Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 5/62/2021
maj
Wydawca: Fundacja Świat według Ludwika Braille’a
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach Sześciopunktu
są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Maj, czyli Maius – Konstanty Ildefons Gałczyński
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Aplikacja Tyflopodcast – ułatwia słuchanie audycji osobom niewidomym – Barbara Malicka
Praktyczny poradnik prawny (część I) – Prawnik
Skrzydłokwiat w domu jako naturalny filtr powietrza – Damian Szczepanik
Gospodarstwo domowe po niewidomemu
Z gospodynią na różne tematy (cz. 2). Pranie i prasowanie – Małgorzata Kapias
Kluchy leniwe w wielu odsłonach – Kuchcik
Zaopiekowanie – Tomasz Matczak
Cieszy, gdy śmieszy – psychologiczne znaczenie żartu – Małgorzata Gruszka
Niewidoma Matka Niewidomych – Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża
Witaj maj, piękny maj – Paweł Wrzesień
2021 Rokiem Lema – Ireneusz Kaczmarczyk
Kanada niepachnąca żywicą – Anna Dąbrowska
Czytanie jak narkotyk – Teresa Dederko
Galeria literacka z Homerem w tle
Maria Słowik – notka biograficzna
Wiersze wybrane – Maria Słowik
Zazdrość – a może jednak tylko żal… – Bożena Lampart
Tak, ale… Rodzice najlepiej wiedzą… – Stary Kocur
&&
Drodzy Czytelnicy!
Ten numer miesięcznika „Sześciopunkt” zawitał do Państwa domów w pięknym miesiącu – maju, w którym budzi zachwyt rozkwitająca przyroda. W tym wyjątkowym miesiącu obchodzimy równie wyjątkowe święto państwowe i kościelne. Z tej okazji nie mogło zabraknąć w naszym czasopiśmie artykułu o uchwaleniu pierwszej w Europie tak nowoczesnej ustawy, jaką była Konstytucja 3. Maja.
W ubiegłym roku papież Franciszek ogłosił Dekret Beatyfikacyjny Matki Elżbiety Czackiej, a uroczystości z tym związane są planowane w najbliższych miesiącach. W obecnym numerze „Sześciopunktu” mogą Czytelnicy zapoznać się z krótką biografią i dokonaniami „Niewidomej Matki Niewidomych”, która Była człowiekiem wiary, modlitwy i ufności. Trwała w nieustannym wysiłku, by służyć człowiekowi dotkniętemu cierpieniem
.
Kolejnym ważnym tekstem zamieszczonym w dziale „Nasze sprawy” jest obszerny wywiad z długoletnim Prezesem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, panem Władysławem Gołąbem.
Jak w każdym numerze, w tym również, nie zabraknie praktycznych porad przedstawionych aż w trzech poradnikach: prawnym, psychologicznym i dotyczącym gospodarstwa domowego. Prawnik opisuje ulgi, z jakich niepełnosprawni mogą korzystać, psycholog omawia znaczenie żartu i śmiechu w naszym życiu, a „domowa gospodyni” udziela konkretnych wskazówek ułatwiających wykonywanie różnych czynności po niewidomemu.
Na relaks z poezją zapraszamy do „Galerii Literackiej”, w której prezentujemy refleksyjne wiersze debiutującej w „Sześciopunkcie” poetki.
Życzymy ciekawej lektury.
Zespół redakcyjny
&&
Konstanty Ildefons Gałczyński
Maj to miesiąc tajemniczy,
cały w miłości, w słodyczy.
Zielono dzień się zaczyna,
błękitnie zmierzchu godzina;
wieczorem drżą gwiazdy modre,
chrzęści złoty pas nad biodrem,
a w pasie szmaragdy chowa
Lśni w gwiazdach majowa panna
jakoby perska fontanna;
gdy gwiazd świecenie przygasa,
to sypie szmaragdy z pasa -
i szmaragdy, i rubiny
sypią się z dłoni dziewczyny,
a ty myślisz, że to słowa,
otóż nie! to noc majowa.
Wyjdźmy na ogród, amice,
otumaniony księżycem;
wiatr przez ogród ledwo wionie,
stoją w księżycu jabłonie,
wśród nich zielona altana,
gdzie mnie czeka ukochana.
Mam dla niej wonne jaśminy
i melodię okaryny;
mam dla niej szepty i dale,
i najsrebrzystszą konwalię,
i to, co cenię najgłębiej,
o serce, serce gołębie!
Wiatr się podnosi od wschodu,
wyjdźmy, Phidyle, z ogrodu,
panno moja horacjańska,
pół rzymska, a pół słowiańska.
Popatrz no: Polska dokoła:
piękne miasta, śliczne sioła,
bory podszyte łaciną
szumem aż pod niebo płyną,
a ty – moja Muzom Muza,
moja i Kochanoviusa.
fragm. poematu „Rok polski”, 1938
&&
&&
Barbara Malicka
Program Tyflopodcast został w zeszłym roku stworzony przez niewidomego programistę Dawida Piepera, który jest również autorem platformy Elten, służącej do komunikacji osobom niewidomym i słabowidzącym.
Podczas pierwszego uruchomienia aplikacji jesteśmy poinformowani przez nasz program udźwiękawiający, że trwa pobieranie całej bazy podcastów, a przy następnych otwarciach programu zostajemy zapytani, czy chcemy pobrać najnowsze podcasty, dzięki czemu zawsze mamy dostęp do najświeższych nagrań. Po programie poruszamy się za pomocą strzałek góra-dół oraz przyciskiem Tabulator. Pierwszy kontener, w który wskakujemy od razu po otwarciu Tyflopodcastu, zawiera kategorie podcastów, które wybieramy, chodząc strzałką w dół lub w górę. Następnie, przechodząc raz Tabulatorem, znajdujemy się na liście wszystkich audycji na wybrany temat, po której poruszamy się również strzałkami. Po następnym naciśnięciu Tabulatora mamy dostępny w polu edycji opis wybranego przez nas nagrania. Jeśli chcemy odsłuchać daną audycję, musimy stanąć na niej kursorem, a następnie nacisnąć klawisz Enter i po chwili rozpocznie się odtwarzanie.
W tym momencie w naszych głośnikach lub słuchawkach powinniśmy usłyszeć muzykę, która rozpoczyna każde nagranie na tym portalu. Jeśli dźwięk jest za głośny, możemy szybko zatrzymać odtwarzanie podcastu, używając klawisza Spacja. Następnie przy pomocy klawisza Tabulator poruszamy się po różnych opcjach odtwarzania. Mamy tutaj dostępną zmianę głośności, szybkości, możliwość przewijania nagrania oraz funkcję pozwalającą na przejście do konkretnego rozdziału w audycjach TyfloPrzeglądu. Ponadto z tego poziomu możliwe jest również pobranie odsłuchiwanego podcastu oraz przeczytanie wszystkich komentarzy, jakie zostały napisane pod tą audycją. W najnowszej wersji aplikacji, która wyszła pod koniec stycznia 2021 roku, mamy dostępną w programie informację o możliwościach kontaktu z Tyfloradiem za pomocą komunikatora Zoom. Poza tym, jeśli na naszym komputerze jest zainstalowana platforma Zoom, to bezpośrednio z aplikacji możemy automatycznie nawiązać połączenie z osobami prowadzącymi daną audycję.
Ostatnią nowością, która pojawiła się w tej wersji Tyflopodcastu, jest możliwość dodawania komentarzy do nagrań bezpośrednio z samej aplikacji.
W głównym oknie aplikacji mamy również dostępne menu uruchamiane po naciśnięciu lewego klawisza ALT. W tym miejscu, poruszając się strzałkami lewo-prawo, góra-dół, mamy możliwość odtworzenia konkretnej audycji, pobrania jej, otwarcia folderu gdzie zapisują się nam pobrane podcasty, wyszukania po nazwie konkretnej audycji, uruchomienia strony głównej Tyflopodcastu czy zaktualizowania bazy audycji oraz sprawdzenia, czy są dostępne nowe aktualizacje programu.
W celu pobrania aktualnej wersji aplikacji trzeba udać się na stronę https://github.com/dawidpieper//tyflopodcast/releases/, gdzie najpierw polecam odnaleźć nagłówek ze słowem pobierz, które poprzedza nazwę i numer aktualnej wersji programu. Potem odszukujemy linki do pobrania wersji portable i instalacyjnej. Pierwsza w nazwie łącza ma słowo portable, a druga słowo setup. Wystarczy nacisnąć spację lub Enter na każdym z tych linków, aby rozpocząć pobieranie.
Główna strona o programie Tyflopodcast znajduje się pod adresem: https://github.com/dawidpieper/tyflopodcast/.
Podsumowując powyższy tekst, muszę powiedzieć, że opisywana aplikacja jest naprawdę dobrym i stabilnym rozwiązaniem dla osób, które lubią słuchać nagrań zamieszczanych na stronie http://www.tyflopodcast.net/. Program pozwala nam w łatwy sposób przeglądać wszystkie nagrania, odsłuchiwać ulubione audycje oraz zawiera wiele różnych ustawień odtwarzania, które możemy dopasować do własnych preferencji. Ponadto możliwość automatycznego kontaktu z osobami prowadzącymi daną audycję na żywo bardzo ułatwia nam zabranie głosu, czy zadanie nurtujących nas pytań w związku z omawianym tematem. Dlatego zachęcam wszystkich, którzy jeszcze nie mieli okazji spróbować współpracy z tą aplikacją, do odsłuchania kilku ciekawych podcastów, a na pewno zostaniecie na zawsze fanami tego nowoczesnego i przydatnego rozwiązania.
&&
&&
Prawnik
Z jakimi problemami osoby niepełnosprawne borykają się na co dzień, każdy z nas może wymieniać bez większego zastanowienia. Czy tak samo jest w przypadku pomysłów na ich rozwiązanie? Co do zasady wiemy, że bez względu na rodzaj i stopień niepełnosprawności możemy liczyć na różnego rodzaju pomoc, ale czy na pewno wiemy, gdzie i po jaką formę wsparcia się zwrócić?
Poniżej Czytelnicy znajdą zestawienie ulg, z jakich mogą korzystać osoby z dysfunkcją wzroku.
Do ulgi 95% uprawniony jest przewodnik lub opiekun towarzyszący w podróży osobie niewidomej albo osobie niezdolnej do samodzielnej egzystencji (na podstawie biletów jednorazowych).
Do ulgi 93% uprawnione są osoby niewidome uznane za niezdolne do samodzielnej egzystencji (na podstawie biletów jednorazowych lub miesięcznych imiennych).
Do ulgi 78% uprawnione są następujące osoby:
Do ulgi 37%:
Pamiętajmy, że uprawnienia do ulgowych przejazdów środkami publicznego transportu zbiorowego kolejowego przysługują w klasie 2.
Czasami zdarzają się także tzw. ulgi handlowe, które przewoźnicy ustalają indywidualnie.
Darmowe wejścia do metraPrzeznaczone są dla osób, które korzystają z biletów zakupionych przy użyciu telefonu komórkowego za pośrednictwem aplikacji lub w automatach biletowych zamontowanych w pojazdach WTP oraz mających uprawnienia do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską w przypadku, gdy nie zostały one wgrane na Warszawską Kartę Miejską.
Na każdej stacji metra zamontowane zostały nowe bramki, które wyposażone są w czytniki kodów QR. Bramki te umożliwiają dostanie się do metra osobom posiadającym bilety komórkowe oraz pojazdowe (posiadające kod QR).
W Punktach Obsługi Pasażerów można pobrać wejściówkę wielokrotnego użytku, która pozwoli przejść przez bramki.
Karta parkingowaKarta parkingowa jest wydawana wyłącznie osobie zaliczonej do znacznego albo umiarkowanego stopnia niepełnosprawności mającej znacznie ograniczone możliwości samodzielnego poruszania się oraz osobie niepełnosprawnej, która nie ukończyła 16. roku życia mającej znacznie ograniczone możliwości samodzielnego poruszania się.
Uprawnienie dotyczy osób, które w orzeczeniu mają wpisany jeden z następujących symboli niepełnosprawności: 04-O – choroby narządu wzroku, 05-R – upośledzenie narządu ruchu, 07-S – choroby układu oddechowego i krążenia oraz 10-N – choroby neurologiczne.
Mając orzeczenie ze wskazaniem przysługującej karty parkingowej, można złożyć wniosek w dowolnym powiatowym lub miejskim zespole do spraw orzekania o niepełnosprawności. Organem uprawnionym do wydawania dokumentu jest przewodniczący powiatowego zespołu do spraw orzekania o niepełnosprawności. Aby uzyskać kartę parkingową, osoba zainteresowana powinna złożyć stosowny wniosek do przewodniczącego zespołu. Robi to osobiście, a jeśli nie ukończyła 18. roku życia lub jest ubezwłasnowolniona, o kartę wnioskują jej rodzice lub ustanowieni przez sąd opiekunowie. Jeśli chodzi o instytucję zajmującą się rehabilitacją, opieką czy edukacją osób z niepełnosprawnościami, wniosek składa osoba upoważniona do reprezentowania placówki. Do wniosku osoby niepełnosprawnej należy dołączyć:
W czasie pandemii koronawirusa osoby z niepełnosprawnością mogą składać wnioski o przyznanie karty parkingowej za pośrednictwem Poczty Polskiej. Również drogą pocztową karta parkingowa może być odesłana. Jest to rozwiązanie tymczasowe, które przestanie obowiązywać po trzech miesiącach od ustania epidemii.
Karty parkingowe przyznawane są wyłącznie na czas określony. Osobie niepełnosprawnej uprawnienie to wydaje się na okres ważności orzeczenia o niepełnosprawności lub stopniu niepełnosprawności. Maksymalny termin ważności karty wynosi 5 lat. W przypadku śmierci osoby uprawnionej do korzystania z tego dokumentu traci on ważność.
Zwolnienia z opłat za abonament radiowo-telewizyjnyPrawo do zwolnienia z opłacania abonamentu za używanie odbiorników radiofonicznych i telewizyjnych przysługuje m.in. osobom zaliczonym do znacznego stopnia niepełnosprawności. Osoba uprawniona do zwolnienia z opłat abonamentowych jest zobowiązana do przedstawienia w urzędzie Poczty Polskiej dokumentu potwierdzającego to uprawnienie wraz z oświadczeniem.
Zwolnienie z opłat przysługuje od pierwszego dnia miesiąca następującego po miesiącu, w którym dopełniono formalności w urzędzie pocztowym.
Ulgi pocztowe na terenie PolskiZgodnie z obowiązującymi przepisami zwolnione z opłat są przesyłki dla osób niewidomych nadane przez:
Zwolnienie dotyczy opłaty pocztowej za przyjęcie, przemieszczenie i doręczenie przesyłki nie będącej przesyłką najszybszej kategorii, tego rodzaju i tej samej masy ustalonej w obowiązującym cenniku powszechnych usług pocztowych operatora publicznego. Zwolnienie to nie obejmuje opłaty za potwierdzenie odbioru przesyłki rejestrowanej.
Przez przesyłkę dla ociemniałych rozumie się przesyłkę o masie do 7000 g, zawierającą korespondencję lub druki, w których informacja jest utrwalona pismem wypukłym lub na innym nośniku dostępnym do odczytu przez niewidomych lub ociemniałych, nadaną w sposób umożliwiający sprawdzenie zawartości
.
