu nie zerwali ze mną współpracy. Wróciłem na stanowisko kierownika Działu Tyflologicznego. Pomyślałem wówczas, że muszę się wziąć za jakąś podstawową robotę. Moja główna filozofia polegała na tym, że trzeba pomagać ludziom, którzy oprócz utraty wzroku mają jeszcze inne dodatkowe schorzenia i związane z nimi problemy. Udało się zainteresować tymi zagadnieniami wielu zaangażowanych, wartościowych ludzi, tak w samym Związku, jak i na zewnątrz. Razem z nimi wypracowywałem nowe koncepcje, wdrażałem nowe programy”.

Wtedy właśnie, dzięki przemyśleniom, inicjatywie i energii Józefa Mendrunia i jego współpracowników, PZN podjął nowe zadania - pomaganie małym niewidomym dzieciom i ich rodzicom, rehabilitacja słabowidzących, którzy stanowią olbrzymią większość w Związku, nauczanie oraz rehabilitacja głuchoniewidomych i zorganizowanie opieki nad nimi, wszechstronna pomoc dla niewidomych chorych na cukrzycę, pomoc lecznicza i rehabilitacyjna dla niewidomych ze stwardnieniem rozsianym. Aby te zadania mogły być realizowane, nawiązano współpracę z różnymi instytucjami, między innymi z Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i akademiami medycznymi w różnych miastach. W celu zapewnienia Związkowi wykwalifikowanych kadr co roku kilku pracowników PZN i innych instytucji związanych z problematyką niewidomych przyjmowano na pedagogikę specjalną w lubelskim Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej i do WSPS w Warszawie.

Wielkie znaczenie dla upowszechniania wiedzy o niewidomych w różnych środowiskach ma działalność wydawnicza, którą zainicjował mgr Mendruń. Zaczęło się od „Przeglądu Tyflologicznego”, półrocznika o charakterze publicystyczno-naukowym. Pierwszy numer wyszedł w 1974 roku. Później dział tyflologiczny zaczął wydawać inne pozycje, które z biegiem czasu przekształciły się w dwie stałe serie wydawnicze - „Zeszyty Tyflologiczne” i „Materiały Tyflologiczne”. Obejmują one tłumaczenia zagraniczne i pozycje książkowe naszych naukowców. Chcąc pomagać rodzicom niewidomych dzieci w ich prawidłowym wychowywaniu, Dział Tyflologiczny wydaje od wielu lat miesięcznik „Nasze Dzieci”.

W 1987 roku Józef Mendruń został powołany na dyrektora do spraw rehabilitacji w Zarządzie Głównym. W cztery lata później doprowadza do powstania Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym i uznaje to za największe dokonanie swego życia, ponieważ jednoczesna głuchota i ślepota stanowi tak wielkie kalectwo, że człowiek nim dotknięty bez pomocy innych nie jest w stanie sam się podźwignąć. Problematyką głuchoniewidomych zajmuje się nie tylko w kraju. Od 1985 roku wchodzi w skład Komisji do Spraw Głuchoniewidomych Europejskiej Unii Niewidomych, a od 1995 roku jest przewodniczącym tej komisji. (...)

Pochodnia, październik 1997

 

Medal Anny Sullivan dla Polski
Tadeusz Majewski

W czasie Konferencji Międzynarodowej Rady do Spraw Edukacji Osób z Dysfunkcją Wzroku, która odbyła się w dniach 9-14 lipca 2000 roku w Krakowie, prezes Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym mgr Józef Mendruń został odznaczony Medalem Anny Sullivan. Odznaczenia dokonał Dyrektor Międzynarodowego Programu Hilton-Perkins p. Michael Collins z USA.

Medal został ustanowiony w 1952 roku przez Szkołę Perkinsa dla Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA i przyznawany jest za wybitne osiągnięcia w rozwoju edukacji i rehabilitacji osób głuchoniewidomych.

Wykonany jest z brązu o średnicy około 8 cm i grubości 0,5 cm. Na jednej stronie znajduje się wypukły wizerunek Anny Sullivan i napis: Anne Sullivan (1866-1936) oraz Perkins School for the Blind (Szkoła Perkinsa dla Niewidomych), a na drugiej: A legacy of hope for the deafblind (Spuścizna nadziei dla głuchoniewidomych) oraz imię i nazwisko właściciela medalu i data jego nadania.

Wręczając Medal, Michael Collins podkreślił zasługi Józefa Mendrunia:

- stworzenie w 1985 roku pierwszych programów rehabilitacyjnych dla dzieci i dorosłych osób głuchoniewidomych,

- powołanie w 1991 roku Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym,

- zorganizowanie w 1992 roku konferencji dla osób zainteresowanych problematyką głuchoniewidomych z krajów Europy Środkowo-Wschodniej,

- współpracę i pomoc dla rodziców dzieci głuchoniewidomych, powołanie Sekcji Rodziców Dzieci Głuchoniewidomych w ramach TPG,

- aktywne działanie przez 9 lat i kierowanie przez następnych 6 lat Komisją do Spraw Osób Głuchoniewidomych Europejskiej Unii Niewidomych. Istotnym wydarzeniem była Europejska Konferencja Głuchoniewidomych zorganizowana przez Związek Głuchoniewidomych w Finlandii w 1996 roku. Konferencji tej przewodniczył Józef Mendruń.

(...)

 

Gratulacje

Tadeusz Majewski przedstawił Józefa Mendrunia wyłącznie jako działacza Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Tak przedstawiona sylwetka oddaje tylko niewielką część jego osiągnięć. Założenie i działalność w TPG jest bowiem jedną z wielu prowadzonych przez mgr. Józefa Mendrunia, a w każdej z nich ma on liczące się sukcesy. Sylwetkę tę uzupełniamy w telegraficznym skrócie.

Józef Mendruń z wykształcenia jest psychologiem. Posiada trzydziestotrzyletni staż pracy. W okresie tym przez blisko dwa lata pracował w Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych”, a później w biurze Zarządu Głównego na stanowisku instruktora rehabilitacji. Następnie został kierownikiem Warszawskiego Okręgu PZN. Ze stanowiska tego przeszedł ponownie do pracy w ZG PZN, gdzie zorganizował Dział Tyflologiczny i był jego kierownikiem. W 1973 roku został wybrany do Prezydium ZG PZN, a w 1977 roku ZG powierzył mu po raz pierwszy funkcję sekretarza generalnego i kierownika Związku. W 1982 roku wrócił do pracy w Dziale Tyflologicznym na stanowisko kierownika. W 1987 roku został dyrektorem do spraw rehabilitacji w ZG PZN. W 1998 roku ZG powierzył mu ponownie funkcję sekretarza generalnego i powołał na stanowisko dyrektora Związku. (...)

Do sukcesów Józefa Mendrunia zaliczyć należy:

1) organizowanie od podstaw działalności Związku na rzecz niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością tj. głuchoniewidomych, niewidomych chorych na cukrzycę i niewidomych ze stwardnieniem rozsianym,

2) organizowanie działalności na rzecz słabowidzących,

3) rozbudowę działalności na rzecz niewidomych i słabowidzących dzieci oraz współtworzenie klubów rodziców niewidomych dzieci,

4) powołanie redakcji wydawnictw tyflologicznych, w ramach której wydawane są specjalistyczne czasopisma - „Przegląd Tyflologiczny”, „Materiały Tyflologiczne”, „Zeszyty Tyflologiczne” i „Nasze Dzieci”, a także wiele wartościowych pozycji książkowych z dziedziny rehabilitacji niewidomych i słabowidzących,

5) współudział w wypracowaniu merytorycznych podstaw produkcji brajlowskich map, których kolorystyka dostosowana jest również do potrzeb słabowidzących,

6) współudział w wyprowadzaniu Związku z kryzysu po Nadzwyczajnym Krajowym Zjeździe Delegatów PZN w czerwcu 1998 roku.

Redakcja „Biuletynu Informacyjnego” składa mgr. Józefowi Mendruniowi serdeczne gratulacje z powodu wyróżnienia tak prestiżowym medalem. Gratulujemy międzynarodowego uznania i wielkich osiągnięć. Życzymy dalszych, wspaniałych sukcesów; życzymy, by jego praca w dalszym ciągu była tak efektywna i pożyteczna dla niewidomych i słabowidzących jak dotąd.

Biuletyn Informacyjny PZN, sierpień 2000

 

Józef Mendruń zmarł 26 stycznia 2021 r. (przypis wydawcy)

⤌ powrót do spisu treści

Maria Miłkowska

 

Marysia od biedy
Andrzej Szymański

Kiedy zbierałem materiały do artykułu o rodzinach ze środowiska niewidomych, żyjących na skraju ubóstwa („Pochodnia” 2/2002), spotkałem się z wielokrotnie powtarzanym zdaniem: „gdyby nie pani Marysia, nasz los byłby znacznie gorszy. Ona jest naszą nadzieją”.

„Nadzieja” przybyła do Warszawy niemal pół wieku temu z podlaskiej ziemi, jednej ze wsi powiatu bielskiego. Maria Miłkowska wychowywała się w rodzinie wielodzietnej (dwóch braci, trzy siostry). (...) Rodzinną ziemię Miłkowskich zamieszkiwali Polacy i Białorusini lub, jak kto woli, katolicy i prawosławni, ale żyjący ze sobą w zgodzie i poszanowaniu wiary. W zasięgu ręki Puszcza Białowieska, gdzie jagody i grzyby zbierało się wiadrami.

