Sześciopunkt

Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących

ISSN 2449–6154

Nr 5/74/2022
maj

Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”

Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728

Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl

Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl

Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski

Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.

Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.

Materiałów niezamówionych nie zwracamy.

Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Logo PFRON

&&

Spis treści

Od redakcji

Zwykłe matczysko – Maria Pawlikowska­‑Jasnorzewska

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

Klęska urodzaju – Tomasz Matczak

Co w prawie piszczy

Podpis własnoręczny, elektroniczny czy kwalifikowany, a może zaufany? (cz. I) – Prawnik

Zdrowie bardzo ważna rzecz

Majowy miodek – Damian Szczepanik

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

Jak oszczędzać z głową? – Radosław Nowicki

Kuchnia po naszemu

Na słono i na słodko – N.G.

Z poradnika psychologa

Na językach, czyli kilka słów o plotkowaniu – Małgorzata Gruszka

„Z polszczyzną za pan brat”

Ukraina – Tomasz Matczak

Rehabilitacja kulturalnie

Marzyła o szkole dla wszystkich – Paweł Wrzesień

O pisaniu dziennika – Aleksandra Ochmańska

Apetyt na przyjaźń, apetyt na życie – Andrzej Koenig

Uroczy Sycylijczyk w królewskiej rezydencji – Anna Dąbrowska

Warto posłuchać – Izabela Szcześniak

Galeria literacka z Homerem w tle

Bronisław Mróz­‑Długoszewski – Jan Silhan

Niepotrzebna łyżka – Bronisław Mróz­‑Długoszewski

Nasze sprawy

Mamą być – piękna sprawa – Liliana Laske­‑Mikuśkiewicz

Problemy na własne życzenie – Teresa Dederko

Z Żytomierza do Lasek – Weronika Kolczyńska

Listy od Czytelników

Ogłoszenia

&&

Od redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Zapraszamy do lektury miesięcznika „Sześciopunkt”, w którym, jak zawsze, poruszamy różne tematy i problemy.

Spotykamy się w wyjątkowo trudnej rzeczywistości, niepewności wywołanej docierającymi do nas informacjami o strasznych wydarzeniach wojennych. Przeżywamy niepokoje, obawy, ale też następuje prawdziwa eksplozja dobra, mnóstwo ludzi świadczy pomoc ofiarom wojny. Wśród uchodźców są osoby niepełnosprawne, które znajdują wsparcie w różnych organizacjach pozarządowych, m.in. w Laskach, o czym możemy przeczytać w dziale „Nasze sprawy”.

W maju obchodzimy wyjątkowe święto – Dzień Matki. O macierzyństwie po niewidomemu pisze Liliana Laske-Mikuśkiewicz w artykule pt. „Mamą być – piękna sprawa”. Cieszymy się, że nowa autorka dołączyła do zespołu redakcyjnego.

W tym miesiącu wspominamy kolejną rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej i wyzwalanie obozów koncentracyjnych. Z tej okazji, w „Galerii literackiej” publikujemy wzruszające opowiadanie obozowe, pozyskane dzięki panu Grzegorzowi Złotowiczowi.

W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” można zapoznać się z artykułem o życiu i działalności prof. Marii Grzegorzewskiej, organizującej szkolnictwo dla dzieci niepełnosprawnych.

Warto też zajrzeć do „Sześciopunktowych” poradników i skorzystać z porad psychologa i prawnika.

Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji. Czekamy na Państwa opinie i uwagi dotyczące publikowanych artykułów.

Zespół redakcyjny

⇽ powrót do spisu treści

&&

Zwykłe matczysko

Maria Pawlikowska­‑Jasnorzewska

Matka Gracchów? Rzymska matrona?
Propagandowe nazwisko?
Nie, to tylko dobroć wcielona,
Zwykłe matczysko.

Wielkość mało dla niej stanowi.
Do szczęścia jej nie wystarczy,
Nie ona to rzekła synowi:
„Z tarczą albo na tarczy!”

Mocna nie jest. Wzdycha i płacze
Nad poniżeniem jednostki,
Nad dzieckiem swojem tułaczem,
Nad zagadką wyroków boskich.

Lecz za każdą jej łzę spada pocisk!
Za westchnienie – dymi rumowisko!
I cóż na to anioł dobroci?
Płacze dalej i oto wszystko.

Lecą światem rikoszetów echa,
Płoną gniewy i odwety męskie –
Któż by z panów zemsty poniechał,
Zemsty z Bogiem lub przeciw Bogu?

Wiktorie stają u progu –
A tu tylko matczysko tęskne.