Przesyłka dla niewidomych powinna być oznaczona na stronie adresowej nalepką (znak graficzny: człowiek z białą laską, koloru białego na czarnym tle; wymiary znaku: 52×65 mm), dostępną w urzędzie pocztowym oraz informacją identyfikującą nadawcę.
Operator świadczący powszechne usługi pocztowe zapewnia osobom niepełnosprawnym dostęp do powszechnych usług pocztowych przez:
Rada gminy może wprowadzić na swoim terenie opłatę od posiadania psów. Jest to opłata, którą pobiera się od osób fizycznych posiadających psy. Opłaty tej jednak nie pobiera się od osób zaliczonych do znacznego stopnia niepełnosprawności (w rozumieniu przepisów o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych) z tytułu posiadania jednego psa, a także od osób niepełnosprawnych (w rozumieniu przepisów o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych) z tytułu posiadania psa asystującego.
Tak szerokiego tematu, jakim są ulgi i uprawnienia osób niepełnosprawnych, nie sposób przedstawić w jednym artykule. Więcej o formach wsparcia, jakie mogą uzyskać osoby z dysfunkcją wzroku, przedstawimy w kolejnych numerach „Sześciopunktu”.
&&
&&
Damian Szczepanik
Skrzydłokwiat jest rośliną, która powinna się znajdować w każdym domu. Roślina ta charakteryzuje się pięknymi, dużymi liśćmi, a jej kwiaty są koloru białego lub kremowego. Skrzydłokwiat jest stosunkowo łatwy w pielęgnacji, ponadto ma duży i pozytywny wpływ na nasze zdrowie.
Skrzydłokwiaty oczyszczają powietrze ze wszystkich szkodliwych związków takich jak: ksylen, benzen, tlenek węgla, formaldehyd. Rośliny te działają również antyalergicznie i pochłaniają wszystkie zarodniki grzybów. Dodatkowo produkują one tlen. Roślina ta może być ozdobą zarówno w salonie jak i w sypialni.
Kwiatek poza pięknym wyglądem dobrze nawilża suche powietrze w mieszkaniu, a to dzięki dużej powierzchni liści. Musimy pamiętać, żeby co pewien czas przetrzeć wilgotną ściereczką liście z kurzu, aby nasza roślina mogła pracować.
Skrzydłokwiat lubi być podlewany. Ponadto powinien stać w półcienistym miejscu. Może on kwitnąć przez cały rok przy odpowiedniej pielęgnacji. Doskonale sprawdza się zwłaszcza w zimie, gdyż oczyszcza powietrze ze smogu.
Dzięki swoim korzystnym właściwościom zdrowotnym znajduje się na liście NASA. W niektórych miastach kwiaty te są rozdawane zimą, aby służyły jako naturalny filtr powietrza. Oczywiście kwiat ten posiada także wady. A mianowicie jego liście są trujące. Należy uważać, zwłaszcza jeżeli w domu jest dziecko lub zwierzę. Uprzejmie informuję, iż nie ponoszę odpowiedzialności, jeżeli ktoś zapragnie spróbować, czy rzeczywiście można się otruć skrzydłokwiatem.
Jak wskazano powyżej, roślina ta posiada wiele zdrowotnych zalet oraz piękny wygląd. Mam u siebie kilka skrzydłokwiatów i zachęcam wszystkich do poprawy jakości swojego powietrza w domu. Roślinę tę można często spotkać na terenie lasów w krajach tropikalnych, co sugeruje, że lubi ona ciepło i wilgoć.
Skrzydłokwiat będzie się źle czuł w miejscu, gdzie występują przeciągi lub zimne powiewy wiatru z okna. Jeżeli liście kwiatka zaczynają brązowieć, to prawdopodobnie wilgotność powietrza jest zbyt niska. Co jakiś czas powinniśmy zasilić roślinę płynnym nawozem podczas podlewania. Skrzydłokwiatu nie przycina się, ale można obciąć suche lub przekwitnięte części. Skrzydłokwiat rozmnaża się poprzez podział.
&&
&&
Małgorzata Kapias
W sortowaniu prania pomaga mi „Kolor‑Test”. Jest to urządzenie rozpoznające barwy. Niektórzy używają do tego celu aplikacji na smartfon lub tablet, jednak ja ich nie polecam. Testowałam na Androidzie oraz na iOS i, moim zdaniem, „Kolor‑Test” wypada lepiej.
Białych i czarnych rzeczy nie mieszam z innymi kolorami; natomiast można połączyć kolory żółte z pomarańczowym, czerwone z różowym, szarości z beżami, fiolet z granatowym, a rzeczy zielone piorę osobno, podobnie jak niebieskie. Bardzo nie lubię prać rzeczy, które łączą w sobie kilka kolorów – szczególnie biały z ciemnymi kolorami, ponieważ po praniu biały kolor szarzeje. Po napełnieniu bębna pralki ustawiam programator skokowym pokrętłem – dzięki temu wiem, o ile pozycji przekręciłam je i który program wybrałam.
Większość pralek obecnie produkowanych ma panele dotykowe, które dla osób niewidomych są nie do obsłużenia. Warto poszukać pralki, która ma tradycyjne przyciski lub przyciski dotykowe, ale wypukłe i dobrze wyczuwalne.
Na początku, ucząc się obsługi nowej pralki, korzystałam ze „ściągi”, tzn. na komputerze zanotowałam sobie, który klawisz do czego służy, np. lewy górny odpowiada za czas prania. Na „ściądze” zapisałam również, jak ustawiać programy, tzn. o ile „skoków” muszę przekręcić pokrętło, aby ustawić, np. pranie bawełny. Po zakończeniu cyklu prania moja pralka daje sygnał dźwiękowy, po którym wyłączam ją i rozwieszam pranie na suszarce. Przed powieszeniem każdą większą rzecz strzepuję i rozwieszam ją tak, żeby równo wisiała. Dzięki temu unikam zagnieceń. Dobrym rozwiązaniem jest suszarka na kółkach, ponieważ pozwala to bez wysiłku „wyjechać” na balkon. Mniejsze rzeczy przypinam klamerkami (spinacze do bielizny). Wiem, że niektórzy stosują skarpetniki, czyli plastikowe tabliczki z dwoma otworami, do których wkłada się parę skarpetek, dzięki czemu po wypraniu nie założymy dwóch różnych. Można również skorzystać z zamykanej siatki, do której wkładamy wszystkie skarpetki, co zapobiega ich zgubieniu. Ja z tego nie korzystam, ponieważ wolę po prostu kupić jednokolorowe skarpetki, a najlepiej mieć wiele par jednego koloru i modelu, przez co problem właściwie znika.
Jako gospodyni domowa dbam o pranie dla całej rodziny, w związku z tym muszę wiedzieć, która rzecz do kogo należy. Wypracowałam sobie w tym celu własny system. Po zdjęciu prania z suszarki segreguję je na oddzielne stosiki, z których każdy należy do jednego z domowników, a znakiem rozpoznawczym jest charakterystycznie obcięta metka, np. rzeczy córki mają metki z obciętym rogiem, a syna są pionowo nacięte pośrodku. Część rzeczy, która nie wymaga prasowania, kładę od razu na półki. Niektórzy stosują swoje systemy układania rzeczy na półkach, np. względem kolorów. Ja segreguję je według rodzaju, tzn. spodnie mają swoje stałe miejsce, koszulki z krótkim rękawem leżą osobno, a na wieszakach wieszam osobno te rzeczy, które tego wymagają.
Odzież i resztę bielizny, która jest pognieciona, prasuję na desce do prasowania. Wykorzystuję „inteligentne” żelazko, które samo dostosowuje temperaturę do danego materiału. Każdą rzecz należy równo rozłożyć na desce, jedną ręką wygładzać, a drugą prowadzić za wygładzającą ręką żelazko. Potrzebna jest do tego koordynacja ruchów i dlatego osobom początkującym proponuję ćwiczenia prasowania małych, prostych rzeczy, jak ściereczki lub ręczniki. Można poćwiczyć najpierw z zimnym żelazkiem i sprawdzić, czy nie dotykamy nim sobie drugiej dłoni. Pamiętamy o prasowaniu takich elementów, jak rękawy, kołnierzyki, mankiety, między guzikami, tak żeby nic nie pominąć. Najtrudniej prasuje się spodnie w kant albo coś z falbankami, ale i tego można się nauczyć; żeby dojść do wprawy, trzeba po prostu ćwiczyć.
Mamy nadzieję, że te drobne wskazówki okażą się Państwu przydatne. Zachęcamy do przesyłania swoich rozwiązań dbania o dom „po niewidomemu” oraz pytań i tematów, które chcieliby Państwo, byśmy poruszyły, na adres: joanna.kapias@onet.pl.
&&
&&
Kuchcik
Do leniwych klusek na dwie porcje potrzebujemy jednej kostki tłustego twarogowego sera – 250 g, jednego jajka, mąki pszennej, żytniej lub w wersji bezglutenowej – ryżowej, gryczanej czy kukurydzianej, ale wtedy smak ich będzie inny.
Kluski leniwe robi się szybciutko, dlatego nazwane są leniwymi.
Zaczynamy od jajka. Wbijamy je do kubeczka, by sprawdzić świeżość i wlewamy do miski, dodajemy szczyptę soli i roztrzepujemy.
Rozdrabniamy widelcem twaróg i dodajemy po łyżce do jajka, masę ucieramy główką do ciast, czyli pałką. Masa musi być gładka i bez grudek.
Wolę posługiwać się pałką, gdyż blender czyni z sera potworną rzadziznę, a to już utrudnia pracę, bo nie wyczuwam odpowiedniej konsystencji powstałej mieszaniny.
Kiedy utrzemy masę jajeczno-serową, dodajemy po łyżce mąki, cały czas ucierając pałką.
Masa na kluski powinna być bardzo gęsta, by można było ją wałkować. Leniwe kluski robię w wersji wytrawnej; do masy dodaję odrobinę tymianku, oregano, zmiażdżonego czosnku, pieprzu, papryczki chili w zależności od potrzeb.
Kiedy masa jest już gotowa, przekładam ją na deskę, albo w podwojonej wersji na stolnicę, uformowaną bryłę ciasta dzielę na 2 wałki, które kroję ukośnie na kopytka i wrzucam do dużego garnka z 3 litrami osolonej, gotującej się wody i czekam, aż kluski wypłyną.
Z żoną do sporządzania potraw wykorzystujemy wybujałą wyobraźnię, dlatego nasze kluski mają różne kształty. Raz robimy z masy kuleczki, każdą kuleczkę ściskamy kciukiem i palcem wskazującym, by powstała dziurka na wylot i mamy coś w rodzaju oponki; innym razem kuleczki wydłużamy palcami na kształt owalu i spłaszczamy; czasem kuleczką uderzamy o deskę i powstaje kosteczka, modelujemy gwiazdki, serduszka, kwiatuszki, albo toczymy cienkie paluszki proste lub zakrzywione, w kształcie półksiężyców.
Gotowe kluski odcedzamy na sicie do innego garnka; woda może przydać się do przygotowania sosów. Nasze kluski polewamy sosem jogurtowym składającym się z 2 łyżek jogurtu naturalnego z dodatkiem czosnku i dwóch łyżek oliwy lub sosem pomidorowym albo grzybowym, może być sos pieczeniowy, który pozostał z poprzedniego obiadu; leniwe kluski można też podawać ze skwarkami z boczku lub podgardla, na których podsmażamy cebulkę; można też polać kwaśną śmietaną, roztopionym masłem i posypać siekaną zieleniną – szczypiorkiem, koperkiem, rzeżuchą, natką pietruszki – w zależności od upodobań.
Kluski niezjedzone od razu przechowujemy w lodówce w zamkniętym pojemniku, by nie wyschły; następnego dnia przed spożyciem podsmażamy je na tłuszczu i polewamy tłuszczykiem z cebulką; są pyszne i chrupiące.
Można także nasze leniwce w wersji deserowej posypać cukrem z dodatkiem cynamonu, prawdziwej wanilii, kakao, tartą czekoladą, udekorować owocami z kompotu albo surowymi drobno posiekanymi, obłożyć lodami; wówczas podajemy je w pucharkach i przybieramy bitą śmietanką, galaretką owocową z dodatkiem płatków migdałowych czy mielonymi orzechami. Na tradycyjny obiad leniwce posypujemy cukrem z cynamonem, dodajemy owoce, polewamy śmietaną lub roztopionym masłem, na którym podsmażamy odrobinę bułki tartej; jednak tym razem rezygnujemy z przypraw używanych do klusek w wersji wytrawnej.
Dla zabarwienia naszych leniwców na zielono – możemy do masy dodać odrobinę szpinaku, na czerwono – posłużyć się odrobiną soku z buraków, na pomarańczowo – sokiem z marchwi, na żółto – odrobiną mielonej kurkumy.
Do formowania klusek można zaprosić dzieci, by uruchamiając fantazję, wpłynęły na estetykę dania.
Każda wersja jest smaczna i godna polecenia. Smacznego!
&&
Z polszczyzną za pan brat
&&
Tomasz Matczak
Z pewnością Czytelnicy „Sześciopunktu” nie pamiętają już mojego emocjonalnego wywodu na temat panoszącego się w polszczyźnie rzeczownika „funkcjonalności”. Emocjonalnego, bo wyraz ten irytuje mnie nad wyraz. Może zresztą nie tyle samo słowo, co jego używanie zamiennie do rzeczownika „funkcja”. Równie nerwowo reaguję na modny ostatnimi czasy wyraz „zaopiekowany”, którego używa się jako formy imiesłowu przymiotnikowego biernego od czasownika „zaopiekować się”. I tak możemy przeczytać lub usłyszeć o dobrze zaopiekowanych pacjentach w szpitalu, dzieciach w przedszkolu czy psach w schronisku. Tymczasem forma ta jest błędna.
Jak tworzy się podobne wyrazy, czyli imiesłowy przymiotnikowe bierne? Kluczowym jest tu ostatnie słowo, gdyż w zasadzie, z małymi wyjątkami, można je stworzyć wyłącznie od czasowników, które łączą się ze słowem w bierniku, a więc: Wczoraj napisałem (kogo? co?) list. Więc przekształcając to zdanie na stronę bierną, otrzymujemy: List został przeze mnie napisany wczoraj. To dość prosta zasada. Tymczasem czasownik „zaopiekować się” łączy się z rzeczownikami w narzędniku, bo zaopiekować się kim lub czym? Co prawda, polszczyzna nie byłaby polszczyzną, gdyby tak nie było, są od tej reguły wyjątki, np. czasownik „rządzić”, który łączy się z narzędnikiem: Obecnie rządzi Polską pewna partia. Ale można to zdanie zamienić na: Obecnie Polska jest rządzona przez pewną partię. Lecz jak wiadomo, wyjątki tylko potwierdzają regułę! Generalnie jednak, jeśli jakiś czasownik łączy się z rzeczownikiem w bierniku, to można od niego utworzyć stronę bierną, a jeśli nie, to nie.
Inna rzecz, że bez tego typu ekwilibrystyki słownej język mógłby przestać się rozwijać. Ja sam pamiętam, że uczono mnie w szkole, iż rzeczowniki „radio” czy „studio” są nieodmienne. Obecnie zaś nikt nie uważa za błąd zapraszania do studia lub rozmów w radiu. Być może tak samo stanie się z zaopiekowaniem. Póki co niestety rani ono moje uszy.