Pani Maria opuściła swą wioskę w 1953 roku, mając 14 lat. (...) Urodziła się z zaćmą. W 1940 roku, a gospodarzyli tu wtedy sowieci, ojciec odwiózł małe dziecko do szpitala w Białymstoku. Operował lekarz żydowski Kerszman. Co z tego, że operacja się udała, kiedy lata były ciężkie. Zabrakło pieniędzy na szkła, dzieci uczyły się przy lampie naftowej, były kiepsko odżywiane. Wzrok musiał „siąść”.

Osiem lat po wojnie przyrodnia siostra ojca spowodowała wysłanie dorastającej dziewczyny do Lasek.

- Uczyłam się tam sześć lat, potem pracowałam jako wychowawczyni - mówi pani Miłkowska. - Trudne to były czasy, kiełbasa pojawiała się na stole tylko w niedzielę. Natomiast do dziś nie zapomnę wspaniałej opieki sióstr. To były nasze matki.

Praca w Zakładzie zostaje przerwana w 1966 roku pobytem w warszawskim szpitalu. Maria Miłkowska przeszła dwie ciężkie operacje, po których droga powrotna do Lasek jest zamknięta. Kilka następnych lat to ciągłe zmiany pracy i kontynuowanie nauki. Szczotkarnia na Siennej, centralka telefoniczna w Państwowych Wydawnictwach Ekonomicznych, wieczorowa nauka w liceum, no i zaoczna szkoła pracowników socjalnych. Tuż po zdanej maturze, Józef Mendruń (...), namawiał ją na studia tyflologiczne. - Idź na te studia, masz serce do niewidomych. Powiedziała - nie! Wyobrażała sobie, że z dyplomem to można tylko siedzieć za biurkiem i kontakty z ludźmi będą odbywać się tylko poprzez papiery. A szkoła pracowników socjalnych dała jej umiejętność prowadzenia bezpośredniej rozmowy z człowiekiem, dała kontakty z różnymi organizacjami społecznymi.

W 1971 roku przygarnął panią Marysię prezes „Nowej Pracy Niewidomych”, Kazimierz Lemańczyk. Ostatecznie wylądowała w dziale socjalnym, bo gdzie by inaczej?

- To były moje najpiękniejsze lata. Przyjmowałam chałupników do pracy w Spółdzielni, jeździłam na wywiady środowiskowe. Spotykałam się z nieszczęściem i biedą, no może nie tak odczuwalną jak dziś. W tamtych latach prawie wszyscy niewiele posiadaliśmy. Nie było tak ogromnych kontrastów, no i była praca.

Jak mogła, pomagała ludziom.

W jednej z mazowieckich wiosek zmarła niewidoma chałupniczka. Został psychicznie upośledzony mąż z trójką dzieci. Skarży się pani Miłkowskiej, że nie ma środków na życie, bo ZUS nie wypłacił pieniędzy za pogrzeb. Pani Maria zaczęła akcję - najpierw udała się do ZUS, potem na pocztę. I co się okazało? Sprytny listonosz podrobił podpis i zagarnął kasę. Inna biedna chałupniczka nie miała pieniędzy na opłacenie kombajnisty, by zebrał zboże z jej niewielkiego pola. Pani Miłkowska, widząc zupełnie przypadkowo tę sytuację, wyjęła ze swojej torebki „kopertę”, wręczyła kierowcy „Bizona”, a ten w pół godziny wybawił z kłopotów rodzinę niepełnosprawnych. A wioska dziwowała się: „patrzajta chłopy, Warszawa przyjechała i zaczęło się polepszać!”.

Z „Nowej Pracy” odeszła w 1991 roku, po 20 latach pracy. Zlikwidowano dział socjalny, zaczęły się złe czasy dla spółdzielczości i dla inwalidów wzroku. Pani Helena Uzdowska przez wiele lat stykała się w firmie z Marią Miłkowską.

- Zawsze całym sercem była oddana ludziom. Wszystkim niepełnosprawnym, biednym, załamanym podawała rękę. A przecież ona też jest inwalidką wzroku. Kiedyś doszło do takiej sytuacji, że odbierała poród w czasie jednej z wizyt w terenie...

(...)

Małgorzata Pacholec, dyrektor okręgu tak mówi o swej podwładnej:

- Ona potrafi i lubi „robić w biedzie”. Jest superplasterkiem na wszelkie dolegliwości. Potrafi się zaopiekować tymi bezradnymi rodzinami, holować je. Ale ponieważ ma dużo zgłoszeń, nie może poradzić sobie z tym na dłuższą metę. W takich wypadkach potrzebne jest działanie systemowe. (...)

Zdzisław Silecki - przewodniczący okręgu mazowieckiego też ciepło mówi o pani Marii.

- Nie ma ludzi idealnych, ale niektórzy do tego wzorca zbliżają się. Maria brnie tam, gdzie inni nie dojdą, bo nie mają w sobie daru opiekuńczości. Ona schodzi w te doły, a ponieważ ma spore znajomości, nigdy nie przybywa z pustymi rękami. Jest troszkę taką Zosią Samosią. Ale daj nam Bóg takich krnąbrnych przewodniczących. Większość kół w Warszawie to placówki prowadzone przez ludzi bez charyzmy.

Jak Maria Miłkowska musiała pożegnać się z pracą w okręgu, nie popaliła za sobą wszystkich mostów. Zaprzyjaźniona kierowniczka Fundacji Maltańskiej zaproponowała jej robotę u siebie. Oczywiście społecznie. Skorzystała i dobrze zrobiła.

- Poprzez tę Fundację zetknęłam się z o wiele większą mizerią, niż pracując w Związku Niewidomych. Jest to organizacja światowa zajmująca się opieką socjalną na różnorodnych obszarach niedostatku. W Polsce działa od początku lat 90. W Poznaniu zajmujemy się szpitalnictwem. W Warszawie świetlica Św. Mikołaja zajmuje się dziećmi. Mogą odrobić lekcje, zjeść podwieczorek, pójść do fryzjera, dentysty. Prowadzimy akcję „Starszy Brat”, pomagając dzieciom w nauce, odwiedzamy w dużej części patologiczne domy.

(...)

Pochodnia, marzec 2002

 

Maria Miłkowska, ur. 24.08.1939 r., zm. 21.02.2004 r., przebywała w Laskach 1953-1959 r., przyjęła śluby instytutu „Dziewice Konsekrowane”.

⤌ powrót do spisu treści

Jan Silhan

 

Człowiek wielkiego serca
Józef Szczurek

W południe, 29 czerwca 1971 roku, umarł Jan Silhan - człowiek, który całe swoje życie poświęcił sprawie niewidomych. Przestało bić serce pełne gorących uczuć dla ludzi, sterane w nieustannej dla nich służbie, zgasł do końca świeży i bystry umysł. Na zawsze odszedł wielkiego formatu działacz społeczny, gorący patriota, przyjaciel każdego niewidomego i szlachetny człowiek. Życie jego było nieustanną pracą i działaniem.

Jan Silhan urodził się 1 listopada 1889 roku w Kijowie. Pochodził z polskiej rodziny kresowej. Jego ojciec - Franciszek - był buchalterem, a matka - Anna z Paczoskich - nauczycielką. Tam też ukończył szkołę średnią, a w 1907 roku rozpoczął studia inżynierskie na Politechnice Kijowskiej. W cztery lata później przeniósł się na Politechnikę Lwowską i tu zdał pierwszy egzamin państwowy. Wkrótce potem musiał przerwać studia, gdyż powołany został do służby wojskowej. Kiedy służba ta zbliżała się ku końcowi, wybuchła wojna światowa i Jan Silhan znalazł się na froncie serbskim. W listopadzie 1914 roku, w rezultacie odniesionych ran, całkowicie utracił wzrok. Potem nastąpił dłuższy pobyt w klinice okulistycznej w Budapeszcie. Wzroku nie udało się uratować. Jeszcze w czasie pobytu w klinice, Jan Silhan zetknął się ze znanym tyflopedagogiem - Halarewiczem, który nauczył go brajla i zapoznał z problematyką niewidomych, z możliwościami ich pracy. Możliwości te wówczas były bardzo skromne. (...) Odznaczał się wielką wrażliwością na ludzką niedolę. Teraz więc, gdy los postawił go wśród ludzi, którym nie dane jest widzieć, bez wahania postanowił poświęcić swoje życie rozwikłaniu ich trudnych dróg.

Po opuszczeniu szpitala Jan Silhan przez dwa lata pracuje w instytucie wychowawczym dla niewidomych dzieci w Wiedniu. W tym też czasie pogłębia studia na wydziale filozofii wiedeńskiego uniwersytetu, a jednocześnie sporo podróżuje po Europie. Interesuje go głównie sytuacja niewidomych i sposoby rozwiązywania ich zagadnień życiowych. W 1916 roku wstępuje w związek małżeński z asystentką wojskowego szpitala chirurgicznego - p. Margit, która od tego czasu będzie dla niego wiernym przyjacielem i współtwórczynią jego sukcesów.