Władcy wojny prowadzą. Stać ich
Na ofiary ku przyszłym chwałom!
Ale matka za to wszystko zapłaci,
Jeśli syn jej nie powróci cało…

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko

&&

Klęska urodzaju

Tomasz Matczak

Cywilizacja nie byłaby cywilizacją, gdyby nie towarzyszył jej stały progres. Nie bez kozery przymiotnik „postępowy” ma pozytywne konotacje. Ludzkość rozwija się wielopłaszczyznowo, bo postęp widać zarówno w sferze materialnej, jak i niematerialnej. Nasze prababcie prały pościel na tarze, a dziś my włączamy automatyczne pralki, nasi dziadkowie do przekazywania informacji wykorzystywali pocztę, a my wysyłamy e-maile i SMS-y, nasi przodkowie do oświetlania mieszkań mieli świece, a nieco później lampy naftowe, zaś my dziś używamy do tego elektryczności i tak dalej, i tak dalej. Technologie, nauka, medycyna, to wszystko rozwija się i pewnie rozwijać się będzie nadal.

Na naszym, niewidomym podwórku również dostrzegamy progres. Ludwikowi Braille nie śniło się zapewne, że blask jego alfabetu pewnego dnia zacznie nieco przygasać, a przecież dziś, przynajmniej moim zdaniem, tak właśnie się dzieje. Mówiące komputery przechowują w sobie całe biblioteki książek, które możemy przeczytać. Gdyby chcieć je wszystkie posiadać w brajlu, to nie starczyłoby nam szaf w mieszkaniu! Smartfon, który na początku wydawał się nam nieużytecznym, gładkim kawałkiem metalu i szkła, stał się nieodzownym towarzyszem, który powie nam, o której odjeżdża tramwaj, a także, dzięki nawigacji, pomoże dotrzeć pod wskazany adres. Ba, dziś nawet nie musimy samodzielnie odkurzać, bo zrobi to za nas, obsługiwany przy pomocy aplikacji, robot sprzątający! Zresztą, czego to w domu nie możemy aplikacją obsłużyć! Da się już nawet zapalać światło we własnym mieszkaniu, przebywając na drugim końcu Polski! Można sterować gniazdkami w domu, gdy niesforne dziecko, zamiast spać, po kryjomu włącza komputer, aby zarwać noc na graniu w ulubioną grę, można spuścić rolety w oknach, nastawić pranie i wiele innych rzeczy. Operator siedzi sobie ze smartfonem w ręce przy stoliku z filiżanką kawy i tapie w ekran, mizia, smyra, a gdzieś obok coś się włącza lub wyłącza.

Czy to wygoda, czy może wygodnictwo?

Z jednej strony konieczność. Postęp cywilizacji ma także swoją cenę i to dosłownie. Gdy ktoś wymyśli tańsze rozwiązanie, wdraża je natychmiast, bo pozwala mu ono powiększyć zyski. Nic w tym dziwnego. Tyle, że czasem w rezultacie ktoś dostaje tak zwanym rykoszetem, co najlepiej widać po nas. Dotykowe smartfony zdążyły się dobrze rozgościć na salonach nim pomyślano, aby dostosować je dla niewidomych. Lepiej późno niż wcale. Całe szczęście, że tak się stało, bo aż strach pomyśleć, jak mielibyśmy dziś korzystać z telefonów! To właśnie mam na myśli, pisząc, że pod pewnym względem użytkowanie nowinek technologicznych to konieczność. Jest to oczywiście także wygoda. Po co tańczyć z rurą od odkurzacza po mieszkaniu, gdy może to za nas załatwić robot sprzątający?

Inna rzecz, że między wygodą a wygodnictwem leży bardzo cienka granica.

Nie daj Boże, abyśmy zahipnotyzowani nowinkami technicznymi zapomnieli o standardowych rozwiązaniach, bo może się to źle skończyć. Oto bowiem nowoczesny kurs orientacji przestrzennej mógłby się opierać w całości na wykorzystywaniu nawigacji GPS. Białej laski rzecz jasna nic nie zastąpi, ale oby nigdy nie stała się ona dodatkiem do elektronicznych gadżetów! Może i nowe pokolenie niewidomych potrafiłoby sprawnie wykorzystywać smartfon, ale co, gdyby nagle on zamilkł? Wszak to tylko urządzenie, rzecz martwa, ale czy nie znamy złośliwości takowych? Wyczerpana bateria, brak dostępu do Internetu lub choćby zawieszenie się oprogramowania i co? To samo dotyczy całej reszty wynalazków. Pół biedy, jeśli w domu prócz robota sprzątającego mamy w szafie zmiotkę i szufelkę, lecz jeśli ktoś zapatrzony w nowe technologie pozbawi się tych, chciałoby się powiedzieć analogowych sprzętów, to koniec. W pełni zautomatyzowany dom, który jako super rozwiązanie podsuwają nam firmy technologiczne, może się w jednej chwili zamienić w kupę złomu. Wyobrażam sobie reakcje zirytowanego mieszkańca, który odkrywa nagle w toalecie, że nie może spuścić wody, bo bluetooth nie działa! Przerwa w dostawie prądu, a o taką dziś nietrudno, gdy burze i wiatry szaleją nawet zimą, może sprawić, że nie damy rady unieść rolet lub co gorsza odblokować zamków w drzwiach. To oczywiście nieco przerysowany obraz, ale czy naprawdę tak nierealny i niemożliwy?