&&
&&
Małgorzata Gruszka
Skąd się biorą żarty i jaki wpływ mają na ludzką psychikę – oto pytania, które zadała w liście do Redakcji Czytelniczka „Sześciopunktu” pani Joanna. Z przyjemnością podejmuję ten temat, dziękując pani Joannie za uznanie i inspirację, a pozostałych Czytelników prosząc, by nadsyłali swoje propozycje do mojej rubryki. „Poradnik psychologa” jest dla Państwa i chętnie podejmę w nim tematy użyteczne dla konkretnych osób.
Czym jest żart?
Żart, to słowo, gest, dźwięk, scenka lub rysunek wywołujące u odbiorców specyficzną reakcję, jaką jest uśmiech lub śmiech. Reakcja na usłyszany lub zobaczony żart jest spontaniczna i trudno ją powstrzymać. Słowne, obrazkowe, sceniczne czy dźwiękowe żarty powstają nieprzypadkowo. Tworzy się je z myślą o tym, by rozśmieszyć odbiorców. Żarty słowne, to krótkie powiedzonka zwane kawałami, których chętnie słuchamy i które chętnie powtarzamy w towarzystwie. Żarty obrazkowe, to zabawne sytuacje wyrażone w obrazkach. Kiedyś tworzyli je głównie rysownicy, dziś robią to niemal wszyscy, tworząc tzw. memy w Internecie. Z żartami scenicznymi stykamy się, oglądając filmy i teatry komediowe, a także występy kabaretów. Z kolei żarty dźwiękowe, to umiejętnie dobrane i artykułowane przez ludzi, zwierzęta lub instrumenty muzyczne dźwięki, na które reagujemy uśmiechem. Profesjonaliści od żartów najczęściej raczą nas żartami zawierającymi słowa, gesty, obrazy, scenki i dźwięki. Ktoś coś mówi, coś pokazuje, robi miny, porusza się, wykonuje jakieś czynności, wydaje śmieszne dźwięki. Odbiorcy patrzą, słuchają i boki zrywają!
Czym jest uśmiech?
Cechą wspólną i celem wszystkich żartów jest wywoływanie co najmniej uśmiechu. Od dawna wiadomo, że przeżywane przez nas emocje widoczne są na naszej twarzy. Patrzący z boku ludzie potrafią ocenić, czy w danym momencie jesteśmy źli, weseli czy smutni. Mimiczne wyrazy emocji są niezależne od nas i trudno nad nimi zapanować. Pierwszą reakcją na żart jest rozbawienie, które z kolei wywołuje reakcję mięśni zlokalizowanych po obu stronach ust w taki sposób, że kąciki unoszą się, a usta rozciągają. Napięcie mięśni wokół ust wywołuje lekki/subtelny uśmiech. Nad pracą tych mięśni częściowo możemy panować, dlatego umiemy uśmiechać się nie tylko spontanicznie, ale też sztucznie lub ironicznie. Rozbawieni żartem zazwyczaj uśmiechamy się pełniej, napinając mięśnie wokół oczu i unosząc policzki. Praca tych mięśni jest niezależna od naszej woli. Mięśnie te odpowiadają za przymykanie powiek i powstawanie zmarszczek w kącikach oczu. Uśmiech jest reakcją na pozytywną emocję wywołaną przez żart, jaką jest rozbawienie. Żarty rozweselają nas i skutkują uśmiechem.
Czym jest śmiech?
Autorzy i przekaziciele różnego rodzaju żartów pragną, by wywoływały one nie tylko uśmiech, ale wręcz śmiech. Ten ostatni jest reakcją, na przykład na żart, spotęgowaną otwarciem ust, wydawaniem różnych dźwięków, ruchami przepony i górnej części ciała. Nieprzypadkowo mówi się, że od śmiechu boli brzuch. Faktycznie boli, gdy śmiejemy się długo, szczerze i głęboko. Odczucie bólu spowodowane jest intensywnymi ruchami przepony. Fachowcy od śmiechu rozróżniają kilka jego rodzajów związanych z umiejscowieniem. Najgłębszy śmiech brzmi „cho, cho, cho!” i pochodzi z brzucha. Gdy tak się śmiejemy, czujemy ruch w tamtej okolicy. Nieco płytszy i wyższy jest śmiech rodzący się i wydobywający z klatki piersiowej. Brzmi on „che, che, che!”. Najpłytszy i najwyżej umiejscowiony śmiech brzmi „chi, chi, chi!”. I rodzi się w nosogardzieli. Wszystkim Państwu proponuję małe ćwiczenie z różnymi rodzajami śmiechu w celu sprawdzenia, gdzie się rodzą, gdzie je odczuwamy i skąd się wydobywają.
Wpływ uśmiechu i śmiechu na zdrowie
Naukowcy od lat badają wpływ uśmiechu i śmiechu na nasze zdrowie. Wiadomo już, że zwłaszcza głęboki i szczery śmiech przyczynia się do szybszego i głębszego oddychania. To z kolei skutkuje większą porcją tlenu dla krwi i wszystkich narządów. Neurolog Henry Rubinstein twierdzi, że po minucie szczerego śmiechu przez 3 kwadranse jesteśmy rozluźnieni. Gdy się śmiejemy, w mózgu wzrasta wydzielanie endorfin – substancji chemicznych poprawiających nasz nastrój. To samo dzieje się również przy uśmiechu, nawet tym wywołanym świadomie i sztucznym. W odniesieniu do uśmiechu mówi się o tzw. sprzężeniu zwrotnym polegającym na tym, że wywoływany jest on przez pozytywne emocje, ale i emocje te potrafi wywołać. Innymi słowy, możemy regulować swoje samopoczucie poprzez świadome uśmiechanie się. Naukowcy radzą, by na dobry początek dnia uśmiechnąć się do siebie kilka razy, a dzień zaczniemy z lepszym samopoczuciem. Wiele badań dowodzi, że śmiech wpływa pozytywnie nie tylko na śmiejącego się, ale także na ludzi obok. Dzięki obecnym w mózgu neuronom lustrzanym nasz śmiech jest zaraźliwy. Gdy śmiejemy się głośno, będący obok nas ludzie też zaczynają się śmiać, chociaż nie wiedzą, co wywołało nasz śmiech. O tym, że śmiech jest zaraźliwy, można przekonać się, oglądając w Internecie relacje z eksperymentów, w których ktoś zaczyna śmiać się głośno w metrze, tramwaju lub na przystanku. Po początkowej konsternacji inni ludzie zaczynają nieśmiało reagować śmiechem. Po kilku minutach do rozpuku śmieją się wszyscy… a także oglądający! Kolejne badania dowodzą, że śmiech pełni ważną funkcję społeczną. Polega ona na tym, że chętniej i częściej śmiejemy się w towarzystwie, niż gdy jesteśmy sami. Oglądając program kabaretowy w zaciszu domowym i bez towarzystwa, uśmiechamy się nieznacznie lub śmiejemy się po cichu. Będąc na występie kabaretu, wraz z całą salą śmiejemy się głośno i do łez. Podobnie ma się rzecz z dowcipami. Czytając je sami w domu, uśmiechamy się do siebie. Opowiadając lub słysząc w towarzystwie, płaczemy ze śmiechu. Uśmiech i śmiech nie jest obojętny dla naszych relacji z ludźmi. Uśmiechając się, robimy lepsze wrażenie: ludzie odbierają nas jako sympatycznych, pogodnych, szczęśliwych i życzliwych. Wspólny śmiech pomaga nawiązywać i podtrzymywać więzi międzyludzkie.
Wpływ żartów na ludzką psychikę
Żarty rozbawiają i wywołują uśmiech lub śmiech. Jeden i drugi jest skutkiem, ale i przyczyną wzmożonej produkcji endorfin – substancji chemicznych poprawiających nasz nastrój i samopoczucie. Ale żarty to także specyficzne postrzeganie i interpretowanie różnych aspektów życia. Zdolność do formułowania i stosowania żartów w codziennym życiu zwana jest poczuciem humoru. Żarty niejednokrotnie pomagają oswajać trudną rzeczywistość. Przykładem jest żartobliwe ukazywanie śmierci i tego, co będzie po niej, obecne od zawsze w literaturze, kulturze i sztuce. Najwyższą formą żartu jest autoironia, czyli umiejętność dostrzegania komicznych aspektów własnej sytuacji i związanych z nią przeżyć. Żartując z tego, co nas spotyka, nabieramy dystansu do niekorzystnych wydarzeń i jest nam lżej, mimo że sytuacja nie ulega zmianie. Kontakt ze wszystkim co bawi i śmieszy dodaje kolorów rzeczywistości i pomaga przetrwać trudne chwile. Dlatego warto świadomie, dla własnego samopoczucia i zdrowia sięgać po to wszystko, co bawi, rozwesela, śmieszy, wywołuje uśmiech i śmiech. Codzienna porcja uśmiechu i śmiechu jest jak najbardziej wskazana!
Cieszy, gdy śmieszy
Dobry żart to taki, który śmieszy nie tylko autora, ale i adresata. Żart cieszy i działa zbawiennie na drugiego człowieka, gdy go śmieszy a nie dotyka, obraża czy upokarza. Upokarzające i obraźliwe bywają żarty dotyczące poszczególnych grup osób. Może są śmieszne, ale wypowiadając je, trzeba mieć na uwadze, do kogo je kierujemy. Z tym większą ostrożnością należy formułować żarty dotyczące bezpośrednio konkretnych osób. Przy osobie przeżywającej swoją nadwagę warto powstrzymać się od opowiadania dowcipów o grubasach; w obecności osoby, która cierpi z powodu samotności, warto powstrzymać się od opowiadania dowcipów o singlach; z dowcipami o nieboszczykach lepiej powstrzymać się w obecności kogoś, kto właśnie pochował przyjaciela lub członka rodziny. Miarą naszego żartu jest reakcja osoby, której go prezentujemy!
Uśmiechnij się!
Do psychologa idącego ulicą podbiega zdyszany człowiek i krzyczy: „Panie! Gdzie tu dworzec PKP?!”.
Psycholog zatrzymuje się i głębokim głosem mówi: „Nie wiem, gdzie jest dworzec PKP, ale możemy o tym porozmawiać…”.
&&
&&
Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża
Matka Elżbieta Róża Czacka (1876–1961)
Matka Elżbieta Róża Czacka starała się wszystko uczynić, by sprawę niewidomych postawić w Polsce na właściwym poziomie. Jej praca w kraju w tej dziedzinie jest prekursorska. Zawierzając całkowicie Opatrzności Bożej, zapoczątkowała Dzieło Lasek – Triuno, w którym współpracowali ze sobą na równych prawach katolicy świeccy oraz siostry zakonne założonego przez Matkę Czacką Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Twórczyni szkół i warsztatów dla osób niewidomych uczyniła Laski franciszkańską wspólnotą, promieniującą duchem ewangelicznym i ekumenicznym. Wychowała wielu wybitnych niewidomych i otworzyła drogę do pełnego rozwoju tysiącom niewidomych dzieci.
Sama niewidoma, słaba fizycznie, często zapadająca na zdrowiu była mocarzem ducha. Miała postawę otwartą; umiejętnie korzystała z charyzmatów ludzi, których spotykała na swojej drodze, zapraszając ich do współtworzenia Dzieła. Potrafiła jednoczyć różniących się.
Była człowiekiem wiary, modlitwy i ufności. Trwała w nieustannym wysiłku, by służyć człowiekowi dotkniętemu cierpieniem. Jej niezwykła intuicja polegała na rozpoznawaniu różnych potrzeb i możliwości.
Pragnęła, by Dzieło zrodzone z Bożego natchnienia było zawsze dla Boga i nigdy nie uległo laicyzacji. Dzieło to z Boga jest i dla Boga – mówiła. – Innej racji bytu nie ma. Gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć.
Róża Maria Czacka, córka Feliksa Czackiego i Zofii z Ledóchowskich urodziła się 22 października 1876 roku w Białej Cerkwi (obecna Ukraina). Ostatnie lata dzieciństwa i młodość spędziła w Warszawie. Znała biegle cztery języki obce, a dzięki ojcu zdobyła znajomość spraw gospodarczych. Dzięki doborowi nauczycieli wyniosła z lekcji gruntowniejszą wiedzę niż to zapewniały ówczesne pensje dla dziewcząt z jej sfery.
Upadek z konia przy braniu przeszkody stał się jedną z przyczyn utraty przez Różę wzroku w 22. roku życia. Głęboka, żarliwa wiara sprawiła, że nie załamała się i przyjęła to wydarzenie jako znak osobistego powołania życiowego. Po usłyszeniu od lekarza całej prawdy o swoim kalectwie, a także sugestii, by zajęła się niewidomymi, zrezygnowała z beznadziejnych prób ratowania wzroku. Postanowiła poświęcić się sprawie niewidomych, których sytuacja w Polsce była wyjątkowo trudna. Minimalny procent osób niewidomych był objęty opieką.
Róża przez około dziesięć lat zdobywała wiedzę na temat osób niewidomych. Nauczyła się alfabetu Braille'a i podjęła intensywną pracę nad własną rehabilitacją, by osiągnąć maksimum samodzielności. Odbywała zagraniczne podróże do Francji – kolebki ruchu tyflologicznego, do Belgii, Austrii, Szwajcarii i Niemiec. Ze specjalistycznych czasopism i książek poznawała doświadczenia angielskie i amerykańskie, które wnosiły nowe elementy do znanych już metod nauczania i szkolenia zawodowego niewidomych oraz ich zatrudnienia.
Działalność na rzecz osób niewidomych rozpoczęła w Warszawie około 1908 roku. Pragnęła przystosować do realiów polskich ideę realizowaną we Francji przez Maurice’a de la Sizeranne’a: niewidomy – człowiekiem użytecznym. Nawiązywała prywatne kontakty z niewidomymi, odwiedzała ich w rodzinnych domach; uczyła alfabetu Braille’a i robót ręcznych; wspomagała materialnie najbiedniejszych; odwiedzała w szpitalach świeżo ociemniałych. Założyła schronisko dla niewidomych dziewcząt, w którym uczyły się koszykarstwa, wyplatania krzeseł oraz dziewiarstwa. Następnie powstał dom dla niewidomych staruszek oraz warsztat pracy i nauki zawodu dla niewidomych mężczyzn dochodzących z miasta.
Jednocześnie Róża Czacka próbowała oddziaływać na opinię publiczną, aby ukazać, że osoba niewidoma, otoczona właściwą opieką, może stać się samodzielna i użyteczna oraz czynna w społeczeństwie. Róża – młoda, pełna życia kobieta, która samodzielnie przeprowadziła własną rewalidację – nie zamierzała tworzyć kolejnej instytucji charytatywnej będącej rodzajem przytułku dla osób pozbawionych wzroku, ale pragnęła stworzyć dzieło, którego podstawowym zadaniem będzie przywracanie ludzkiej godności osobom ociemniałym.
W 1911 roku uzyskała u władz carskich zatwierdzenie statutu założonego przez siebie Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którego staraniem powstały w latach 1911-1914 w Warszawie kolejno: ochronka dla niewidomych dzieci, szkoła elementarna, warsztaty, biblioteka brajlowska, wreszcie tzw. patronat.