Pod koniec 1917 roku Jan Silhan skierowany został przez wiedeńskie władze państwowe do Lwowa w celu stworzenia tu wojskowego zakładu dla ociemniałych żołnierzy z terenu Bukowiny, Galicji, Śląska. Na frontach Europy toczyła się wówczas krwawa wojna i tysiące młodych ludzi wychodziło z niej okaleczonych, załamanych, bezradnych. Było wśród nich wielu ociemniałych żołnierzy. Powstał trudny problem zajęcia się nimi, przyjścia im z pomocą.

Atmosfera w zakładzie, którym kierował Jan Silhan była koleżeńska i szczera. Nauka trwała od jednego do trzech lat. Jego mieszkańcy uczyli się brajla, muzyki, a także szczotkarstwa i koszykarstwa. Dyrektor Silhan był dla nich przyjacielem, doradcą, udzielał wszechstronnej pomocy w zdobywaniu samodzielności życiowej i stabilizacji. Po upadku cesarstwa austriackiego, zakład przejęło Ministerstwo Spraw Wojskowych w Warszawie, a Jan Silhan kierował nim do roku 1926. W tym okresie przez zakład przeszło ponad 180 ociemniałych żołnierzy. Pomimo inwalidztwa, Jan Silhan 12 lat po utracie wzroku pełnił swe obowiązki w czynnej służbie wojskowej i w tym okresie awansował do rangi kapitana.

Okres międzywojenny to czas powstawania licznych organizacji, które stawiały sobie za cel niesienie pomocy niewidomym. Były to niezmiernie trudne początki. Kpt. Silhan czynnie uczestniczy w budowie zrębów organizacyjnych. Walnie przyczynił się do powstania Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami i Oficerami Wojny „Latarnia” w Warszawie, a następnie we Lwowie. Nawiązuje ścisłą współpracę z inną organizacją, rozwijającą działalność na terenie Małopolski - „Spójnią”. Jego działalność zatacza coraz szersze kręgi. W roku 1934 kpt. Silhana wybrano na wiceprzewodniczącego międzynarodowej federacji samopomocowych związków niewidomych (UABO), która miała swą siedzibę w Szwecji, a posługiwała się językiem esperanto. W trzy lata później zostaje przewodniczącym tej organizacji. W tym też roku organizuje kongres UABO w Warszawie, w którym wzięło udział 14 delegacji z różnych krajów.

Przed wojną w poszczególnych zakładach i środowiskach niewidomych stosowano różne systemy brajla, co niezwykle utrudniało współpracę i wzajemne porozumiewanie się. Kpt. Silhan podjął pracę zmierzającą do ujednolicenia systemów. W tym celu odwiedza różne ośrodki, organizuje spotkania. W 1934 roku przedsięwzięcie to zostaje uwieńczone powodzeniem.

Podczas okupacji Jan Silhan udziela lekcji matematyki i uczy języków obcych we Lwowie, a po zakończeniu działań wojennych przenosi się do Krakowa. I tu znów rzuca się w wir działania. Z całą energią pracuje nad odbudową życia organizacyjnego niewidomych. Od 1948 roku przez następne trzy lata jest przewodniczącym krakowskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych RP, przyczyniając się walnie do powstania ogólnokrajowej organizacji. Przez dwa lata pracuje również w repetytorium Akademii Górniczo-Hutniczej w zakładzie matematyki.

Po roku 1950 kpt. Silhan mocno włącza się w działalność wydawniczą Polskiego Związku Niewidomych. Jest współpracownikiem „Pochodni”, redaguje kronikę zagraniczną aż do końca swego życia. Powołuje do życia kwartalniki „Niewidomy Masażysta” i „Pola Stelo”, przez kilka kadencji jest członkiem Zarządu Głównego PZN, a zawsze, piórem i słowem, walczy o jedność w ruchu niewidomych, o czystą i szczerą atmosferę, o skoncentrowanie wszystkich wysiłków na mądrym i skutecznym rozwiązywaniu spraw niewidomych, wykorzystując do tego celu zdobycze nowoczesnej techniki i nauki.

(...) Był żarliwym szermierzem nowoczesności w rozwiązywaniu spraw niewidomych. Temu celowi podporządkowana była jego praca w „Pochodni” - przenoszenia na jej łamy, a także na łamy innych czasopism, doświadczeń i osiągnięć niewidomych innych krajów. Był wybitnym bojownikiem o pełne równouprawnienie niewidomych, utorowanie im w społeczeństwie szerokiej drogi twórczego, samodzielnego bytu. I temu celowi poświęcił całe swoje życie.

Nie ma takiej grupy zawodowej, takiego środowiska, które nie zawdzięczałoby Janowi Silhanowi jakiejś części swoich sukcesów. W jakże wielkim stopniu przyczynił się do powstania w Krakowie szkoły masażu, a także szkoły muzycznej dla niewidomych. A ileż wysiłku włożył w organizowanie krajowej i wojewódzkich sekcji masażystów. Niemało do zawdzięczenia mają mu spółdzielcy. Przez szereg lat był członkiem Rady Nadzorczej Centrali Spółdzielni Inwalidów w Warszawie. Współuczestniczył w założeniu Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych, a także przyczynił się w niemałym stopniu do powstania w Warszawie Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy.

Za swą bogatą działalność kpt. Jan Silhan otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi, dwukrotnie Srebrny Krzyż Zasługi, Złoty Medal Waleczności i wiele innych odznaczeń.

Pochodnia, sierpień 1971

⤌ powrót do spisu treści

Stefania Skiba

 

Sylwetki z przeszłości
s. H.

Nauczycielka

Przeszedł jeszcze jeden rok i drugi, i po powrocie z wakacji znowu usłyszałyśmy w internacie dziewcząt z pasją grane mazurki Chopina, sonaty Beethovena i pogodną muzykę Mozarta. To Stefania Skibówna zamieszkała na galerii nad salą i stała się mieszkanką naszego domu, a wkrótce jego artystyczną duszą. Było wspaniale o różnych porach dnia słyszeć najpiękniejsze utwory wielkich mistrzów w jej wykonaniu. Z czasem dowiadywałyśmy się o Pani Stefie - tak o niej mówiłyśmy - coraz więcej i stawała się nam coraz bliższa.

Urodziła się na Kielecczyźnie 11 października 1924 roku w rodzinie inteligenckiej. Matkę straciła jako półtoraroczne dziecko. Od trzeciego roku życia wychowywała się w Laskach, dokąd przywiózł ją ojciec. Bardzo wcześnie odkryto jej talent muzyczny i w wieku czterech lat zaczęła się uczyć gry na fortepianie u Włodzimierza Dolańskiego.

Po ukończeniu szkoły podstawowej uczęszczała do gimnazjum Kowalczykówny na Wiejskiej i do szkoły muzycznej w Warszawie. Nie przerwała nauki muzyki nawet w czasie wojny. Po jej zakończeniu kontynuowała naukę w szkole średniej w Łodzi i tam też studiowała w konserwatorium. Uczyła się języków, co potem otworzyło jej dostęp do literatury europejskiej i czasopism w brajlu, a z czasem zaowocowało przyjaźnią z ciekawymi ludźmi. Powojenną biedę i złe warunki (jakiś czas mieszkała w sklepie) przypłaciła chorobą płuc. Po wyleczeniu jednak skończyła studia wspaniałym koncertem dyplomowym w czerwcu 1953 roku - zagrała Koncert G-dur Beethovena z orkiestrą pod batutą Bogdana Wodiczki. Jesienią tego samego roku rozpoczęła pracę w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Już w czasie studiów pracowała przez rok jako nauczycielka w krótko istniejącej szkole dla niewidomych w Łodzi. Laski stały się jej domem, do którego wróciła i nie opuściła go już do śmierci, służąc swoimi talentami i obdzielając nas radością życia. Tu dała się poznać jako bardzo zdolna nauczycielka muzyki. Znała świetnie muzykografię zarówno w brajlu, jak i w czarnym druku. Dawało jej to możliwość porozumiewania się z osobą widzącą, kiedy trzeba było przepisać jakiś utwór dla ucznia. Znajomość języka francuskiego, a jeszcze bardziej niemieckiego pozwalała jej korespondować z bibliotekami, z których pożyczała nuty tak dla siebie, jak i dla uczniów. Skibówna zdawała sobie sprawę, że wierne odtworzenie tekstu muzycznego bez dobrej znajomości zapisu jest praktycznie niemożliwe. Dlatego też, żeby ułatwić to innym, przetłumaczyła niemiecki podręcznik do muzykografii Reussa. Podręcznik ten - duże 4 tomy brajlowskie - wydany przez PZN, służy niewidomym do dziś.

(...)

Stefania Skibówna uczyła śpiewu chóralnego. W programie chóru znajdowały miejsce piosenki dziecięce, pieśni ludowe, a także utwory wielkich mistrzów: Mozarta, Schuberta, Mendelssohna etc. Umiała zachęcić młodzież do śpiewania utworów trudniejszych i umiała ich nauczyć. Chór nie był jedyną dużą grupą, z którą pracowała z zapałem. Kochała przedstawienia teatralne i słuchowiska. Pełne poezji baśnie: „Słowik” Andersena, „Brzydkie kaczątko”, a także polskie baśnie, np. „O Jaśku, co szedł na szklaną górę” w jej reżyserii obfitowały w muzykę i ciekawe efekty dźwiękowe. Przygotowywała je starannie i sama świetnie się tym bawiła.