W 1915 roku Róża Czacka wyjechała na Wołyń. Działania wojenne odcięły ją od Warszawy. Pobyt w Żytomierzu stał się dla Róży czasem modlitwy i dojrzewania. Samotność ułatwiała jej głębszą refleksję nad sensem podjętej i projektowanej na przyszłość działalności. Prowadząc, z własnego wyboru, życie ubogie i pełne umartwień, hojnie wspomagała potrzebujących, szczególnie osoby niewidome. Pod koniec trzyletniego okresu samotności i modlitwy pod duchowym kierownictwem ks. Władysława Krawieckiego, profesora miejscowego seminarium duchownego, złożyła śluby i przywdziała habit III Zakonu św. Franciszka. Po złożeniu ślubów wieczystych, w 1918 roku wróciła do Warszawy we franciszkańskim habicie jako siostra Elżbieta. W listopadzie uzyskała zgodę władz kościelnych na założenie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i przyjęła pierwsze 12 kandydatek. Powstającemu zgromadzeniu nadała za cel służbę wszechstronną niewidomym na ciele i wraz z nimi apostolstwo oraz wynagradzanie za duchową ślepotę ludzi.
Od momentu powrotu do Warszawy Róża Czacka – matka Elżbieta – objęła na nowo kierownictwo nad placówkami Towarzystwa. Jej intensywna praca sprawiła, że liczba podopiecznych wzrosła. Pojawili się też nowi współpracownicy i kandydatki do zgromadzenia. W pogrążonej w niedostatku Warszawie pierwszych lat niepodległości Założycielka dwóch instytucji prowadziła Dzieło oraz uczestniczyła w wyczerpujących, często upokarzających kwestach, gdyż instytucje od początku istnienia, nie mając stałego źródła dochodów, utrzymywane były z Opatrzności Bożej. Niezmąconym spokojem i mądrym kierownictwem świadczyła o mocy zawierzenia Bogu i swoją siłą duchową podtrzymywała innych.
Podporą i radą w tworzeniu Dzieła służył jej Nuncjusz Apostolski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI, u którego zyskała ogromną życzliwość i zainteresowanie. Przyszły Ojciec Święty udzielił wielu cennych rad i wskazówek, które stały się podstawą kierunku dalszego rozwoju Dzieła.
Ciężka choroba nowotworowa, która niespodziewanie ujawniła się w 1921 roku, nie załamała Matki Elżbiety. Przed operacją 6 sierpnia oddała się Bogu na zupełną i wyłączną służbę jako ofiara całopalna, ślubując do końca życia z radością i weselem dźwigać wszystkie krzyże, które Bóg z miłosierdzia swego na nią ześle. Promieniowanie wewnętrznej radości Matki Elżbiety Czackiej uderzało już wtedy wiele osób. W krótkim czasie ujawnił się przerzut nowotworowy nie rokujący długiego życia. Ciężko chora ponownie oddała się Bogu, przyjmując z miłością i poddaniem cierpienie. Bóg przyjął tę ofiarę i zachował ją przy życiu na kolejne 40 lat.
W 1922 roku darowizna niewielkiego skrawka ziemi na skraju Puszczy Kampinoskiej stała się początkiem nowego rozdziału w historii Triuno (jak zostało nazwane Dzieło założone przez Matkę Czacką). W szybkim tempie zostaje zbudowane osiedle Laski-Różanna, dokąd stopniowo przeniesiono placówki Towarzystwa. Laski stają się jednocześnie główną siedzibą zgromadzenia, a także dzięki apostolskiej działalności Czcigodnego Sługi Bożego ks. Władysława Korniłowicza: ośrodkiem duchowości franciszkańskiej i tomistycznej oraz miejscem przyciągającym ludzi poszukujących wiary. Z jego inicjatywy, obok instytucji służących bezpośrednio osobom niewidomym, powstaje w Laskach Dom Rekolekcyjny, rozwija się Biblioteka Wiedzy Religijnej i wydawnictwo „Verbum”, poświęcone apostolstwu „niewidomych na duszy”.
Kierując całością Dzieła, Matka Czacka troszczyła się o sprawy codzienne; podejmowała prace z dziedziny tyflologii, publikowała artykuły w pismach specjalistycznych. Opracowała wersję alfabetu Braille’a dostosowaną do polskiego systemu fonetycznego oraz polski system skrótów ortograficznych tego alfabetu. Redagowała także Konstytucje zgromadzenia i podstawowe dokumenty ideowe Dzieła. Wygłaszała konferencje dla sióstr. Pozostawała zawsze dyspozycyjna wobec wielu osób świeckich, szukających u Niej rady i oparcia wewnętrznego. Ta wieloraka aktywność niewidomej Matki Elżbiety ściśle wiązała się z jej życiem modlitwy i kontemplacji.
We wrześniu 1939 roku, podczas bombardowania Warszawy, Matka Czacka została ranna: utraciła oko, a konieczną operację przeprowadzono bez znieczulenia. Po miesiącu wróciła do Lasek, by przewodzić pracom nad odbudową zniszczonego w wyniku działań wojennych Zakładu. Rzeczywistość okupacyjna nie zgasiła jej niespożytej energii. Okazywała miłość bliźniego każdemu potrzebującemu pomocy, nie zwracając uwagi na niechęci narodowościowe. W okresie poprzedzającym Powstanie Warszawskie wraz z ks. Stefanem Wyszyńskim – ówczesnym kapelanem Lasek i miejscowego oddziału Armii Krajowej (obecnie Czcigodnym Sługą Bożym) zdecydowała się na zorganizowanie w Zakładzie szpitala powstańczego. Po wojnie kierowała odbudową Zakładu.
Postępująca choroba sprawiła, że w 1950 roku przekazała urząd przełożonej generalnej swojej następczyni i odtąd, przez dziesięć lat, wspierała Zgromadzenie i Dzieło przede wszystkim ofiarą i modlitwą. Okres ten miał niewymierne znaczenie i był konsekwencją postawy życiowej Matki Elżbiety. Cała sfera życia religijnego i moralnego była w Niej – mimo choroby – nadal żywa, nienaruszona. Ci, którzy wtedy odwiedzali Matkę, doświadczali Jej głębokiego zjednoczenia z Bogiem.
Niewidoma Matka Niewidomych – tak nazwana przez Prymasa Stefana Wyszyńskiego w dniu Jej pogrzebu – bardzo świadomie nie chciała niczego innego, jak tylko tego, by być posłusznym narzędziem w ręku Boga. Zmarła w opinii świętości 15 maja 1961 roku w Laskach.
We wspomnieniach pozostała jako:
Uśmiechnięta. Zwrócona ku człowiekowi. Słuchająca. Patrząca tak, że rozmówca często nie wiedział, że rozmawia z osobą niewidomą. Dobra, dobrocią zwykłej matki. Prawdziwa i prosta, a jednocześnie dama o wielkiej kulturze i erudycji. Gdy nie można było czegoś załatwić lub gdy zdarzała się katastrofa życiowa, szło się do Matki Czackiej. Jej wewnętrzny pokój i modlitwa budowały innych. Było przekonanie, że to modlitwie Matki Czackiej zawdzięcza się pomyślne rozwiązanie trudnych spraw lub czyjeś wyzdrowienie. Ona – zawsze jednoznaczna, z jasną hierarchią wartości – całkowicie wszystko zawierzała Bogu. Laski zbudowała na ewangelicznej przyjaźni. Jak Jej Mistrz była zdecydowana oddać życie, by inni byli zbawieni; by odzyskując duchowy wzrok, innych prowadzili do Światła
.
Ze wstępu do Dekretu o Heroiczności Cnót:
Jeśli światło naturalne było praktycznie nieobecne w biegu życia Sługi Bożej Elżbiety (w świecie: Róży Czackiej), to światło wiary, karmionej słuchaniem słowa Bożego, towarzyszyło jej stale i uczyniło wiarygodnym świadkiem Chrystusa, prawdziwego Światła dla świata, któremu poświęciła całą siebie
.
Papież Franciszek podpisał dekret beatyfikacyjny Czcigodnej Sługi Bożej z Lasek. Wkrótce zostanie ogłoszona data i miejsce Mszy św. podczas której Matka Elżbieta zostanie ogłoszona błogosławioną. Modliliśmy się o beatyfikację Założycielki Dzieła Lasek przez 33 lata.
Trwajmy w dziękczynieniu Bogu za ten wielki dar, jakim będzie beatyfikacja Matki Elżbiety – Niewidomej Matki Niewidomych!
Żródło: https://triuno.pl/
&&
Paweł Wrzesień
O tym, że w tym roku obchodzimy już 230. rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja, wie zapewne wielu Czytelników. Niewielu wie natomiast, że jest to jedno z najstarszych świeckich świąt w Polsce. Dzień 3 maja uchwalono bowiem Świętem Konstytucji już w 2 dni po jej proklamacji i dopiero zaborcy zawiesili owe obchody na ponad 120 lat. Chcieli, aby Polacy zapomnieli o szlachetnym wysiłku najlepszych synów swego narodu, mającym wydźwignąć kraj z upadku. Upadek ten był wszak na rękę Rosji, Prusom i Austrii, które podzieliły potem terytorium Rzeczypospolitej między siebie. Ale nie uprzedzajmy faktów i przenieśmy się do roku 1788, gdy zebrał się w Warszawie Sejm Wielki, aby zaradzić postępującemu osłabieniu i zależności ojczyzny od sąsiednich mocarstw. Rzeczpospolita Obojga Narodów już od 20 lat była objęta rosyjskim protektoratem, a króla Stanisława Augusta Poniatowskiego podejrzewano nawet o bliskie relacje z imperatorową Katarzyną Wielką. Zdawano sobie sprawę, że ustrój demokracji szlacheckiej sprawia, iż w prywatnych rękach magnatów znajdują się ogromne bogactwa i władza, a kraju nie jest stać nawet na powołanie silnej armii. U sąsiadów Polski panował wówczas absolutyzm oświecony, skupiający większość władzy w rękach monarchy, dzięki czemu był on w stanie tworzyć prawo zmierzające do umocnienia państwa. W Rzeczypospolitej, od wprowadzenia wolnej elekcji, każdy kolejny kandydat na króla musiał obiecać szlachcie nowe przywileje, aby zostać wybranym głową państwa. W ten sposób niejako sam osłabiał swoją pozycję. Magnaci tworzyli swoje stronnictwa, „trzymając w kieszeni” szlachtę gołotę, dysponującą co prawda głosem na sejmiku, ale łasą na dobra materialne. W tym samym czasie ponad 90% społeczeństwa zepchnięte było na margines, nie posiadając prawa głosu, a w przypadku chłopstwa, nie mając nawet równego ze szlachtą statusu człowieka. Za zabicie dobrze urodzonego groziła chłopu kara śmierci, natomiast za pozbawienie życia włościanina szlachcic mógł się wykpić grzywną. Ogromną bolączką była także niewolnicza praca chłopów odrabiających pańszczyznę. Głosu w państwie pozbawione było również mieszczaństwo, będące coraz większą siłą ekonomiczną i demograficzną. Demokracja szlachecka sprawiała więc, że większość narodu nie utożsamiała się z Ojczyzną, nie mając w niej praktycznie nic do powiedzenia.
Chcąc zmienić ten stan rzeczy, Sejm Wielki przez 4 lata pracował nad stworzeniem nowego ustroju Polski, opartego na nowoczesnej i postępowej myśli oświeceniowej. Chciano zjednać Polsce jej wszystkich synów i wzmocnić pozycję króla, a co za tym idzie – całego Państwa, tak aby było zdolne przeciwstawić się zakusom sąsiadów dybiących na jego byt.
Warto nadmienić, że ustawa zasadnicza uchwalona 3 maja 1791 roku wysiłkiem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Ignacego Potockiego, Hugona Kołłątaja i innych światłych umysłów, była drugą na świecie po amerykańskiej, a pierwszą w Europie przed francuską, nowoczesną, spisaną konstytucją. I choć jej ojcowie wywodzili się z możnowładztwa, potrafili samoograniczyć swe przywileje dla dobra tonącej Rzeczypospolitej.
11 artykułów ustawy uznało wszystkich obywateli za naród, włączając w to chłopstwo i mieszczan; zamiast elekcji króla wprowadzono dziedziczność, odebrano prawo decyzji w sprawach państwa skorumpowanej szlachcie gołocie, zrównano część praw osobistych mieszczan i szlachty, a także objęto chłopów opieką prawa. Co może najważniejsze, zniesiono liberum veto, przez które nawet najkorzystniejsze dla kraju projekty prawne mogły zostać odrzucone jednym zaledwie głosem. Często uczestnik sejmiku stosujący ten przywilej był przekupiony przez stronnictwa lub wręcz obce mocarstwa, którym dobre prawa w Rzeczypospolitej nie były na rękę. Być może część Czytelników dostrzeże tu analogię z czasami nam współczesnymi? Ciekawostkę stanowi, że wbrew nazwie, nasza pierwsza ustawa zasadnicza weszła w życie nie 3 maja, w dniu jej uchwalenia, lecz 5 maja, gdy wpisano ją do akt grodzkich Warszawy. Sam król Stanisław August Poniatowski przyznawał wprost, że Konstytucja 3 Maja w dużej mierze oparta była na amerykańskiej, lecz bez błędów w niej zawartych i zaadaptowana do warunków panujących w Polsce. Dumą może napawać również fakt, że toasty za powodzenie polskiej ustawy zasadniczej wznosili nawet przywódcy Rewolucji Francuskiej, którym zaimponował jej postępowy charakter. Drugim powodem szacunku Francuzów był fakt odwrócenia uwagi Prus i Rosji od wydarzeń w Paryżu, mogących stać się zagrożeniem dla pozostałych monarchii absolutnych w Europie.
Tak postępowa ustawa zasadnicza była solą w oku sąsiadów Polski. Doszło do wojny z Rosją w obronie Konstytucji, przegranej w dużej mierze przez zdradę naszego pruskiego sojusznika. Katarzyna Wielka opowiedziała się po stronie Konfederacji Targowickiej, zrzeszającej magnatów przeciwnych reformom państwa. Zmusiła do wstąpienia w jej szeregi samego króla Stanisława Augusta, co wraz z upadkiem Insurekcji Kościuszkowskiej przekreśliło wysiłki ratowania niepodległości. Formalnie Konstytucja przestała obowiązywać 23 listopada 1793 roku, czyli na 2 lata przed ostatecznym, trzecim rozbiorem Polski. Sejm Grodzieński uznał wówczas wszelkie uchwały Sejmu Wielkiego za niebyłe. Przez swych twórców w osobach Hugona Kołłątaja i Ignacego Potockiego Konstytucja została nazwana ostatnią wolą i testamentem gasnącej Ojczyzny.