Za swoją pracę Stefania Skibówna została wyróżniona odznaką Zasłużonego Działacza Kultury, Medalem Pamiątkowym Komisji Edukacji Narodowej i Złotym Krzyżem Zasługi.

 

Brajl i literatura

Muzyka była, oczywiście, największą pasją Skibówny, ale nie jedyną. Ogromnie lubiła czytać, zwłaszcza że, znając języki obce, miała większy dostęp do literatury niż wielu niewidomych. Czytała brajlem bardzo prędko i ładnie. Ceniła niesłychanie pismo brajlowskie, a jego wynalazcę po prostu czciła. Przekonała kierownictwo szkoły do wprowadzenia wymyślonej przez siebie metody pisania na maszynie brajlowskiej jedną ręką, dającej możliwość sprawdzenia, co się napisało albo też dyktowania sobie brajlowskiego tekstu. Było to bardzo przydatne przy przepisywaniu nut albo rozwiązywaniu dłuższych zadań matematycznych. Wielką radość sprawiała też Stefanii codzienna głośna lektura, którą obdarzała ją każdego dnia ukochana przez nią od dzieciństwa s. Monika.

 

Konkursy i zabawy

Od czasu do czasu Stefania organizowała jakiś konkurs - niekoniecznie muzyczny. Pamiętam jeden z muzycznych, w którym brali udział zarówno dorośli, jak uczniowie. (...) Nagrody przeważnie fundowała sama. Kiedy na zjeździe wychowanków po śmierci Matki Założycielki z powodu żałoby zamiast zaplanowanego balu był konkurs śpiewaczy, główną nagrodę (zegarek brajlowski jej fundacji) otrzymała gościnnie występująca Litwinka, Bożena Hryncewiczówna.

Pani Stefa umiała się cieszyć i lubiła sprawiać radość innym. Kiedy niewidomy nauczyciel - Leon Lech obchodził jakiś okrągły jubileusz pracy, na przygotowane z tej okazji przyjęcie napisała kantatę, która prócz gratulacji zawierała zabawne strofy wychwalające kolejne potrawy.

Stefania Skibówna obdarzała swoją przyjaźnią wielu ludzi. Chętnie widywała ich u siebie i także odwiedzała. Spotkania miały rozmaity charakter: od wspólnej pracy, słuchania muzyki na żywo albo z płyt, poważnych rozmów aż po czysto towarzyskie pogawędki i zabawę. Lubiła gry towarzyskie wyrabiające pamięć i refleks.

(...)

 

Radości i przyjaźnie

Wielką radość sprawiało Stefanii obdarowywanie bliźnich i ogromnie wdzięcznie przyjmowała prezenty. Zwierzyła mi się kiedyś (już wtedy pracowałam, a ona była na dorobku i nie miała jeszcze płytoteki), że chciałaby mieć V Symfonię Beethovena. Na najbliższe imieniny przyniosłam jej tę płytę. Nie chciała założyć na talerz gramofonu, bo bała się, że nie pozna utworu i będę się śmiała. Na moje zapewnienia, że pozna po jednym takcie, założyła płytę. Nie mogła wiedzieć, która jest strona „A”. Kiedy zabrzmiała III część upragnionej Symfonii, mało mnie nie przewróciła z radości.

(...)

Swoimi umiejętnościami i talentem muzycznym Stefania służyła ludziom, ale nade wszystko oddawała cześć Bogu. Kochała chorał gregoriański i śpiewała go bardzo pięknie. Dla mnie i, jak sądzę, dla wielu innych dużą radością i przeżyciem była msza św. wielkanocna z udziałem Stefanii. Radość wyrażana przez Kyrie, które ona zaczynała, była każdorazowym wyznaniem wiary w Zmartwychwstanie. Modliła się sama i pomagała modlić się obecnym na liturgii. Grywała po komunii św. Largo z „Kserksesa” Haendla lub „Ave verum” Mozarta tak jakoś uroczyście, że pobudzało to do modlitwy.

Jesienią 1978 roku Skibówna zaczęła szybko zapadać na zdrowiu. Lekarze zdiagnozowali chorobę nowotworową. W grudniu poszła do miejscowego szpitalika, gdzie zmarła 25 maja następnego roku.

Na wiadomość o bliskiej śmierci Stefanii przyjechał jej serdeczny przyjaciel z Belgii. Zdążył tuż przed śmiercią. Poznała go jeszcze i poprosiła o gregoriański śpiew paschalny. Śpiewał bardzo pięknie. Zaśpiewał też jakąś pożegnalną pieśń flamandzką.

Dwa dni później odbył się pogrzeb w laskowskiej kaplicy i na miejscowym cmentarzu, dokąd tak często chodziła. W czasie pogrzebowej mszy św. (tylko w czasie mszy) była burza, jakby pożegnanie z ziemią. Stefania bardzo lubiła burzę. Teraz czasami w okolicach rocznicy jej śmierci, imienin, czy jakichś świąt widuję na grobie charakterystyczną wiązankę ze sztucznych róż z zieloną szarfą i francuskim napisem. Niewątpliwie od jej belgijskiego przyjaciela. Tablica na grobie prócz koniecznych informacji zawiera, na prośbę Stefanii, klucz wiolinowy i paschalne „Alleluja”, oczywiście z nutami gregoriańskimi.

(...)

 

Pamięci tej, co uczyła kochać
Anna Kaźmierczak

Motto: „Nie wszystek umrę”

 

(...)

Stefa od wczesnego dzieciństwa nie miała matki i ten fakt tkwił w niej jak wiecznie kłująca drzazga. Wpajała w nas miłość i szacunek dla rodzin, interesowała się, jacy są nasi rodzice. Kiedy otrzymywałam z domu paczki z mniej lub bardziej potrzebnymi drobiazgami, mówiła o sobie ze smutkiem, że ona nigdy nie miała takiej paczki z drobnymi rzeczami, wrzuconymi rękami matki. Podkreślam to zdarzenie, gdyż niejednokrotnie przecenia się rolę szkoły w wychowaniu niewidomego dziecka, z jednoczesnym lekceważeniem roli rodziców w tym względzie. Stefa od wieku przedszkolnego wychowywała się w szkole specjalnej, a jednak nosiła w sobie niezaspokojony głód macierzyńskiego serca i rodzinnego ciepła.

Naukę muzyki w Laskach pobierała u dra Włodzimierza Dolańskiego, wybitnego niewidomego pianisty, znanego psychologa, tyflologa i społecznika, a następnie, również w Laskach, współpracowała ze znanym w środowisku niewidomych doskonałym skrzypkiem i kompozytorem - Włodzimierzem Bielajewem jako jego akompaniatorka. Od Bielajewa przejęła bardzo wiele w formowaniu swojej osobowości muzycznej. Przekazywała następnym pokoleniom jego pieśni, cieszące się ogromną popularnością, zaś jej własne lub tylko harmonizowane przez nią utwory miały coś ze stylu Bielajewa: były śpiewne, proste, a jednak urzekające swym wdziękiem, co sprawiało, że dzieci i młodzież chętnie ich się uczyły.

Dalsze wykształcenie muzyczne zdobywała najpierw pod kierunkiem Jerzego Lefelda, potem Władysława Kędry, zaś w roku 1953 ukończyła z doskonałym wynikiem konserwatorium łódzkie jako studentka Marii Wiłkomirskiej.

W tym samym roku rozpoczęła pracę w Laskach, gdzie uczyła śpiewu w poszczególnych klasach, prowadziła małe, kameralne zespoły śpiewacze, a w późniejszym okresie chóry, uczyła gry na fortepianie i muzykografii. Dla ostatniego z wymienionych zadań wspólnie z Edwinem Kowalikiem przetłumaczyła podręcznik z języka niemieckiego.

(...)

Jej dynamiczna osobowość sprawiała, że chyba nigdy nie odbierała życia w barwach szarości, przerzucając się od entuzjastycznych radości do głębokich tragedii. Wszystko, co ją obchodziło, przeżywała do samego dna duszy. Jej natura podobna była do osobowości mistrza Beethovena, którego wielbiła i którego dzieła grała chyba najwspanialej. Radość umiała również znajdować w drobiazgach, takich jak małe prezenty dzieci czy drobne dowody przywiązania. Jej życie było jednym wielkim porywem, który sprawiał, że skupiała wokół siebie wielu młodych, obdzielając ich swoją wielką miłością do muzyki. Każda miłość jednoczy, więc i my byliśmy ze Stefą zjednoczeni w sztuce i przez sztukę. Z nią słuchaliśmy, w nastroju kontemplacji, dzieł wielkich mistrzów, i teraz, mimo upływu lat, ile razy słucham ich znowu, czuję, jakby ona stała tuż obok, jakby jej osobowość emanowała pięknem utworów Beethovena, Mozarta czy Schuberta.