W epoce rozbiorów pamięć o Konstytucji 3 Maja nie zgasła, lecz zagrzewała do walki o wolną i sprawiedliwą Rzeczpospolitą. Trudno się zatem dziwić, że gdy jutrzenka wolności objawiła się nam w roku 1918, dzień 3 maja stał się najważniejszym świętem państwowym odrodzonej Ojczyzny. Ponownie w mroki niepamięci starali się wepchnąć to święto sowieccy i hitlerowscy okupanci, a później władze komunistyczne. Jej wartości drażniły szczególnie tych, którym suwerenność i siła Polski były nie na rękę. Za czasów PRL, aż do 1989 roku, w dniu 3 maja odbywały się liczne nielegalne demonstracje antykomunistyczne, a próby wymazania 3 maja z pamięci Polaków, podejmowane przez władze poprzez huczne obchodzenie bliskiego czasowo Święta Pracy 1 maja spełzły na niczym. Od roku 1990 dzień uchwalenia Konstytucji 3 Maja ponownie należy do obchodzonych uroczyście w Polsce, a od roku 2007 upamiętnia się go także na Litwie, bo wszak i na ziemie litewskie Konstytucja 3 Maja niosła idee oświecenia.
Wiele z jej demokratycznego ducha możemy odnaleźć także w obowiązującej Konstytucji III Rzeczypospolitej z 1997 roku. Za bliskie cudu można uznać to, że egzemplarze rękopisów ustaw majowych 1791 roku przetrwały do naszych czasów. 3 egzemplarze przechowywane są w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Wchodzą w skład większej całości zbioru dokumentów sejmowych ówczesnej epoki, m.in. Księgi Metryki Litewskiej liczącej aż 722 strony, z czego sama Konstytucja zajmuje zaledwie 8.
Uchwała Sejmu Rzeczypospolitej z 27 listopada 2020 ustanowiła rok 2021 Rokiem Konstytucji 3 Maja. A zatem, cytując słowa pieśni Rajnolda Suchodolskiego, pozostaje nam zaśpiewać: „Witaj maj, piękny maj, dla Polaków błogi raj”.
&&
Ireneusz Kaczmarczyk
Gdyby ludzie od jaskiniowej epoki robili tylko to, co wyglądało na możliwe, do dzisiaj siedzieliby w jaskiniach
.
Stanisław Lem
Jeden z najwybitniejszych polskich prozaików, najszerzej tłumaczony polski autor, poliglota, wybitny mieszkaniec Krakowa, odznaczony medalem „Gloria Artis” i najwyższym polskim odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego, został uhonorowany ustawą Sejmu RP ustanawiającą rok 2021 Rokiem Lema. Nie mogło być lepszego powodu, by to właśnie Lem został literackim patronem obecnego roku, bowiem 12 września 2021 będziemy obchodzić setną rocznicę urodzin autora „Solaris”.
Droga do sukcesu
Stanisław Herman Lem urodził się we Lwowie 13 września 1921 roku, jako jedyne dziecko Samuela Lema i Sabiny Woller. Do aktu urodzenia wpisano jednak datę 12 września, aby zgodnie z panującym przesądem uniknąć pecha. Po urodzeniu mały Stanisław zamieszkał z rodziną w zamożnym domu we Lwowie przy ulicy Brajerowskiej 4. Choć miał rodziców z korzeniami żydowskimi, twierdził, że był wychowany jako katolik, jednak ze względów moralnych deklarował, że jest ateistą. Uczęszczał do II Państwowego Gimnazjum im. Karola Szajnochy we Lwowie, gdzie złożył egzamin maturalny w roku 1939. W tym okresie zafascynowany był twórczością Grabińskiego, Umińskiego, Verne’a i H.G. Wellsa. Po wybuchu II wojny światowej w zaanektowanym przez Związek Radziecki Lwowie, próbował dostać się na Politechnikę Lwowską, jednak mimo zdanego egzaminu nie został przyjęty ze względu na burżuazyjne pochodzenie. Rozpoczął studia medyczne na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Lwowskiego. W ten sposób, wykorzystując znajomości ojca, uniknął poboru do Armii Czerwonej. Naukę jego przerwała inwazja Niemiec na ZSRR i niemiecka okupacja. Pomimo żydowskiego pochodzenia, wykorzystując fałszywe dokumenty, jego rodzina uniknęła osadzenia w getcie. Dzięki tym dokumentom Lem zdobył pracę jako pomocnik mechanika i spawacz w garażach niemieckiej firmy Rohstofferfassung, która zajmowała się odzyskiem metali. W tym czasie współpracował z polskim ruchem oporu, przekazując mu wykradzioną podczas pozyskiwania złomu amunicję i materiały wybuchowe. Studia kontynuował po ponownym wkroczeniu do Lwowa Armii Czerwonej. Do Krakowa wyjechał wraz z całą rodziną w lipcu 1945 roku w wyniku akcji repatriacyjnej. Ojciec Lema, wówczas siedemdziesięcioletni, by zapewnić rodzinie środki do życia, podjął pracę w szpitalu. Chcąc pomóc rodzinie, Stanisław zaczął publikować w lokalnej prasie. Jednocześnie postanowił dokończyć studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po otrzymaniu absolutorium przez miesiąc odbywał obowiązkową praktykę lekarską w szpitalu. Wiedza zdobyta na studiach medycznych znalazła później odbicie na kartach jego książek. W latach 1948-1950 pracował jako młodszy asystent w Konwersatorium Naukoznawczym Asystentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, prowadzonym przez doktora Mieczysława Choynowskiego. Po latach w wywiadach Lem określi Choynowskiego mianem swojego intelektualnego mentora.
Ważnym i zwrotnym wydarzeniem w życiu Lema było spotkanie w Zakopanem latem 1950 roku prezesa Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” – Jerzego Pańskiego. Za jego namową napisał powieść „Astronauci”, która została wydana w 1951 roku. Debiut książkowy okazał się bestsellerem. Po jej wydaniu pisarz został przyjęty do Związku Literatów Polskich. Kolejnymi publikacjami były „Sezam i inne opowiadania” oraz „Obłok Magellana”.
W lutym 1954 roku ożenił się z Barbarą Leśniak, 14 lat później urodził się jego pierwszy syn – Tomasz. Najbliższym przyjacielem Lema był pisarz Jan Józef Szczepański – ojciec chrzestny syna. Przyjaźnił się również z krytykiem i historykiem literatury Janem Błońskim, rzeźbiarzem i architektem Romanem Husarskim, prawnikiem Jerzym Wróblewskim, pisarzem i historykiem Władysławem Bartoszewskim. Znał osobiście Karola Wojtyłę. Lem prowadził również ożywioną znajomość korespondencyjną, m.in. z pisarzem Sławomirem Mrożkiem, swoim amerykańskim tłumaczem Michaelem Kandelem, a także ze swym agentem literackim na rynkach zachodnich – Austriakiem Franzem Rottensteinerem.
Ważną publikacją, która ukazała się w 1957 roku były „Dialogi” – popularna monografia poświęcona cybernetyce. W tym samym czasie opublikował zbiór groteskowo-satyrycznych opowiastek filozoficznych zatytułowany „Dzienniki gwiazdowe”, a także dzieło „Śledztwo” i zbiór opowiadań „Inwazja z Aldebarana”, zawierający m.in. pierwsze trzy nowele z cyklu „Opowieści o pilocie Pirxie” oraz tytułową groteskę, przypominającą stylem opowiadanie „Wesele w Atomicach” Sławomira Mrożka. Efektem pracy nad połączeniem elementów wykładu naukowego i filozoficznego z fantastyczną teorią było wydanie zbioru „Doskonała próżnia” i kolejnego tomu „Wielkość urojona”. W 1961 ukazały się dwa sztandarowe dzieła fantastyczno-naukowe Lema: „Solaris” i „Powrót z gwiazd” oraz groteskowa powieść „Pamiętnik znaleziony w wannie”. 1964 rok przyniósł premiery aż trzech dzieł, które ugruntowały sławę pisarską Lema: powieść „Niezwyciężony” z tomu „Niezwyciężony i inne opowiadania”, zbiór groteskowo-baśniowych opowiadań ze świata robotów wzorowanych na bajkach ludowych „Bajki robotów” oraz zbiór esejów filozoficzno-futurologicznych „Summa technologiae”.
W latach 60. ukazały się jeszcze: „Cyberiada” i powieść „Głos Pana”, a czasopismo „Film” opublikowało scenariusz do filmu „Przekładaniec” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Pod koniec 1968 roku ukazał się obszerny esej „Filozofia przypadku”, a dwa lata później wydano dwutomową pracę „Fantastyka i futurologia”.
Jednym z najważniejszych utworów Lema jest „Nowa Kosmogonia”. W czasopiśmie „Itd” Lem opublikował cykl felietonów „Czy jesteśmy sami w Kosmosie?”. Już w stanie wojennym Lem wydał powieść „Wizja lokalna”, w której akcentował niewiarę w możliwość stworzenia idealnego ustroju społecznego.
Po otrzymaniu rocznego stypendium w Wissenschaftskolleg zu Berlin (niem. Instytut Studiów Zaawansowanych) w Berlinie Zachodnim i uzyskaniu paszportu zdecydował się na pierwszy pobyt za granicą. W 1983 roku na zaproszenie austriackiego związku pisarzy z Wiednia po raz drugi wyjechał za granicę, tym razem z rodziną. Podczas pobytu w Wiedniu Lem nawiązał współpracę z paryską „Kulturą”, gdzie do 1987 zamieszczał artykuły publicystyczne pod pseudonimem „P. Znawca”. Do kraju Lemowie powrócili w 1988 roku i zamieszkali w nowym domu na Klinach.
Ostatnia publikacja to powieść z 1987 roku zatytułowana „Fiasko”. W tym samym roku ukazało się polskie wydanie książki krytyka i historyka literatury Stanisława Beresia pt. „Rozmowy ze Stanisławem Lemem”.
W następnych latach Lem publikował opowiadania i felietony.
Stanisław Lem zmarł 27 marca 2006 roku w Krakowie i zgodnie z jego ostatnią wolą urna z prochami została złożona na cmentarzu Salwatorskim.
Byłem mile zaskoczony, kiedy na stronie Działu Zbiorów dla Niewidomych, obok poszukiwanej powieści „Wysoki zamek”, znalazłem ok. 30 innych tytułów autora. Życzę trafnych wyborów i miłej lektury.
&&
Anna Dąbrowska
Kanada to natura. Prawie każdy ma takie wyobrażenie o tym kraju. Tworzy sobie obraz niekończących się lasów, wielkich jezior, wodospadów i czystego powietrza.
20 lat temu pojechałam do Kanady. W podróż wybrałam się sama, bez większego zastanawiania się. Decyzję podjęłam po chwili, gdy mój znajomy Kanadyjczyk, w ramach podziękowania mi za pomoc w Polsce, zaprosił mnie do Toronto, gdzie mieszkał.
Mój angielski był na niskim poziomie, jednak emocje, jakie towarzyszyły tej decyzji podjętej w piątek, gdy w sobotę rano był wylot, były niewyobrażalne.
Nie wiedziałam praktycznie nic o tym kraju. Znajomy Mike prowadził wówczas w Polsce biznesy i kilka razy załatwiłam mu jakieś bardzo proste sprawy. Tutaj był eleganckim przedsiębiorcą, który, tak jak inni z tzw. Zachodu, 20 lat temu planowali zrobić czy też otworzyć biznes w Polsce.
Gdy zobaczyłam go na lotnisku w Toronto, wyglądał zupełnie inaczej. Za duże turystyczne sandały zapinane na rzepy, krótkie spodenki odsłaniające z tyłu pośladki, wyciągnięty podkoszulek. Rozejrzałam się wkoło. Na lotnisku wszyscy wyglądali podobnie, oprócz polskich pasażerów, którzy właśnie wysiedli z samolotu.
Pojechaliśmy dużym autem do jego domu. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to było to, że wszystko było większe niż w Europie. Szersze ulice, większe lotnisko, bardzo duże samochody. Więcej przestrzeni, jakby luźniej.
Dom był położony nad jeziorem Ontario. Tym wielkim jeziorem, o którym uczyłam się w szkole. Uśmiechnęłam się, widząc je przez okno auta, gdy zbliżaliśmy się do bramy posesji, w której mieszkał.
Spytałam, czy mogę się w nim jutro wykąpać, czy pójdziemy tam razem. I tu szok! Ontario było tak brudne, że nie można w nim zanurzyć stopy! To cudne jezioro jest całkowicie zanieczyszczone.
Przez większą część dnia byłam sama. Często spacerowałam wokół jeziora. Prawie zawsze zaczepiali mnie przypadkowi ludzie chcący ze mną porozmawiać. Tak o niczym. Wydawali się otwarci, ciekawi wszystkiego. Mój angielski był słaby, lecz im to nie przeszkadzało. Szukali jakiegokolwiek kontaktu. Ja miałam odczucie, że pomimo wszechobecnego luzu i uśmiechu na twarzy, są bardzo samotni.
Kilka razy byłam w muzeum w centrum Toronto. Jechałam tam taksówką zamówioną przez mojego znajomego. Kierowca z reguły znał podstawowe wyrazy angielskie. Zdarzało się, że był ubrany w arabski strój i kolorowy turban. Dla mnie wtedy to była duża atrakcja. Jednak nawet nie rozumiał mojego pytania, gdy chciałam wiedzieć skąd pochodzi. Albo odpowiadał, że z Kanady! Tonem świadczącym, że jest to przecież oczywiste!
Dziwiłam się, bo w muzeach byłam z reguły sama. Żadnych szkolnych wycieczek, żadnych zainteresowanych ekspozycją.
W Europie, gdziekolwiek byłam, spotykałam zawsze ludzi, często były kolejki po bilety. Tam było pusto.
Natomiast po wyjściu z muzeum napotykałam tłumy ludzi, którzy właśnie wychodzili z biur. Często szli do knajpy, baru czy restauracji. Panie zamieniały szpilki na trampki i zamawiały duże piwo. Z reguły nie jedno. Od godz. 20.00 podjeżdżały taksówki i zabierały rozbawione towarzystwo, które często nie mogło wgramolić się na siedzenie auta. Był środek tygodnia i zastanawiałam się, jak oni jutro wstaną do pracy. Były to osoby na stanowiskach, co było widać po eleganckim ubiorze.
Zrozumiałam ten wszechobecny luz i konsumpcję. Zamawianie dań i zjadanie zaledwie kilku frytek. Marnotrawstwo. Wielkie porcje często lądujące w śmietniku. Brak elegancji a jedynie luz i ten przyklejony do twarzy szeroki uśmiech. Czy prawdziwy i szczery?
Jednego dnia mój znajomy zabrał mnie nad Niagara Falls czyli nad wodospad. Wodospad można podziwiać z dwóch stron: kanadyjskiej i amerykańskiej. Ja, nie mając amerykańskiej wizy, oglądałam go od strony kanadyjskiej.
Droga do wodospadu, już wtedy, 20 lat temu, nie przypominała w żadnym stopniu naturalnej trasy wprowadzającej nas w ten cud natury, który za chwilę miał ukazać się naszym oczom.
Była to ulica, gdzie po obu jej stronach ustawiono koszmarne architektoniczne budki – szkaradzieństwa sprzedające breloczki, trupie czaszki. Potwory czy podświetlane wodospady, które można postawić na domowej półce po wizycie nad Niagarą. Wszystko bardzo niskiej jakości. Niektóre budy z pamiątkami miały przymocowaną jedną z takich pamiątek na dachu dla lepszego marketingu i przyciągnięcia kupujących. Był to wielki dinozaur czy czaszka jakiegoś potwora. Wydawały dźwięki, zgrzyty, jakby się miały zaraz urwać i spaść komuś na głowę. Wiatr wiał ze wszystkich stron, co wprawiało te konstrukcje w ruch.