Była wielką erudytką. Znała doskonale łacinę, francuski i niemiecki oraz skróty brajlowskie w tych językach. Czytała mnóstwo literatury tak polskiej, jak i obcej. Na maszynie czarnodrukowej pisała z szybkością doskonałej, zawodowej maszynistki. Wymagała od nas wiele, dając nieraz mocny wyraz swemu niezadowoleniu z naszych postępów, ale gorącość jej uczuć łagodziła zawsze przykrości, jakie mogły sprawić słowem. Jej słowa były zawsze tak mocne i proste, jak jej sposób przeżywania świata. Zachwyt był zachwytem, bunt - buntem, wzruszenie - wzruszeniem. Dowcipna, błyskotliwa, szybka, energiczna, sprawiała, że zawsze było jej pełno, wszędzie, gdzie się zjawiała, wnosiła życie i ruch. Pozostały mi po niej listy i wpis w pamiętniku szkolnym. Otwieram dziś ten pamiętnik i nie mogę powstrzymać długo tłumionych łez. Kto po niej potrafi tak mocno ukochać piękno, ukochać je tak żarliwie, żeby tą gorącą miłością obdzielić wielu ludzi, rozpalić w nich wielki płomień zachwytu nad światem, który oni przekażą następnym pokoleniom? Kto po niej to potrafi?

Pochodnia, grudzień 1979

⤌ powrót do spisu treści

Kazimierz Szczepański

 

Naukowiec, społecznik i nauczyciel
Józef Szczurek

W Wielki Piątek, 28 marca 1997 roku, na skutek pogrypowych powikłań, zmarł prof. Kazimierz Szczepański.

(...)

Prof. Szczepański - niewidomy naukowiec, matematyk - mimo podeszłego wieku, do ostatnich dni swego życia pracował w Instytucie Sadowniczym. Tam miał swój pokój, setki notatek, maszynę do pisania, komputer. Rzadko kiedy był sam. Przychodzili do niego z prośbą o konsultację młodsi pracownicy naukowi, a on wszystkim pomagał, radził, naprowadzał na właściwe ścieżki, szczodrze dzielił się swym bogatym doświadczeniem nagromadzonym w czasie czterdziestu lat pracy w Instytucie. Droga, która go tu przywiodła była długa i trudna. Oto krótki rys biograficzny nakreślony przez bohatera naszych wspomnień.

- Urodziłem się w 1915 roku na wsi położonej w północnej części Mazowsza. W moim domu były bardzo ciężkie warunki materialne. Podstawę utrzymania stanowiła uprawa roli. Miałem sześcioro rodzeństwa. Po ukończeniu szkoły powszechnej, rodzice wysłali mnie do gimnazjum w Pułtusku. Wtedy nie istniało bezpłatne nauczanie na poziomie średnim. Ojciec sprzedał półtora hektara lasu, aby opłacić pierwsze trzy lata mojej nauki, a opłata była bardzo wysoka, do tego dochodziła jeszcze stancja, dlatego rodzice tylko jedno ze swych dzieci mogli wysłać do szkoły średniej. Jestem im wdzięczny, że obdarzyli mnie zaufaniem. Później już sam zarabiałem korepetycjami na opłacanie szkoły i własne utrzymanie.

Egzamin dojrzałości zdałem z bardzo dobrymi wynikami, dlatego, po wstąpieniu na Politechnikę Warszawską - na wydział mechaniczny, otrzymałem stypendium państwowe, które, przy skromnych wydatkach, wystarczało na zaspokojenie potrzeb. Niestety, po trzech latach nauki, wojna przerwała studia.

Na początku 1940 roku Niemcy przesiedlili rodziców na teren dzisiejszego województwa skierniewickiego. Musiałem podjąć pracę zarobkową, aby zapewnić utrzymanie rodzicom i trójce młodszego rodzeństwa. Wkrótce nawiązałem współpracę z oddziałami Armii Krajowej, a następnie - Batalionów Chłopskich. Za działalność w ruchu zbrojnym otrzymałem Krzyż Virtuti Militari V Klasy. Przez całą okupację opiekowałem się żydowską rodziną - dzięki czemu udało się jej uniknąć zagłady. Czynnie uczestniczyłem w tajnym nauczaniu na poziomie podstawowym i średnim. 50 moich uczniów z tajnych kompletów ukończyło później studia wyższe.

Po wojnie rodzice powrócili na swoją ziemię, dwie młodsze siostry dostały się do Akademii Medycznej, a ja mogłem znowu pomyśleć o swych studiach. Na Politechnikę już nie wróciłem, natomiast w 1947 roku rozpocząłem naukę w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie na wydziale ogrodniczym. W tej uczelni, po ukończeniu studiów, podjąłem pracę jako asystent. Niestety, nie cieszyłem się nią długo.

W 1951 roku zaatakowała mnie gruźlica siatkówki. Zacząłem tracić wzrok. Było to dla mnie niezmiernie bolesne przeżycie. Liczne wizyty u okulistów, pobyty w szpitalu, rozmaite metody leczenia - nie dawały oczekiwanych rezultatów. Trwało to kilka lat.

W 1957 roku wzrok utraciłem całkowicie. Ogarniały mnie najczarniejsze myśli. Najbardziej dręczyłem się przeżyciami mojej żony i kilkuletniego synka Adama. W szpitalu odwiedzali mnie przyjaciele i znajomi. Wszyscy serdecznie współczuli, jednak nikt nie widział dla mnie możliwości pracy i powrotu do aktywnego życia. Nie mogłem się z tym pogodzić.

Odwiedzili mnie również państwo Pieniążkowie. Prof. Szczepan Pieniążek już wtedy był szefem Instytutu Sadowniczego w Skierniewicach, który sześć lat wcześniej założył. Nie rozczulali się nade mną, lecz po prostu zapytali, kiedy wrócę do pracy. Zaskoczenie graniczyło z szokiem. Powiedziałem, że nie mam gdzie wracać, a oni na to, że czeka na mnie Instytut, że tak wielkie umiejętności teoretyczne i praktyczne nie mogą się zmarnować. Tak wyglądało moje wybawienie i początek nowej, pięknej drogi.

Przez cały okres 40-letniej pracy w Instytucie Sadowniczym prof. Kazimierz Szczepański cieszył się wielkim uznaniem kierownictwa i współpracowników. Imponuje jego dorobek naukowy. Był konsultantem bardzo dużej liczby prac magisterskich, kilkudziesięciu prac doktorskich i habilitacyjnych, recenzentem pięciu prac doktorskich i trzech prac habilitacyjnych. Wystąpił także, jako autor lub współautor sześćdziesięciu publikacji naukowych. Najważniejszą pozycją jest, pierwszy w Polsce, podręcznik - „Metodyka badań sadowniczych”. Prof. Szczepański był jego głównym współautorem.

Pracując na SGGW Kazimierz Szczepański podjął temat pracy doktorskiej, ale wkrótce, z powodu choroby oczu, musiał z niego zrezygnować. Nie zrezygnował jednak z pracy nad sobą. W 1964 już w Instytucie, obronił pracę doktorską, a w siedem lat później - uzyskał stopień docenta. Potem przyszły wyższe zaszczyty i tytuły naukowe - w 1978 roku profesora nadzwyczajnego, a w 1985 - profesora zwyczajnego. Otrzymał wiele odznaczeń, ale za najcenniejsze uznawał Medal Edukacji Narodowej - za kilkudziesięcioletnią pracę nauczycielską i oświatową oraz Srebrny Krzyż Zasługi - za działalność społeczną.

Bezinteresowną pracę w służbie ludziom prof. Szczepański cenił bardzo wysoko. Poświęcił jej wiele lat swego życia. Sprawy niewidomych były mu szczególnie bliskie. Służył im z całym oddaniem swoją wiedzą i żarliwością. W 1966 roku został przewodniczącym Rady Naukowej PZN. Funkcję tę pełnił przez cztery lata, a do prezydium Rady należał do końca jej istnienia. Wierzył, że Rada Naukowa może pomóc władzom PZN w racjonalnym i skutecznym działaniu, ale, jak nieraz podkreślał, Związek nie chce, albo nie potrafi, skorzystać z jej usług.

Przez jedną kadencję kierował pracami Głównej Komisji Rewizyjnej. Co najmniej dwa razy w tygodniu przyjeżdżał ze Skierniewic do Warszawy, oczywiście nie samochodem, aby włączać się w rozwiązywanie najtrudniejszych problemów niewidomych w skali kraju, a także w wymiarze indywidualnym.

Prof. Szczepański uważał, iż podstawą pracy Związku musi być działalność społeczna. Niejednokrotnie dawał temu wyraz publicznie. W wywiadzie zamieszczonym w „Pochodni” z października 1985 mówił: „Do pracy społecznej trzeba mieć wewnętrzną inklinację, chęć wychodzenia naprzeciw. Stroiński, gdy się dowiedział, że jakiemuś niewidomemu w terenie dzieje się krzywda, to wszystko rzucił, jechał, skakał do oczu wójtom, urzędnikom. Miał szacunek, wszyscy go cenili, bo pracował dla środowiska bezinteresownie. Z własnej kieszeni się rozliczał, to był działacz w wielkim wydaniu, podobnie jak Silhan, Dolański czy Ruszczyc”.

(...)

Pochodnia, kwiecień 1997 (Rozmowa z Kazimierzem Szczepańskim odbyła się 4 stycznia 1997 roku.)