Sam wodospad robi wrażenie. Natomiast tandetna komercja w dużym stopniu zabija jego ogrom i naturalne piękno.
W tamtych czasach pracowałam w firmie organizującej międzynarodowe targi. Wyjazd do Kanady poprzedził mój projekt targów Inicjatywa – Franchising sposobem na sukces. Tak naprawdę o franchisingu nie wiedziałam nic, jak większość ludzi. I właśnie podczas tego wyjazdu zrozumiałam bardzo dużo. Zobaczyłam sieci sklepów, restauracji, kawiarni, punktów usługowych, przedszkoli, szkół językowych. Tam wszystko wtedy już było w sieci. Było tam tak, jak jest dziś w Polsce, gdy idziemy do jakiegokolwiek centrum handlowego i praktycznie już z góry wiemy, jakie sklepy możemy tam znaleźć. Wiemy, jaką kawę dostaniemy w takiej kawiarni i jak będzie wyglądała kanapka, nawet gdy jesteśmy w innym mieście, ale kupujemy w tej samej sieci.
Wtedy w Polsce nikt nie zdawał sobie z tego sprawy i było to niewyobrażalne, że małe rodzinne biznesy zbankrutują, a w ich miejscu powstanie punkt sieciowy z mocnym logo i odgórna polityka narzucona przez franczyzodawcę.
Wróciłam po 10 dniach. Kanadyjski świat wtedy wydawał mi się inny, ale nie byłam nim zachwycona. Zresztą nie zachwyciło mnie nic, może oprócz dobrego barbaque szalenie tam popularnego. Produkty: wołowina, krewetki były tanie i w bardzo dobrym gatunku. Serwowano je z owocami: mango, ananas, które też były wcześniej grillowane. Bardzo proste, szybkie i smaczne danie.
Cieszę się, że zrozumiałam powiedzenie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Za to do dziś często serwuję gościom soczyste, grillowane mięso z owocami sezonowymi.
&&
Teresa Dederko
Niedawno ponownie zaczęłam czytać książkę „Cień wiatru”.
Parę lat temu już się do niej przymierzałam, ale jakoś po kilku stronach przerwałam tę lekturę i teraz nadrabiam to, co straciłam. I kiedy główni bohaterowie odwiedzili cmentarzysko „zapomnianych książek”, dopadły mnie różne refleksje dotyczące czytania.
Uczono nas w szkole, że początkowo do zapisywania treści służyły gliniane tabliczki, na których pisano pismem klinowym, potem stosowano zwoje papirusowe zapisywane hieroglifami, w średniowieczu wyprawiano skóry na cienki pergamin składany w tzw. kodeksy – ręcznie zapisywane i bogato ilustrowane księgi. Łatwiejszy dostęp do słowa pisanego nastąpił dopiero po wynalezieniu w XV w. druku przez Gutenberga.
Dla osób pozbawionych wzroku nie miało to jednak wielkiego znaczenia, ponieważ większość z nich wegetowała na marginesie społeczeństwa. Może jedynie poszczególne jednostki pochodzące z bogatych domów mogły mieć zapewnionych lektorów.
Problem, przynajmniej w pewnym stopniu, rozwiązał wynalazek Ludwika Braille’a. Co prawda minęły całe dekady zanim się upowszechnił.
Pamiętam wypożyczane ze szkolnej biblioteki tomy brajlowskie, pachnące specyficznie, a dające dreszcz emocji podczas oczekiwania, o czym ciekawym z nich się wyczyta.
Od początku lat 60. XX w. nastała era książki mówionej. Najpierw nagrania dokonywano na taśmie nawijanej na duże szpule magnetofonowe, a potem na kasety. W tych czasach czytało się książkę od początku do końca, jak już się ją przydźwigało do domu. Teraz, gdy mamy różne odtwarzacze i nośniki umożliwiające nagrywanie wielu tytułów, zmieniły się radykalnie zwyczaje czytelników. Obecnie można ściągnąć na jedną kartę pamięci mnóstwo książek, korzystając z bibliotek i różnych zakamarków Internetu.
Ja też zauważyłam, że odkąd posługuję się odtwarzaczem, mając do dyspozycji sporo książek, nie czytam wszystkich „od deski do deski”. Jeżeli jakaś lektura mnie nie wciąga, przechodzę do następnej, bo czytanie jest dla mnie przyjemnością lub źródłem wiedzy a nie umartwieniem.
Czasami spotykam się z pytaniem, czy słuchanie książek jest równoznaczne z ich czytaniem. Uważam, że przede wszystkim najistotniejsza jest treść, a przy pomocy jakich zmysłów i z jakiego nośnika ją pozyskujemy, nie ma znaczenia.
Zazwyczaj, przygotowując się do wizyty w bibliotece, czy to osobistej, czy wirtualnej, robię listę książek, które wydają się być interesujące lub należy je przeczytać.
Niedawno zapytałam koleżankę polonistkę, co teraz czyta. Powiedziała, że ma przy łóżku stertę książek najrozmaitszych, bo i wspomnienia, biografie ale też dzieło filozoficzne.
Pomyślałam, że ze mną jest bardzo podobnie, tylko zamiast „sterty” mam mały kawałek plastiku z jakąś elektroniką, na którym mam nagrane sympatyczne „czytadła”, trochę klasyki, a także poważne monografie. Zawsze mam kilka książek rozpoczętych, które wybieram w zależności od nastroju czy potrzeby.
Staram się uzupełniać moje zaległości lekturowe, ponieważ w szkole często wolałam czytać coś innego niż to, co było obowiązkiem.
Czytam więc „Wyznania św. Augustyna”, idzie to bardzo wolno, ale podpieram się jego autorytetem, gdy wspomina, że w latach chłopięcych zamiast uczyć się retoryki i greki, wolał czytać o przygodach Eneasza. Oprócz tej poważnej lektury z żalem skończyłam współczesną powieść „Apartament w Paryżu”, bo nie lubię rozstawać się z postaciami, z którymi się zaprzyjaźniłam. Zmęczyła mnie trochę „Czarodziejska góra” i chociaż to klasyka, chyba jej nie skończę.
Za to czytanie ciekawych książek muszę sobie dawkować, bo jak coś mnie wciąga, wszystko odkładam na później i robią się zaległości w pracach domowych. Kiedyś tak się wczułam w losy bohaterki, że będąc w kościele, zaczęłam modlić się o jej szczęśliwy poród. Teraz staram się najpierw wykonać moje obowiązki, a czytanie odkładam na wieczór jako nagrodę.
Dobra książka towarzyszy w bezsenności, uśmierza ból ten fizyczny i duchowy, czasem może być ucieczką od zwykłych problemów.
Już się cieszę na letni wypoczynek, kiedy bez wyrzutów sumienia będę mogła pogrążyć się w lekturze; najwyraźniej jestem nałogowym „czytaczem”.
&&
&&
Maria Słowik urodziła się w 1971 r. w Jaśle. Mieszka w Święcanach w gminie Skołoszyn. Od najmłodszych lat przejawiała skłonności artystyczne. Jej prace malarskie i rękodzieła brały udział w wielu konkursach. Obecnie współpracuje ze szkołami, dziećmi i młodzieżą. Projektuje i szyje ubiory do przedstawień szkolnych, maluje scenografię i obrazy. Pisze wiersze i dialogi sceniczne.
Jest członkiem jasielskiego Koła PZN, aktywnie uczestnicząc w jego życiu, m.in. poprzez recytowanie własnych okolicznościowych wierszy, scenek rodzajowych, czy współtworząc zespół śpiewaczy – chórek, który wykonuje utwory z jej tekstami, często na bardzo aktualne tematy.
&&
Maria Słowik
&&
Brnę przed siebie
zbyt szybko
W natłoku zdarzeń
mija mój czas
Co mogę odsuwam na jutro
podejmuję kolejne wyzwania
Odkrywam w sobie nowe obszary
jak nowe dary Boga -
Wysoka poprzeczka -
Staram się sprostać nadziei
Służąc odkrywam nowe wnętrza
i nabieram odwagi siebie samej
na kolejne wyzwania
czemu więc
nadal Go szukam
w zwykłych rzeczach
i ludziach
Marzę
by za kolejnym zakrętem
spotkać Boga
twarzą w twarz
&&
Kim Ty jesteś…
Chociaż Cię nie widzę
Czuję Twą obecność.
Kim Ty jesteś…
Im większa cisza
donośniej Cię słyszę.
Kim Ty jesteś…
Że Twa miłość
dosięga małego człowieka.
To Ty
Mój Bóg – Zbawiciel.
&&
Wierzyłam w wodę
gdy zgasiła pragnienie
chleb
gdy nasycił głód
lazur nieba
gdy powiał świeży wiatr
w nowy dzień
o świcie…
A wszędzie byłeś
Sprawco wszystkiego –
Wierzę w Ciebie
&&
Zachodzi słońce, daleko za lasem.
Zasnuwa ziemię szarość chmur.
Gołębie w oddali pohukują czasem,
zwierzęta wchodzą głęboko w las.
Szukając miękkiego legowiska,
ptaki wracają do gniazd.
Wszyscy szukają schroniska,
aby dobrze mogli spać.
Przeczekać nocną ciszę w spokoju,
By rano powitać nowy dzień,
aby znowu w pocie i znoju,
przeżyć w szczęściu nowy dzień.
&&
Stoi samotna jabłoń w sadzie
i choć słodkie jabłka ma,
nikt jej nie widzi, nie znajduje.
Nikt jej dobrze nie zna.
Może, gdy jeszcze podrośnie,
wzbije swe ramiona w górę,
zobaczy ją świat dobrze,
gdy sięgnie pod chmurę.
Wtenczas skosztują przepysznych owoców,
gdy drogę odnajdą do niej.
A ona odda im z rozkoszą
to, co w duszy ma swej.
Wiele jest jeszcze nieodkrytych,
wzniosłych darów i talentów.
Ciesz się z tych zdobytych,
pięknych chwil i momentów.
&&
Szukasz szczęścia gdzieś daleko,
a masz na wyciągnięcie ręki.
Na podłodze rozlane mleko
i matka krzątająca się w kuchni.
Kotek przeciąga się na przypiecku,
piesek z miski wyjada.
Całus mama daje dziecku,
słoneczny promyk przez okno wpada.
Chleb na stole pokrojony,
matka masło na nim kładzie.
Wspólny pacierz odmówiony
za zdrowie, spokój i zgodę.
Małe codzienne radości,
rodzina, wspólny stół,
tak wiele w życiu znaczą
– będziesz pamiętał to po grób…
&&
&&
Józef Placha
Józef Placha: 90 lat skończył Pan 13 kwietnia tego roku. Jest to cezura czasowa wyjątkowa, kiedy mija już wiek podeszły, a zaczyna się wiek sędziwy. Myślę, że trzeba bardzo Bogu dziękować za to wyjątkowe zrządzenie Jego Opatrzności, które dotyczy także Pana Małżonki Justyny; w tym roku – 14 kwietnia – skończyła 94 lata. Jest to dla nas szczególny znak oraz okazja do wyrażenia wielkiego szacunku dla obojga Państwa; budujecie w naszym otoczeniu wiarę, że możliwe jest wytrwanie z najbliższą osobą przez 66 lat, a nawet jeszcze więcej – niezależnie od pogody i niepogody. Ale zacznijmy od początku.
Władysław Gołąb: Urodziłem się 13 kwietnia 1931 roku w Sulejowie. Moi rodzice – Rozalia z Polewczyków i Władysław Gołąb byli ludźmi prostymi, ale niezwykle zacnymi. W 1926 roku przyszła na świat moja najstarsza siostra Kazimiera, która 11 stycznia tego roku zmarła. W 1928 roku urodził się syn Józef.
Byłem podobno dzieckiem wszechstronnie uzdolnionym, bardzo ciekawym życia. Nasz dom był bazą ruchu podziemnego: mój brat cioteczny, urodzony w 1921 roku, a więc był już wówczas dorosłym człowiekiem, w czasie wojny należał do Narodowych Sił Zbrojnych. Od bardzo wczesnych lat włączałem się w działalność antyhitlerowską; było to między innymi przecinanie przewodów komunikacyjnych; woziłem też korespondencję mojego brata ciotecznego z NSZ. Przede wszystkim jednak zaangażowałem się w sprawy związane z usuwaniem min.
J.P. Czy jest to ten moment, w którym doszło do utraty wzroku?
W.G. Tak.
J.P. Z pewnością było to przełomowe wydarzenie w życiu Pana?
W.G. 19 listopada 1944 roku w czasie mojego działania nastąpiła eksplozja. Zostałem ranny. Byłem wówczas razem z bratem, który na szczęście mniej był ranny i pomógł mi wrócić do domu. Przyszedł lekarz, założył pierwszy opatrunek. Zostałem zawieziony do Piotrkowa Trybunalskiego do szpitala, a następnego dnia gestapo aresztowało moich rodziców. Mojego brata też. Siostra na szczęście nie była aresztowana – z ciotką, która nas odwiedziła, pozostała w domu. Niestety w naszym domu zakwaterowano Niemców. W szpitalu doświadczyłem wiele ludzkiej pomocy, przede wszystkim ze strony ordynatora dr. Tomaszewskiego. Kiedy przyszli gestapowcy, ażeby ewentualnie mnie przesłuchać, dr Tomaszewski powiedział po niemiecku – a ja na tyle rozumiałem język niemiecki, że słyszałem co powiedział ordynator: „On nie widzi, nie słyszy i nie mówi”. Oczywiście tym samym nie było podstawy do przesłuchiwania mnie, bo byłem cały zabandażowany. I dosyć wiarygodnie to wyglądało. Tak czy inaczej – utraciłem wzrok.
J.P. Czy to była już całkowita utrata wzroku?
W.G. Nie. Dr Maria Dymitrowska, która opiekowała się mną w Piotrkowie, późniejsza profesor okulistyki w Białymstoku, już po wojnie powiedziała, że gdyby ją wezwano wtedy, kiedy mnie przywieziono, to w dużym stopniu wzrok miałbym uratowany. Ale ponieważ nastąpiło to dopiero po czterech dniach…, najpierw zajęto się ratowaniem mojego życia. W każdym razie doprowadziła ona do tego, że miałem nie tylko poczucie światła, ale nawet przy mocnych szkłach albo lupkach potrafiłem resztkami wzroku coś odczytać.
W tej przełomowej dla mnie sytuacji moi rodzice naprawdę pięknie zdali egzamin. Podobnie jak moi przyjaciele. Gdy leżałem w szpitalu w Piotrkowie, z ramienia ruchów podziemnych ciągle mnie odwiedzano.
J.P. Jak to się przełożyło na funkcjonowanie w szkole?
W.G. Chodziłem do tej szkoły, na jaką pozwalały władze okupacyjne w Sulejowie, ale równocześnie uczyłem się na tajnych kompletach. W 1945 roku otrzymałem zaświadczenie ukończenia siedmioklasowej szkoły powszechnej; taki dokument wydał mi dyrektor Janczewski, dyrektor szkoły sulejowskiej, i to mi pozwoliło w 1946 roku pójść od razu do drugiej klasy gimnazjalnej w trybie przyśpieszonym; przerabiało się dwie klasy w ciągu jednego roku kalendarzowego.