⤌ powrót do spisu treści

Józef Szczurek

 

Czas wywołany z pamięci
Danuta Tomerska

Już w pierwszych dniach swojej pracy w redakcji nieperiodyków PZN dowiedziałam się, że na dziennikarstwie w Uniwersytecie Warszawskim studiuje bardzo zdolny chłopiec, Józef Szczurek. Przyszedł do nas kiedyś redaktor naczelny, Jan Marynowski, i powiedział: - Odwiedził mnie pan Szczurek i pokazał swój indeks. Same piątki i czwórki. Niesamowite! Wkrótce skończy studia i będzie u nas pracował.

Józef Szczurek urodził się w Sławkowie, w województwie katowickim. Jego dzieciństwo - jak sam wyznał - było trudne. Ojciec przez wiele lat nie miał pracy, chwytał dorywczo zajęcia sezonowe, aby utrzymać siedmioosobową rodzinę. Mimo niedostatku dom rodzinny był ważnym punktem w życiu Józka, miejscem trwałych wartości, które nauczono go cenić, jak życzliwość dla ludzi, tolerancja, tradycja.

W wieku 10 lat, w 1938 roku, Józef stracił wzrok. Już po wojnie podjął naukę w Laskach. Tam ukończył szkołę podstawową i zdobył zawód na kursie masażu. Tam również zetknął się z brajlowską „Pochodnią”, a czytając ją, pomyślał, że redagowanie czasopisma musi być niezwykle ciekawe. Może już wtedy chłopiec podjął decyzję, kim będzie w przyszłości?

Następnie rozpoczął pracę masażysty w katowickim szpitalu, uczęszczając jednocześnie do liceum ogólnokształcącego dla pracujących. Nauka nie sprawiała mu trudności, a jego szkolne wypracowania z polskiego nauczyciele odczytywali na głos jako wzorowe. Maturę otrzymał w 1954 roku z tytułem przodownika nauki. Należał do najlepszych nie tylko w swojej szkole, ale w całym województwie.

Po maturze zdecydował się zdawać na Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. Trudno tam było się dostać. Startowało 2000 kandydatów na 200 miejsc. Józek zdał i został przyjęty. Studia wydały mu się niezwykle interesujące. Miał świetnych wykładowców, a zajęcia z publicystyki prowadził sam Stanisław Cat-Mackiewicz. Na uczelni otrzymywał Józek stypendium premiowe, przyznawane studentom, którzy w indeksie nie mieli żadnej trójki, a na ostatnim roku - jeszcze wyższe - stypendium naukowe. „Być najlepszym” - stało się dewizą życiową młodego Józefa Szczurka. Wiedział, że zarówno w liceum katowickim, jak i na Wydziale Dziennikarskim w Warszawie był pierwszym niewidomym, który tam uczył się i studiował. To on właśnie przecierał szlaki i otwierał drogę innym młodym inwalidom wzroku. Od jego postawy i wyników w nauce zależeć będzie, jak wyboista lub jak gładka i szeroka będzie ta droga.

Po pierwszym roku studiów Józek został wezwany do dziekana, prof. Halperna. Wszyscy byli zaskoczeni. - Wezwałem pana, aby go przeprosić - powiedział profesor - bo kiedy przyjmowaliśmy pana na studia, ja miałem poważne obawy, czy pan sobie tu poradzi. Za te moje wątpliwości i niewiarę chcę dziś pana serdecznie przeprosić.

W sierpniu 1958 roku, po ukończeniu studiów, Józef Szczurek przybył do „Pochodni” i od razu został szefem tej redakcji. I wtedy poznałam go osobiście. Wydał mi się człowiekiem bezpośrednim, bezpretensjonalnym, pełnym ciepła, życzliwości i optymizmu. Miał łagodne rysy twarzy i było w niej coś, co budziło zaufanie. Potem spostrzegłam, że jest człowiekiem wrażliwym i łatwo go zranić, ale nigdy tego nie uzewnętrzniał. Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się i ta przyjaźń trwa do dziś. Zawsze mogłam na niego liczyć. Ilekroć spotkała mnie jakaś przykrość, utarczka z dyrektorem, niepowodzenie w pracy - udawałam się do redakcji „Pochodni” na rozmowę z Józkiem. Pełna zacietrzewienia i pretensji do całego świata, przedstawiałam mu swoje racje, a wtedy on, powoli, głosem spokojnym, niemal flegmatycznym ukazywał realną ocenę zdarzeń. Uspokajał, tłumaczył i działał jak balsam. Powiedziałam mu kiedyś: - Ty działasz tak kojąco, że chętnie potrzymałabym cię za rękę w godzinie mojej śmierci.

Jedną z cenniejszych cech charakteru redaktora Szczurka jest to, że poświęca ludziom, z którymi rozmawia, całą swoją uwagę i wydaje się szczerze zainteresowany tym, co mają mu do powiedzenia. Po prostu - umie słuchać. A to jest rzadkie zjawisko w naszych czasach. Dlatego miał wielu przyjaciół. W środowisku niewidomych był człowiekiem znanym i lubianym. Garnęli się do niego ludzie z terenu. W dniach obrad prezydium czy plenum ZG PZN, które kiedyś odbywały się przeważnie w Warszawie, tłoczno było w redakcji „Pochodni”, bo niemal każdy z działaczy miał jakąś sprawę do redaktora. (...)

Kiedy Józef Szczurek rozpoczynał pracę w „Pochodni”, spełniał wszystkie warunki profesjonalnego dziennikarza z dobrym przygotowaniem fachowym. Od razu też wprowadził w swoim czasopiśmie pewne zmiany, zastępując przedruki materiałami oryginalnymi o życiu i problemach inwalidów wzroku. Autorami mieli być niewidomi korespondenci terenowi. Z korespondentami „Pochodni” różnie bywało. (...) Sam redaktor naczelny często wyjeżdżał w teren szukać ciekawych tematów. Na początku red. Szczurek pracował sam z widzącą lektorką, później, wraz z rozwojem czasopism (powstanie wersji czarnodrukowej i dźwiękowej, wprowadzenie nowych technik drukarskich) powstał kilkuosobowy zespół redakcyjny. Józef Szczurek był szefem łagodnym, ludzkim. Pochylał się nad każdym istotnym problemem swoich pracowników i posiadał umiejętność łagodzenia napięć. Był skłonny do kompromisu, daleki od apodyktyczności.

(...)

W dorobku dziennikarskim Józefa Szczurka jest niezliczona ilość artykułów publicystycznych, reportaży, felietonów, sprawozdań, wywiadów, drukowanych na łamach „Pochodni”, „Niewidomego Spółdzielcy”, „Naszego Świata” i innych czasopism. Jego artykuły, opisujące PZN-owską rzeczywistość owych czasów, mają dziś walor dokumentalny.

Oprócz utworów publicystycznych Józef Szczurek opracował i wstępem zaopatrzył prace konkursowe czytelników „Pochodni” na temat: „Poczucie własnej wartości”, które w formie książki zatytułowanej „Ciemność przezwyciężona” ukazały się w 1974 roku nakładem wydawnictwa „Iskry”. Jest on również autorem książki „Ręce, które widzą”. To krótki zarys historii spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych”.

(...)

Nie pamiętam już, kto to napisał, że: „Szarość naszych czasów polega na tym, że ludzi na świecie coraz więcej, a ciekawych, charakterystycznych typów, coraz mniej. Gdzieś to poginęło”. A ja myślę, że takim ciekawym, nietuzinkowym typem jest redaktor Józef Szczurek. Powiem więcej. Należy on do grona tych ludzi, o których mówi się, że są instytucjami.

Pochodnia, wrzesień 2002

 

Józef Szczurek zmarł 21 września 2014 r. Do Lasek przybył już w 1938 r. Wtedy jego wychowawcą był Józef Buczkowski, którego wspomniał jako doskonałego wychowawcę. Po wojnie przebywał w Laskach 1945-1949. Był świadkiem w procesie beatyfikacyjnym Matki Elżbiety Czackiej.

⤌ powrót do spisu treści

Adolf Szyszko

 

Fachowcy i pieniądze
Józef Szczurek

(...)

 

Dzieciństwo i młodość

Urodził się w 1922 roku we wsi Urle, kilkadziesiąt kilometrów na północny wschód od Warszawy. Urle to piękna, letniskowa miejscowość w niecce rzeki Liwiec. Gdy miał pięć lat, na skutek jaskry stracił wzrok. W okresie przedwojennym pracownicy Zakładu w Laskach jeździli po całym kraju i wyszukiwali niewidome dzieci. Dzięki temu mały Adolf prosto ze szpitala trafił pod laskowski dach.

Po ukończeniu szkoły podstawowej, w 1936 roku, dostał się do czteroletniego gimnazjum, ale po dwu latach nauki musiał je przerwać, gdyż z powodu wybuchu wojny nie mógł wrócić do Lasek. Przez trzy lata przebywał w rodzinnym domu na wsi. Wykonywał rozmaite prace gospodarskie - karmił zwierzęta, rąbał drewno na opał, wiązał snopy w czasie żniw, pasł konie na łące, hodował króliki, z których dochód mógł przeznaczać na własne wydatki.