J.P. Jak wyglądała Pana edukacja w zakresie specjalnym?
W.G. Dr Dymitrowska zachęcała mnie, żebym poszedł do szkoły specjalnej i tam się nauczył zawodu. Pomogła mi w tym Irenka Krawczyńska z zaprzyjaźnionej z nami sulejowskiej rodziny, która dowiedziała się, że w Łodzi tworzy się szkoła dla niewidomych. Twórcą tej placówki był Józef Buczkowski, niewidomy nauczyciel.
J.P. I tam właśnie trafił Pan również?
W.G. Tak, to było w kwietniu 1946 roku. Do czerwca opanowałem „brajla”; p. Sabina Kalińska nauczyła mnie skrótów brajlowskich pierwszego i drugiego stopnia. Kiedy we wrześniu poszedłem do drugiej klasy gimnazjalnej, już pisałem na maszynie czarnodrukowej oraz posługiwałem się brajlem.
J.P. Jaki był poziom edukacji w łódzkiej szkole? I jak pogodził to Pan z edukacją na poziomie szkoły średniej dla osób widzących?
W.G. To, co zorganizował p. Buczkowski, było na poziomie szkoły podstawowej, powszechnej. Tam nawet przez pewien czas angażowałem się jako pomoc nauczycielska, wychowawcza, mimo że byłem młodym chłopcem; ale miałem już pewne doświadczenie życiowe i to się liczyło. Mieszkałem w internacie szkoły łódzkiej, a jednocześnie uczęszczałem do gimnazjum dla widzących. Poziom wtedy był bardzo zróżnicowany. Pamiętam, że na maturze miałem kolegów, którzy byli po trzydziestce.
J.P. A co ze studiami?
W.G. Wybrałem prawo.
J.P. Były kłopoty z przyjęciem na ten kierunek studiów?
W.G. Dostałem się bez problemu, natomiast zupełnie inna była historia, kiedy skończyłem studia. Pojawił się problem: co dalej robić? Postanowiłem ubiegać się o aplikację adwokacką. Sytuacja była niezwykle złożona, bo łódzka Rada Adwokacka postanowiła przyjąć tylko trzech nowych aplikantów, natomiast zgłosiło się około 180. Ale dzięki życzliwym decyzjom dziekana i wiceministra sprawiedliwości Reka oraz prof. Marii Grzegorzewskiej, która wydała mi pozytywną opinię, mogłem przystąpić do egzaminu. Egzaminatorami byli wszyscy, czyli kilkunastu członków Rady. Egzamin był tylko ustny i trwał ponad 5 godzin. W końcu przyjęto mnie i zostałem skierowany na aplikację do X Zespołu Adwokackiego w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 216.
J.P. Jaki był wymagany okres przygotowania się do pełnienia roli adwokata?
W.G. Wtedy aplikacja trwała 2 lata. Zostałem przyjęty w 1953 roku. W 1955 roku w grudniu zdawałem egzamin adwokacki pisemny i ustny. Pisemny był z prawa karnego i z prawa cywilnego, a ustny ogólny. Wypadł on na tyle pozytywnie, że w styczniu 1956 roku zostałem już wpisany na listę adwokatów.
J.P. Kiedy pojawiła się myśl o małżeństwie z żoną Justyną?
W.G. W 1954 roku miałem zapalenie tęczówki w oku, w którym te resztki wzroku jakieś tam jeszcze były. I znalazłem się w szpitalu. Tymczasem moja obecna małżonka miała zaćmę pourazową jeszcze z dzieciństwa i przyjechała do szpitala w Łodzi, żeby tam dr Sobański, znakomity profesor okulistyki, wykonał operację, usuwając zaćmę. Poznała mnie, będąc lektorką Edwina Kowalika. Ponieważ znałem dziesiątki wierszy na pamięć, więc je recytowałem, wiedząc, że ona jest polonistką. I w konsekwencji nawiązała się między nami przyjaźń i miłość. Po oświadczynach oraz spotkaniach z naszymi rodzinami 9 stycznia 1955 roku, czyli od zapoznania się po 6 miesiącach, zawarliśmy związek małżeński w Częstochowie w kaplicy Matki Boskiej Jasnogórskiej.
J.P. Gdy chodzi o pracę zawodową – myślę, że wszystko chyba dobrze się układało?
W.G. W 1956 roku już jako adwokat działałem na terenie Łodzi, przyjmowałem sprawy prywatne, ale doszedłem do wniosku, że powinienem oprzeć się na bardziej stabilnym zatrudnieniu. Szukałem więc pracy. Nawet znalazłem ją w Białobrzegach, gdzie zaoferowano mi funkcję radcy prawnego Powiatowej Rady Narodowej. Wszystko było dogadane, ale w tym samym czasie w 1956 roku zaczęto mnie zapraszać do Warszawy – jako prawnika – do organizowania Związku Spółdzielni Inwalidów (ZSI) i Związku Spółdzielni Niewidomych (ZSN); oczywiście pojawiła się również działalność w Polskim Związku Niewidomych (PZN).
J.P. A jak rozwijała się w Pana życiu iskra pracy społecznej?
W.G. W 1946 roku wstąpiłem do tzw. Koła Uczących się Niewidomych. Prezesem tego Koła był Napoleon Mitraszewski. Gdy on opuścił Łódź, ja zostałem wtedy prezesem. Tak było do 1951 roku, czyli aż do likwidacji Koła, dokonanej przez majora Leona Wrzoska. Poza tym udzielałem się w mediach. Pierwszą audycję radiową, w której mówiłem na temat niewidomych, zrealizowałem w Łodzi w 1949 roku. Miałem wtedy do dyspozycji 10 czy 15 minut. A więc powoli wchodziłem na różne płaszczyzny działalności społecznej. Ponadto w 1956 roku dojeżdżałem do Warszawy na zebrania organizacyjne. Przygotowywałem statut dla Związku Spółdzielni Niewidomych i referat programowy dla tej organizacji. Prezesem Zarządu Głównego PZN został wówczas Mieczysław Michalak, który miał do mnie ogromne zaufanie. To taka typowa postać człowieka agnostyka – człowieka partyjnego, ale jak sam mówił: „Ja tylko wierzę Sękowskiemu i Gołąbowi” – mimo że obydwaj byliśmy osobami wierzącymi i bezpartyjnymi.
J.P. Przejdźmy teraz do obszaru Pana działalności w środowisku Lasek. Jak do tego doszło?
W.G. Józef Buczkowski – dyrektor szkoły łódzkiej – został stamtąd wywieziony już po roku normalnej pracy. On był bliskim współpracownikiem dr. Włodzimierza Dolańskiego. Myśmy przyjechali razem do Lasek w celu omówienia spraw ogólnozwiązkowych i przy tej okazji byłem na jasełkach. Później, korzystając z resztek wzroku, przyjeżdżałem dość często jako przewodnik Edwina Kowalika. W 1951 roku przyjechaliśmy do Lasek, gdzie w domu św. Stanisława Edwin dał koncert dla Matki Czackiej; oprócz Niej słuchaczem była także towarzysząca Jej siostra zakonna i ja. Przy tej okazji Matka zainteresowała się mną; pytała, co studiuję? Powiedziałem, że studiuję prawo. Na to odpowiedziała: „Bardzo proszę pana, żeby jednak jako prawnik zajął się pan sprawami niewidomych”. To był istotny powód, kiedy w 1957 roku zdecydowałem się nie na Białobrzegi, ale na Warszawę. Myślę, że dzisiaj jestem jedną z nielicznych osób, które rozmawiały z Matką Czacką.
J.P. A jak wyglądały kontakty z ks. Prymasem Stefanem Wyszyńskim?
W.G. Księdza Prymasa Wyszyńskiego poznałem w Podkowie Leśnej, gdzie zamieszkaliśmy od 1958 roku. Tam w 1964 roku proboszczem został ks. Leon Kantorski, który wciągnął mnie do współpracy; przez wiele lat byłem przewodniczącym rady parafialnej. Kiedy Podkowę Leśną odwiedzał ksiądz Prymas, wówczas byłem między innymi w gronie osób witających Go. Natomiast bliższy kontakt z ks. Prymasem nawiązałem dopiero w 1973 roku, kiedy jesienią – razem z panem Michałem Żółtowskim – złożyłem pierwszą wizytę księdzu Prymasowi. Do końca Jego życia te kontakty były już częste.
J.P. To był okres, kiedy Pan był prezesem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. W jakich ramach czasowych trwała ta prezesura?
W.G. Byłem najpierw członkiem Komisji Rewizyjnej, potem wiceprezesem i od 1975 roku prezesem Towarzystwa.
J.P. I to trwało aż do roku 2015?
W.G. Tak. Aż 40 lat. Główną moją ideą było dążenie do współpracy z innymi. Włożyłem niezwykle dużo wysiłku w to, żeby w miarę możności neutralizować jakieś możliwe napięcia.
J.P. To jest bardzo ważna, wręcz podstawowa sprawa – jedność we wspólnocie. Jaką widziałby pan rolę dialogu w tym zakresie? Jest Pan przecież wielkim zwolennikiem tej metody komunikacji.
W.G. Dialog jest fundamentem wszelkiego społecznego działania. Nie da się kierować jakąkolwiek wspólnotą, a tym samym prawidłowo w niej funkcjonować, bez dialogowych relacji.
J.P. Jak godził Pan obowiązki prezesa w Laskach z jednoczesnym zaangażowaniem w różnego rodzaju działania w Warszawie?
W.G. Moja praca, związana z pełnieniem funkcji prezesa w Laskach, była Bogu dzięki społeczna. Miałem też dobrą pozycję jako prawnik w Warszawie. Nie musiałem być tam do dyspozycji codziennie.
Miałem też bardzo dobrą opinię nawet w PRL-u – zwłaszcza w ZUS-ie. Prowadziłem w wówczas jeszcze miesięczniku PZN „Pochodnia” stałą rubrykę „Encyklopedia Prawa”, gdzie omawiałem wszystkie bieżące akty prawne; miałem więc satysfakcję, że na przykład w Komisji Sejmowej powoływano się często na mój komentarz w dość nieraz kontrowersyjnych sprawach. W 1973 roku, kiedy Dobrosław Spychalski zrezygnował z funkcji sekretarza generalnego Związku Ociemniałych Żołnierzy (ZOŻ), zostałem przyjęty na sekretarza generalnego tej organizacji. Po śmierci prezesa ZOŻ-u w 1997 roku zostałem prezesem; funkcję tę pełniłem do 2008 roku, czyli do zawieszenia działalności Związku. W międzyczasie nasz Związek przystąpił do międzynarodowej konferencji ociemniałych żołnierzy działającej w Bonn, w Paryżu, w Rzymie i w 1997 roku zostałem wybrany na wiceprezydenta międzynarodowej konferencji. Przygotowywałem konstytucję dla tego stowarzyszenia.
J.P. To piękne, że mimo tak szerokiego zaangażowania umiał Pan pogodzić te różne fronty społecznego i zawodowego działania.
Ponieważ jednak zbliżamy się już do końca naszej rozmowy, chciałem jeszcze zwrócić uwagę na znaczenie religii w tym tak wszechstronnym działaniu.
W.G. Na to trzeba spojrzeć z różnych punktów widzenia: wewnętrznie formowała się moja religijna postawa na przestrzeni tych wszystkich lat. Myślę, że wiara jest niewątpliwie jednym z najważniejszych czynników w życiu każdego człowieka. Bez wiary życie jest smutne. Po wtóre, na wiarę trzeba też spojrzeć z punktu widzenia oddziaływania zewnętrznego. To jest niezwykle istotne. Człowiek nie może mówić: jestem wierzący, nie pogłębiając swojej wiary. Teraz np. czytamy różne religijne książki, dokumenty papieskie itd. To jest niezwykle potrzebne po to, by lepiej zrozumieć, że wiara to przede wszystkim świadectwo życia. Każdy, kto się uważa za wierzącego, a nie świadczy o tym jego życie, znaczy to, że to nie jest wiara prawdziwa.
J.P. Co jeszcze – oprócz czynnika religijnego – jest ważne w Pana życiu? Wiem, że Pan, jako zapalony bibliofil, często odwołuje się do literatury pięknej. Także muzyka stanowi istotną wartość w Pana życiu…
W.G. Owszem, literaturą interesowałem się już od najmłodszych lat. A muzykę zacząłem bliżej poznawać przez Edwina Kowalika. Byłem z nim na obozie w Sopocie, gdzie była obecna cała elita muzyczna. Nauczyłem się słuchać muzyki i to doprowadziło do tego, że od 1959 roku aż do dzisiaj – z wyjątkiem pandemicznych ograniczeń – razem z moją małżonką byliśmy i jesteśmy stałymi abonamentowymi słuchaczami w filharmonii. Mamy różne ciekawe nagrania, płyty; przez wiele lat obcowania z tą dziedziną sztuki kształtowała się więc nasza estetyka muzyczna. Ogromne znaczenie ma również to, że moja małżonka ma doskonały słuch muzyczny i kocha muzykę. Dobrze więc, że spotkaliśmy się także na tej płaszczyźnie życia.
J.P. Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym zapytać: jakie są dla Pana najważniejsze drogowskazy życiowe?
W.G. Sprawą fundamentalną w życiu każdego człowieka wierzącego jest odpowiedzialność za każde słowo, za wszelkie działania. Po wtóre głębokie przekonanie o tym, że każdy człowiek, z którym się spotykam, może być w pewnym sensie dla mnie wzorem i nauczycielem, byleby tylko umieć z tego korzystać. I wreszcie: trzeba za wszelką cenę tworzyć dobro.
J.P. Na zakończenie naszej rozmowy życzę z okazji 90. rocznicy urodzin dalszych lat obecności wśród nas; aby nie tylko środowisko Lasek, ale także inni korzystali z Pana wiedzy, doświadczenia i życiowej mądrości. Szczęść Boże.
W.G. A ja z kolei bardzo dziękuję za intencję rozmowy ze mną.
&&
Bożena Lampart
Powolna utrata widzenia wzbudziła we mnie mieszaninę różnych niepożądanych i destrukcyjnych emocji. Począwszy od niedowierzania, obawy, strachu, po bunt i wreszcie załamanie. Towarzyszyły mi na co dzień, lecz nie znałam sposobu na ich okiełznanie i wypracowanie w sobie wolności emocjonalnej. Sporo wody musiało w rzece upłynąć, zanim przekonałam się, że to wszystko, co dotychczas było na wyciągnięcie ręki, oddala się, żeby na końcu stać się nieosiągalnym.
Systematyczna utrata narzędzia komunikacji z otoczeniem wyrobiła we mnie pewne nawyki. Coraz trudniej było mi rozpoznawać twarze znajomych z sąsiedztwa, które przecież znałam od wielu lat. Zaczęłam więc rozróżniać dźwięki towarzyszące im podczas przemieszczania się. Wiedziałam skąd pochodzi odgłos otwieranych drzwi, ponieważ do moich uszu dobiegało każde ich skrzypnięcie lub popiskiwanie. Wreszcie moją uwagę zaabsorbował sposób chodzenia sąsiadów, a wieloletnia praktyka w obcowaniu z nimi pozwoliła mi nawet na wyrobienie sobie opinii na temat ich cech osobowości. Zaobserwowałam pewną współzależność pomiędzy tymi ostatnimi. Osoby otwarte na świat, ludzi i nowe wyzwania stawiały odważne i zdecydowane kroki, natomiast te zamknięte w sobie, nieśmiałe, ukrywające własne emocje miały inny sposób chodzenia. Ich kroki były krótsze, poniekąd chaotyczne i nieśmiałe jak oni sami.
Nie miałam również problemu z określeniem płci idącego. Kobiety zwykle zdradzało obuwie na obcasie lub szpilkach oraz krótsze odstępy pomiędzy stąpaniem. Kroki mężczyzn były zdecydowanie dłuższe.
Moje intelektualno-wyobraźniowe spekulacje i eksperymenty w rozpoznawaniu ludzi po sposobie ich chodzenia wydawały się wypełniać pustkę, której podłożem była dysfunkcja narządu wzroku. Już niemal uznałam to za swój mały sukces na tym obszarze, lecz wkrótce jednak zauważyłam, że zrodziło się we mnie uczucie zazdrości, że ludzie chodzą gdzie i kiedy chcą bez względu na bariery architektoniczne, złą lub dobrą pogodę.
Niestety emocje mają do siebie to, że robią z nami co chcą, wychodzą niespodziewanie, a te negatywne są jak wrzątek wylewający się na poczucie własnej wartości. Gdy już moje własne ego pogubiło się w gąszczu złych emocji, pozostało się z nimi zmierzyć, nazywając je po imieniu. Wywnioskowałam, że moja zazdrość nie bierze się z chęci porównywania się z osobami pełnosprawnymi – życząc im potknięć życiowych – lecz raczej było mi zwyczajnie żal, że tak nie potrafię. Zdałam sobie sprawę, że nie mogę posiąść umiejętności płynnego chodzenia, ale zrodziła się we mnie motywacja, aby podobną zdobyć, co przyczyniło się do samorozwoju w tym kierunku.
Wkrótce moje ucho zaczęło również rejestrować rodzaje kroków na obszarze większej przestrzeni publicznej. Rozróżniałam całą ich gamę. Ludzie starsi, z dysfunkcjami narządu wzroku lub ruchu, poruszający się bojaźliwie w trosce o własne zdrowie stąpali wolniej, a ich kroki były krótsze, ostrożne, bo ograniczone niepełnosprawnością. Nie mogłam bezsprzecznie wywnioskować, że taki sposób stawiania kroków wskazuje na bierny tryb życia. Przecież są wśród nas osoby żądne nowych wyzwań, mające poczucie własnej wartości, otwarte na innych ludzi. Ważne jest, aby wykrzesać z siebie chęć samodzielnego – w miarę naszych możliwości – chodzenia i cieszyć się, że możemy to robić, choć trochę inaczej. Owszem, uczucie zazdrości zawsze się może pojawić, oby taka zazdrość była budująca, cechowała się empatią i pozwalała na dostrzeżenie w samym sobie przyjaciela. Zresztą bądźmy szczerzy i sami przyznajmy, że zazdrość gościła w naszym sercu nawet kilkakrotnie. Dobrze jest, gdy ma pozytywne oblicze, a my sami nie robimy z siebie ofiary o zaniżonej wartości.
&&
Stary Kocur
To prawda, że rodzice najlepiej wiedzą, co dla ich dzieci jest dobre, ale takich rodziców jest diabelnie mało. Za to dużo jest rodziców, którym się zdaje, że wiedzą najlepiej.
Czy najlepiej wiedzą ci rodzice, którzy szczepią dzieci, czy ci, którzy walczą ze szczepionkami? A może ci najlepiej wiedzą, którzy wychowują dzieci „bezstresowo”, to znaczy pozwalają im na wszystko bez żadnych ograniczeń, a może ci, którzy wychowują dzieci w dyscyplinie, na nic im nie pozwalają i stosują różne kary? A może to ci, którzy dzielą swoje dzieci – córeczka tatusia a synek mamusi? A może ci, którzy są niekonsekwentni – raz pozwalają na wszystko, a innym razem wszystkiego zakazują, zależnie od humoru? A może ci, z których jedno z rodziców pozwala na wszystko a drugie na nic i jeszcze kłócą się o to przy dzieciach? A może ci najlepiej wiedzą, którzy plotą przy dzieciach, co im ślina na język przyniesie?
Dziwi mnie ta człowiecza wiedza. Pojąć nie mogę, jak się to dzieje, że w takich warunkach z dzieci wyrastają w miarę normalne człowieki.
Tak naprawdę, to dobrymi rodzicami są kocury i kotki. Kocury nie popełniają żadnych błędów wychowawczych z tej przyczyny, że nie zajmują się potomstwem. A kotki – o te są dobrymi mamusiami: karmią kocięta, pielęgnują, dbają o ich bezpieczeństwo, brzuszki masują, żeby jelita dobrze pracowały, a nawet żywe myszki przynoszą do zabawy. A ludzie? Lepiej nie mówić.
Oj, plotą ludziska, plotą raz to a innym razem tamto i zawsze mają rację. Ale dosyć ogólnych rozważań. Mnie interesują niewidome dzieci i ich rodzice, a nie brak pomyślunku wielu rodziców.
Każdy, kto zna niewidomych, a ja ich znam, wie ile złego mogą spowodować rodzice niewidomych dzieci. Popełniają oni mnóstwo błędów wychowawczych i rehabilitacyjnych. Oczywiście nie wszyscy rodzice. Są i bardzo rozsądni, ale nie ma ich zbyt wielu.
Przede wszystkim rodzice niewidomych dzieci popełniają wszystkie błędy wychowawcze, takie jak w przypadku dzieci widzących. Sęk w tym, że w odniesieniu do niewidomych błędy te mają o wiele większą siłę rażenia i powodują o wiele większe skutki negatywne.
Takim podstawowym błędem wychowawczym jest stosowanie taryfy ulgowej, zmniejszone wymagania albo brak wymagań, zmniejszone oczekiwania albo całkowity brak wiary w możliwości niewidomych, wyręczanie zawsze i we wszystkim, chwalenie za byle co, nadmierna opieka – bo się uderzysz, bo się skaleczysz, bo się ubrudzisz. Czasami, ale bardzo rzadko, zdarzają się też nadmierne wymagania, nadmierne oczekiwania, nierealne oceny możliwości. Ponieważ wiem, że są niewidomi wybitni muzycy i wokaliści, to i moja córeczka, mój synek będzie sławnym muzykiem albo wokalistą. A tu słuch nie taki, a to brak chęci i zainteresowania muzyką, a to zdolności w innym kierunku albo brak zdolności.
Wielu rodziców uważa, że ma bardzo zdolne dzieci, ale ponieważ są one niewidome albo słabowidzące, nie mogą wykorzystać swoich uzdolnień. Brak wzroku wszystko tłumaczy i wszystko usprawiedliwia. Gdyby nie ta przeklęta ślepota... No, to co by było? Oczywiście, byłoby bardzo dobrze, nawet lepiej niż bardzo dobrze, a tak...
Wielkim błędem rodziców są rozmowy w obecności dziecka o jego „nieszczęściu”', marnej jego przyszłości, karze jaka ich spotkała i to nie wiadomo za co. Tak gadają rodzice, ciotki i wujowie, sąsiedzi, znajomi i nieznajomi. A dziecko słucha i do jego świadomości dociera, że jest inne, gorsze od pozostałych dzieci, że nic dobrego go nie czeka.
Trudno jest omówić wszystkie błędy popełniane przez rodziców dzieci z uszkodzonym wzrokiem. Jest to temat na książkę, a nie na rozważania starego kocura, który bawi się w publicystę. Coś jednak zasygnalizować można.
Błędy wychowawcze i rehabilitacyjne popełniane przez rodziny i w ogóle przez otoczenie niewidomych dzieci są olbrzymie i powodują zaniedbania rehabilitacyjne, wypaczenia charakterów dzieci, przekonanie, że wszystko się im należy, że od nich nic nie zależy i nie należy od nich niczego wymagać. Błędy takie prowadzą do tyflocentryzmu. Tak wyrastają maminsynkowie i mamine córeczki. Oczywiście mogą to być taty synkowie i taty córeczki.
Znam takich maminsynków w wieku dwudziestu lat i starszych, którzy bez mamy ani rusz. Bywa jeszcze gorzej – rodzice takiego maminego synka uważają, że tak być powinno, że ich obowiązkiem jest wyręczanie, dbanie, osłanianie, chronienie i we wszystkie możliwe sposoby chołubienie trzydziestoletniego niewidomego maminsynka – córeczki także.
Bywa, że kochający tatuś nie pozwoli wyjść na ulicę, nawet z psem przewodnikiem, synkowi lub córeczce po studiach, pracującemu lub pracującej, który (która) chciałby żyć, mieć kontakty z rówieśnikami, z osobnikami płci odmiennej, a tu tatuś, a tu mamusia...
Bywa, że rodzic chodzi z dziecięciem do szkoły podstawowej, potem do średniej i wreszcie do wyższej i tam go osłania, i tam mu pomaga, i tam mu szkodzi ze wszystkich sił.
Bywa, że rodzic idzie ze swoim trzydziestoletnim dziecięciem na rozmowę kwalifikacyjną do potencjalnego pracodawcy i tam stara się jak może, żeby jego pociecha nie musiała odpowiadać na pytania. Bo przecież taki rodzic zrobi to lepiej, bo zawsze tak robił i było dobrze. On żyje po to, żeby dbać o swoje dziecię, i dopóki będzie żył, tak będzie. I niech mu się nikt nie miesza, nie wtrąca, nie radzi, nie pomaga, bo on przecie najlepiej wie, co dla jego dziecięcia jest najlepsze.
Znam nawet przypadki troskliwych mamuś, tatusiów również, które jechały ze swoim niesamodzielnym chłopczykiem w wieku trzydziestu lat, po studiach, a jakże, do „Klimczoka” czy do Muszyny i tam wypatrywały kandydatki na żonę dla onego chłopczyka. Ba, znam nawet przypadki, w których wypatrywanie to zakończyło się sukcesem – wytypowana została słabowidząca dziewczyna no i było „gorzko, gorzko”.
Mój protoplasta wielokrotnie próbował interweniować w podobnych sytuacjach. Muszę jednak powiedzieć, że jego ingerencje były tylko wtedy skuteczne, kiedy mógł dobrze nacisnąć na maminsynka albo na maminą córeczkę. Jeżeli udało się mu dotrzeć z argumentami do takiego maminego dziecięcia, były dobre rezultaty. Rodziców, a przede wszystkim płci żeńskiej, chyba nigdy nie udało mu się skłonić do zmiany postępowania i dania trochę swobody ich pociechom.
Tak, tak – wszystko zależy od niewidomego. Jeżeli wie on, do czego ma i może dążyć, jeżeli będzie wytrwały w swoich dążeniach, jeżeli będzie odpowiednio uzdolniony, osiągnie zamierzony cel i nie przeszkodzą mu w tym żadne zewnętrzne okoliczności, bezrobocie, brak szkoły, brak sprzętu rehabilitacyjnego, wojna, okupacja a nawet nadtroskliwi rodzice, którzy to najlepiej wiedzą... Udowodnili to niewidomi artyści, literaci, naukowcy, działacze, politycy, bojownicy i zwykli ludzie, którzy potrafili działać nawet w czasie okupacji niemieckiej i radzieckiej. Wielu jednak nie potrafiło przemóc troskliwości rodziców i przez całe życie pozostali niesamodzielnymi, bezradnymi i nieszczęśliwymi.
Ach ci ludziska! Nigdy z nimi nic nie wiadomo. W bardzo dobrym domu, w bardzo dobrej szkole czasami wyrasta nicpoń. Zdarza się też, że w patologicznej rodzinie, w szkole, która niewiele potrafi nauczyć, czasami wyrasta człowiek przyzwoity, a nawet niekiedy osiąga wybitne rezultaty w jakiejś dziedzinie. Co innego koty. Z nimi sprawa prosta – albo żyją i radzą sobie, albo giną. A ludzie? Lepiej nie mówić, zwłaszcza o tych, którzy to wiedzą najlepiej.
&&
&&
Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” od 1 kwietnia 2021 roku do 31 marca 2024 roku w ramach konkursu PFRON nr 1/2020 pn. „Pokonamy Bariery” (kierunek pomocy 4: zapewnienie osobom niepełnosprawnym dostępu do informacji), zrealizuje projekt pn. „Wydawanie specjalistycznego czasopisma dla niewidomych i słabowidzących SZEŚCIOPUNKT”.
Celem projektu jest wzrost dostępu do informacji z zakresu rehabilitacji, prawa, zdrowia, informatyki, nowoczesnych technologii, programów pomocowych oraz literatury u 6450 odbiorców z terenu Polski w wieku od 18 lat i więcej, w tym: 350 osób niewidomych, 450 osób słabowidzących, 400 organizacji i instytucji oraz 5250 odbiorców (niewidomych, słabowidzących, członków ich rodzin, asystentów) – wydawnictwo internetowe.
Projekt jest kontynuacją działalności wydawniczej fundacji prowadzonej od 2015 roku, polegającej na opracowaniu publikacji dotyczącej problematyki osób z dysfunkcją wzroku, wydaniu w formatach dostępnych dla osób z niepełnosprawnością wzrokową oraz bezpłatnym przekazaniu – likwidując barierę w dostępie do informacji.
Projekt dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Brakuje Ci ruchu? Masz dość czterech ścian? Chcesz poznać nową dyscyplinę sportu? – każdy powód jest dobry, by zacząć przygodę z tenisem ziemnym. To sport dla każdego! Dlatego Fundacja Widzimy Inaczej zaprasza osoby z dysfunkcją wzroku do udziału w projekcie „Akademia Tenisa dla Niewidomych i Słabowidzących” (ATNiS).
Do ATNiS mogą zgłosić się mieszkańcy województw: dolnośląskiego, kujawsko-pomorskiego, lubelskiego, łódzkiego, małopolskiego, mazowieckiego, śląskiego, warmińsko-mazurskiego oraz wielkopolskiego. Udział w projekcie jest bezpłatny, treningi odbywać się będą na terenie ww. województw. W zajęciach mogą uczestniczyć dorośli, ale także dzieci i młodzież.
By wstąpić do Akademii, należy wypełnić formularz dostępny na stronie Fundacji Widzimy Inaczej, a następnie przesłać go mailowo, listownie lub bezpośrednio do organizatora (Fundacja Widzimy Inaczej, ul. Anielewicza 18/31, 01-032 Warszawa, e-mail: biuro@widzimyinaczej.org.pl. O naborze decyduje kolejność zgłoszeń.
Wymagane kryteria: aktualne orzeczenie o niepełnosprawności narządu wzroku (w przypadku osób dorosłych – stopień znaczny lub umiarkowany), brak przeciwskazań zdrowotnych do udziału w zajęciach sportowych, w przypadku osób poniżej 18 r. ż. wymagana jest zgoda rodziców lub opiekunów prawnych, zaangażowanie i czas niezbędny do regularnych treningów.
Projekt będzie trwał do 31 marca 2022 r. Szczegółowe informacje: Maksymilian Markuszewski – tel. 507298270. Do zobaczenia na korcie!
Zadanie „Akademia Tenisa dla Niewidomych i Słabowidzących” jest współfinansowane ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.