Do Lasek ponownie przyjechał w 1942 roku i od razu rozpoczął naukę w trzyletniej, rzemieślniczej szkole szczotkarsko-koszykarskiej. W okresie okupacji religii w Laskach uczył ks. Stefan Wyszyński, późniejszy kardynał i prymas. Częste kontakty z nim nie tylko umacniały wiarę, ale wzbogacały wyobraźnię i mądrość życiową.

Po ukończeniu szkoły zawodowej wstąpił do założonej przez Henryka Ruszczyca w Laskach spółdzielni szczotkarskiej i pracował w niej do końca wojny.

Pod koniec 1944 roku rząd lubelski zwrócił się za pośrednictwem sióstr w Żułowie do kierownictwa Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, aby pomogło zorganizować ośrodek rehabilitacyjny dla żołnierzy, którzy stracili wzrok w czasie działań wojennych. Zadanie zorganizowania ośrodka powierzono Henrykowi Ruszczycowi.

Na zakład dla ociemniałych żołnierzy wytypował pałac w Surhowie. Z Lasek zabrał ze sobą siedmiu starszych wychowanków, którzy mieli stanowić trzon kadry instruktorskiej. Był wśród nich również Adolf Szyszko. W ośrodku uczył wyrabiania szczotek, koszy i wycieraczek. Pod koniec 1946 roku zakład surhowski został przeniesiony do Jarogniewic i Głuchowa w Wielkopolsce.

Po okrzepnięciu ośrodka w nowych miejscach Adolf Szyszko powrócił do Lasek. Tu skończył kurs masażu, dodajmy - pierwszy w Polsce po drugiej wojnie światowej - i w roku 1948 wyjechał do pracy w dziecięcym sanatorium „Na Górce” w Busku Zdroju. Oto co sam mówił na ten temat:

- Poza wykonywaniem zabiegów leczniczych, w sanatoryjnej szkole prowadziłem roboty ręczne. Uczyłem dzieci wyplatania rozmaitych przedmiotów z kolorowych papierowych pasków i innych materiałów. Dzieciom bardzo się to podobało. Mogły rozwijać własne pomysły twórcze, a poza tym miały wspaniałe prezenty dla bliskich. Hospitujące szkołę panie: Maria Grzegorzewska i Janina Doroszewska o inicjatywie tej wypowiadały się z największym uznaniem.

Opracowałem także projekt ruchomego pulpitu, dającego się regulować według potrzeb. Dzieciom chorującym na gruźlicę kręgosłupa, leżącym w gipsowych żłobkach i mającym z tego powodu duże trudności z pisaniem i czytaniem, pulpit mojego pomysłu ułatwiał naukę.

Na początku 1950 roku pan Adolf znów przyjechał do Lasek, aby pod kierownictwem siostry Amaty podjąć przeszkolenie w dziewiarstwie i tkactwie. Przydało mu się to bardzo, gdyż w niecały rok później został prezesem spółdzielni dziewiarskiej „Przyjaźń” w Łodzi. Na początku wystąpiło sporo trudności, bo trzeba było zorganizować kadrę, zapewnić surowce, lokale, ale wszystkie przeszkody zostały szczęśliwie pokonane. Wełnę w dużej ilości spółdzielnia otrzymała z laskowskiego zakładu szkoleniowego w Pniewach.

Kierowanie nową placówką nie trwało długo. Nie godząc się na interwencję w sprawach personalnych, nadesłaną z warszawskiej centrali spółdzielczej, zarząd złożył rezygnację. Nowym prezesem „Przyjaźni” został Stanisław Ziemba.

Pod koniec 1951 roku Adolf Szyszko został zatrudniony jako masażysta w szpitalu milicyjnym i tu pracował trzy lata. Jednocześnie rozpoczął naukę w liceum ogólnokształcącym dla pracujących. W roku 1954 zdał egzamin maturalny. Później rozpoczął studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Łodzi. W 1959 roku otrzymał dyplom i tytuł magistra ekonomii.

 

Praca w PZN

Nie miał problemów z zatrudnieniem. Prezes Mieczysław Michalak zaproponował mu pracę w Zarządzie Głównym PZN. Znali się z wcześniejszych lat, ponieważ Adolf Szyszko w 1957 roku włączył się czynnie w zorganizowanie Krajowej Sekcji Niewidomych Masażystów.

W swej 33-letniej pracy w Polskim Związku Niewidomych pełnił różne funkcje: kierownika działu rehabilitacji i spraw socjalnych, kierownika Centralnego Ośrodka Tyflologicznego, dyrektora Zarządu Głównego, zawsze jednak przyświecały mu te same cele. Pozwólmy mu jeszcze raz wypowiedzieć się w tej sprawie, oczywiście w sposób niezmiernie skrócony, gdyż na ten temat można by pewnie napisać pracę (...).

- Najważniejszym dla mnie celem było działanie, w wyniku którego zwiększałyby się fachowe kadry Związku. Największą bolączką był brak odpowiednio przygotowanych pracowników. Jako przykład mogę podać następujący fakt. W 1962 roku postanowiliśmy powołać do życia w Obornikach Śląskich zakład szkoleniowy dla niewidomych rolników. Pieniądze na to zadanie chcieli przekazać Amerykanie. (...) Niestety, Zarząd Główny musiał się z tej umowy wycofać, właśnie z braku profesjonalnej kadry. Podobnych przedsięwzięć było więcej. W tej sytuacji, jako kierownik COT, dążyłem do rozwijania działalności sprzyjającej powiększaniu liczby fachowców.

Tu warto przypomnieć, że w 1960 roku prezes Mieczysław Michalak wysłał do Stanów Zjednoczonych na półroczny instruktorski kurs rehabilitacji pracownika ZG Adolfa Dąbrowskiego. Przywiózł on stamtąd kilkadziesiąt długich białych lasek. Wtedy Związek zaczął organizowanie turnusów orientacji przestrzennej, które w swych programach miały posługiwanie się białą laską. Na ulicy Sapieżyńskiej w Warszawie utworzono Zakład Rehabilitacji Podstawowej, a Adam Dąbrowski został jego dyrektorem. Pod koniec lat 60. na kursach rehabilitacji i spraw socjalnych przeszkoliliśmy około 400 instruktorów i choć nie wszyscy się sprawdzili, to i tak był to zastrzyk kadrowy dla środowiska niewidomych.

Przywiązywaliśmy olbrzymią wagę do zatrudnienia niewidomych. W tym celu pracownicy PZN wyszukiwali inwalidów wzroku po wsiach i małych miasteczkach, nawiązywali bliskie kontakty z władzami wojewódzkimi. Nie wszystkie okręgi chciały lub mogły realizować programy Zarządu Głównego w tej mierze, ale te, które z nami współpracowały, na przykład katowicki, białostocki, lubelski, wrocławski - miały duże osiągnięcia. Nabiera to jeszcze większego znaczenia, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że PZN zawsze dotkliwie odczuwał niedostatek pieniędzy na realizację swych planów.

(...)

Pochodnia, marzec 2002

 

Adolf Szyszko zmarł 28.05.2005 r. Przez całe życie był mocno związany z Laskami. Miał troje dzieci.

⤌ powrót do spisu treści

Stanisław Żemis

 

Pierwszy spośród niewidomych nauczycieli

Z okazji Dnia Nauczyciela, (...) 20 listopada bieżącego roku przewodniczący Rady Państwa - Edward Ochab udekorował kolegę Stanisława Żemisa wysokim, honorowym odznaczeniem - Zasłużonego Nauczyciela Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odznaczenie to, równe Sztandarowi Pracy pierwszej klasy otrzymał kolega Stanisław Żemis jako pierwszy spośród niewidomych nauczycieli w naszym kraju za całokształt działalności na polu oświaty i wychowania oraz za pracę społeczną i polityczną. Posiadaczy tego odznaczenia jest w ogóle w Polsce bardzo niewielu, gdyż przyznawane jest ono tylko za najwybitniejsze zasługi.

Kolega Żemis całe swe życie poświęcił szerzeniu oświaty w społeczeństwie oraz racjonalistycznemu wychowaniu młodzieży. W okresie międzywojennym władze prześladowały go za postępowe, lewicowe poglądy. Mimo tych trudności rozwijał szeroką działalność na wielu płaszczyznach, między innymi był kierownikiem pierwszej w Polsce świeckiej szkoły, prowadzonej w Warszawie przez Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. W roku 1927 założył pierwszą w Polsce Wycieczkową Kasę Oszczędności, która niejako zapoczątkowała dzisiejszą Szkolną Kasę Oszczędności. Stanisław Żemis włożył wiele wysiłku w ulepszanie metod samodzielnego uczenia się i nauczania i na tym polu ma wiele osiągnięć. W ostatnich latach przed wojną, a także w okresie powojennym kolega Żemis, pracując w różnych typach spółdzielczości, organizował liczne kursy dokształcania dla różnych grup zawodowych.

Po utracie wzroku w roku 1950 Stanisław Żemis nie rezygnuje z pracy wychowawczej i oświatowej, gdyż taki właśnie charakter miała jego działalność w Polskim Związku Niewidomych, a także poza nim. Jest autorem około stu artykułów o niewidomych, zamieszczonych w prasie czarnodrukowej i brajlowskiej. Od wielu lat poświęca wiele czasu pracy publicystycznej.

Za swe zasługi otrzymał, oprócz odznaczenia: Zasłużony Nauczyciel Polski Ludowej, Sztandar Pracy II Klasy, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi i inne. Ponadto uhonorowano go wieloma medalami i odznakami społecznymi i resortowymi.

(...)

Pochodnia, grudzień 1964

 

Nauczyciel, społecznik, publicysta
Danuta Tomerska

Największy wpływ na młodego Żemisa miał wybitny filozof i pedagog - Władysław Spasowski.

Był współtwórcą Polskiego Związku Niewidomych, organizatorem Biblioteki Centralnej PZN oraz sieci jej placówek w terenie - Stanisław Żemis, niezwykle ciekawy człowiek, społecznik w każdym calu, z natury, z temperamentu, z ducha. Jego życie było czynem nieustającym. Należy już do tych ludzi, którzy powoli odchodzą w zapomnienie razem z epoką, w której żyli.

Urodził się na początku XX w. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, nie pamiętał nawet rodziców. Wychowywał się w różnych domach swoich krewnych na lubelskiej wsi. Jak każde wiejskie dziecko w tamtych czasach, musiał od najmłodszych lat pracować i pasać krowy. Zabierał na pastwisko książki i podręczniki i tam się dokształcał, a w wolnych chwilach biegał do nauczycielki, aby przepytała go z przerobionego materiału. I tak udało mu się skończyć szkołę podstawową w Zakrzówku Lubelskim, a później gimnazjum w Kraśniku. Po zdaniu matury dostał się na Kursy Nauczycielskie im. Wacława Nałkowskiego w Warszawie. Tam zetknął się z tak wybitnymi wychowawcami jak Maria Grzegorzewska i Janusz Korczak. (...)

 

Kochał swój zawód i młodzież

Po ukończeniu wyższych kursów nauczycielskich o kierunku geograficzno-przyrodniczym rozpoczął pracę zawodową jako nauczyciel w miejscowościach podwarszawskich - w Łomiankach, Pruszkowie, Legionowie. Kochał swój zawód, a młodzież darzyła go wielką sympatią i uznaniem. Kariera pedagogiczna Żemisa nie trwała długo. Władze szkolne nie tolerowały lewicowych przekonań nauczyciela. Wysłano go na komisję lekarską, która orzekła 69 proc. niezdolności do pracy w szkolnictwie. Po powrocie do Warszawy udało mu się jeszcze otrzymać stanowisko kierownika w pierwszej w Polsce szkole świeckiej - Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Ale po trzech latach musiał definitywnie pożegnać się z zawodem nauczyciela.

W 1932 roku usunięto Żemisa ze Związku Nauczycielstwa Polskiego za nieustanną krytykę prac Zarządu Głównego. Stanisław Żemis był człowiekiem niepokornym, był silną indywidualnością niepoddającą się żadnym dyscyplinom. Miał wrażliwość na krzywdę społeczną i na nieposzanowanie godności człowieka. Pragnął przekształcać rzeczywistość, którą uważał za niesprawiedliwą, walczył śmiało i odważnie o słuszne - jego zdaniem - sprawy. Był niewygodny dla ówczesnej władzy (...).

Życie Stanisława Żemisa składało się z ciągłych przeprowadzek i przymusowych zmian pracy. Był naukowym pracownikiem w Instytucie Spraw Społecznych, potem w Towarzystwie Osiedli Robotniczych na Woli, a następnie w wydziale oświaty w Radomiu. Tam zastała go okupacja niemiecka. Po odpowiednim przeszkoleniu Żemis przerzucił się do pracy w spółdzielczości i w partyzantce, a kolejnymi etapami tej pracy były: Skierniewice, Łuków, Siedlce. Po wyzwoleniu Siedlec wybrano go na prezydenta tego miasta. Kiedyś przeczytał w „Gazecie Lubelskiej”, że miejscowy wojewoda wydał zarządzenie, aby do odbudowy zniszczonych podczas wojny wsi przeznaczyć drzewo, wycinając je z państwowych lasów. Oburzony tym, napisał skargę do Bolesława Bieruta, którego dobrze znał sprzed wojny. W wyniku tej interwencji zarządzenie wojewody zostało cofnięte, a Stanisław Żemis został mianowany przez rząd lubelski naczelnym dyrektorem lasów państwowych, co równało się randze ministra.

 

Życie po utracie wzroku

Nie pracował tam długo. W 1950 roku Żemis stracił wzrok i przeżył wielki szok. Przez kilka miesięcy przebywał w Zakładzie w Laskach. Uczył się tam brajla i życia po niewidomemu. Po powrocie do Warszawy podjął pracę zastępcy dyrektora Domu Kultury na Żoliborzu.

W 1952 roku Stanisław Madej, ówczesny wiceprezes ZG PZN, wciągnął Żemisa do pracy społecznej w Oddziale Warszawskim Polskiego Związku Niewidomych. Wkrótce powierzono mu zorganizowanie brajlowskiej Biblioteki Centralnej PZN, której został pierwszym kierownikiem, bibliotek terenowych przy okręgach i punktów bibliotecznych. Pragnąc, aby biblioteka stała się dobrze zorganizowaną instytucją, wystąpił do Prezydium Zarządu Głównego PZN z wnioskiem o zatrudnienie etatowych bibliotekarzy w placówkach terenowych. Ponieważ jego wniosku nie przyjęto, złożył rezygnację z pracy w geście sprzeciwu wobec prezydium. Nie był już kierownikiem biblioteki, ale przez długie lata należał do władz centralnych PZN.

Cechowała go nieugięta postawa w stawianiu różnych spraw. Był człowiekiem niezwykle upartym. Gdy raz coś postanowił, musiał doprowadzić do końca. Upór, inicjatywa, przebojowość wyznaczały zawsze szlak jego życia. Nigdy nie brakowało mu odwagi cywilnej. Był dobrym negocjatorem w rozmowach z przedstawicielami władz, gdy chodziło o sprawy trudne. Zawsze mówił to, co myślał, bez ogródek. A język miał ostry. Czasem ciął słowem jak nożem.

 

Publicysta

Łączył swoją działalność społeczną z aktywnością publicystyczną. Napisał setki artykułów, które zamieszczał nie tylko w prasie brajlowskiej, ale i ogólnokrajowej. Wyrażały one jego poglądy na wiele ważnych spraw. Swoje spostrzeżenia i oceny umiał łatwo przelać na papier. Głównie wypowiadał się w trzech dziedzinach: w pedagogice, spółdzielczości i tyflologii. Jest również autorem trzech książek: „Sytuacja mieszkaniowa rodzin robotniczych na osiedlu TOR na Kole”, „Człowiek niewidomy” i „Podręcznik dla samouków” (ta ostatnia pozycja wydana jest w wersji brajlowskiej).

W latach 1965-68 Stanisław Żemis był społecznym redaktorem naczelnym wszystkich czasopism brajlowskich i nieperiodyków. (...) Był już wtedy starszym, siwym panem, o szczupłej, niewysokiej sylwetce. Miał łagodny wyraz twarzy i zawsze nosił ciemne okulary. (...) Żemis miał autentyczne przekonania lewicowe, ale nie było w nim ani cienia fanatyzmu. Nie przeceniał swej roli szefa i nie narzucał własnej woli. Prezentował rozsądek i tolerancję. Okazał się człowiekiem sympatycznym, kulturalnym, życzliwym. Zorganizował dla redakcji nieperiodyków jedną z najbardziej sensownych komisji wydawniczych, w której skład wchodzili sami profesjonaliści. Znali się na literaturze i kochali książki. (...) Redaktor Żemis przyczynił się bardzo do rozpoczęcia edycji „Pochodni” w druku zwykłym, poświęcając temu zagadnieniu wiele zabiegów organizacyjnych. Pierwszy numer „Pochodni” czarnodrukowej ukazał się w sierpniu 1966 roku. Początkowo na powielaczu i w niewielkim nakładzie.

 

Był dobrym człowiekiem

Stanisław Żemis, po odejściu z działu wydawniczego, nadal prowadził życie bardzo aktywne. Utrzymywał liczne kontakty z naukowcami i działaczami. Cały czas interesował się pracą Koła Uczniów Władysława Spasowskiego, którego był założycielem i prezesem.

Często spędzał popołudniowe godziny w kawiarni w Domu Kultury na Żoliborzu. Miał w tej kawiarni swój stolik, własną filiżankę i łyżeczkę. W tym samym Domu mieści się Biblioteka Publiczna, którą często odwiedzam. Wiele razy przechodząc tamtędy, widziałam przez duże okna kawiarni szczupłą, pochyloną nad stolikiem sylwetkę redaktora, zawsze z nieodłącznym papierosem. Czasem wstępowałam tam, aby się przywitać i pogawędzić. Zawsze witał mnie z dużą radością. Wypytywał o pracę i o wszystkich redaktorów. Ciągle się nami interesował. (...)

(...)

Jak każdy człowiek, miał Żemis swoje zalety i wady, wiele potknięć i nietrafionych wyborów, ale wiem, że miał jedną niepodważalną zaletę - był dobrym człowiekiem.

Zmarł 1 grudnia 1978 roku. (...)

Pochodnia, maj 2004

⤌ powrót do spisu treści