Pamiętam czasy, gdy niewidomi kupowali pralki, zmywarki czy kuchenki mikrofalowe, a potem uczyli się ich obsługi. Ten przycisk jest od tego, drugi z lewej od czegoś innego, a ten na dole uruchamia to a to. Można było nawet, sam to robiłem, naklejać sobie tzw. pomagacze. Sprzęt ówczesny służył zarówno widzącym, jak i niewidomym. Dziś o to bardzo trudno, bo rzadko który producent decyduje się na wyposażanie swoich produktów w klawisze. Wszystko załatwia panel dotykowy. Tyle, że załatwia on także nas, niewidomych, choć w zupełnie innym tego słowa znaczeniu. Ratunkiem dla nas są aplikacje, bo niektóre sprzęty AGD mogą być obsługiwane za pomocą smartfonów. I krąg się zamyka, bo jakkolwiek aplikacje to idealna wręcz pomoc, to jednak można się zapędzić w kozi róg, gdy postanowimy się zdać wyłącznie na nie. O złośliwości przedmiotów martwych już było, więc nie chcę się powtarzać. Nadmienię tylko, że awaria jednego smartfona automatycznie pozbawia nas możliwości prania, zrobienia sobie kawy czy włączenia zmywarki. Moim zdaniem lepiej jest wybierać rozwiązania hybrydowe, a więc takie sprzęty, które prócz obsługi aplikacją, daje się używać inaczej. Gorzej, że takich rzeczy jest coraz mniej. Kuchnie indukcyjne z pokrętłami to niemalże archeologiczne wykopalisko, a o pralkach, kuchenkach mikrofalowych i ekspresach do kawy lepiej nie wspominać.

Każdy kupujący i wybierający sprzęt powinien sam siebie zapytać, czy zależy mu na wygodzie, czy też kieruje się wygodnictwem?

Obyśmy nie dożyli czasów, gdy czytelnictwo zacznie spadać w efekcie braku miejsca w pamięci telefonów, zajętej przez różnej maści aplikacje do obsługi automatycznego domu. Nim zupełnie zniszczymy biblioteki książek drukowanych brajlem, nim spalimy wszystkie takie woluminy, zastanówmy się, czy to nie przedwczesna technoeuforia?

Ja sam jestem entuzjastą nowinek technologicznych, ale dostrzegam pewne zagrożenia z nimi związane. Oczywiście daleki jestem od demonizowania i szabelkizmu. Chodzi mi raczej o dobrze rozumiany zdrowy rozsądek. To on powinien być podstawą wszystkiego.

Póki co chyba nie ma sensu zastępować go sztuczną inteligencją.

Tym bardziej, że ta ostatnia wcale nie musi mieć wysokiego IQ.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Co w prawie piszczy

&&

Podpis własnoręczny, elektroniczny czy kwalifikowany, a może zaufany? (cz. I)

Prawnik

Czytając niniejszy artykuł, niewątpliwie każdy z nas będzie mógł sięgnąć pamięcią do niekomfortowych sytuacji związanych z podpisaniem dokumentów w urzędzie czy banku. Być może ktoś odmówił nam prawa do zawarcia jakiejś umowy, co przytrafiło się także Pawłowi Wdówikowi, Pełnomocnikowi Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, Sekretarzowi Stanu Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, któremu sklep ze sprzętem RTV AGD odmówił sprzedaży telefonu na raty ze względu na fakt, iż osoba niewidoma nie może zapoznać się z treścią umowy kredytowej.

Jednak czy zawsze musimy walczyć z przysłowiowymi wiatrakami, tłumacząc przysługujące nam prawa? Jakie możliwości oferuje nam wszechobecna informatyzacja i polski ustawodawca w zakresie złożenia skutecznego podpisu?

Podpis własnoręczny

Na początek kilka słów o podpisie własnoręcznym, a mianowicie: polskie prawo reguluje również zagadnienie złożenia podpisu przez osobę, która nie może pisać. W takiej sytuacji można skutecznie złożyć oświadczenie woli na dwa sposoby. Zgodnie z artykułem 79 Kodeksu Cywilnego, osoba niemogąca pisać może złożyć oświadczenie woli w formie pisemnej w ten sposób, że uczyni na dokumencie tuszowy odcisk palca, a obok tego odcisku osoba przez nią upoważniona wpisze jej imię i nazwisko oraz złoży swój podpis.

Druga możliwość przewiduje, że zamiast składającego oświadczenie podpisze się osoba przez niego upoważniona, a jej podpis będzie poświadczony przez notariusza, wójta (burmistrza, prezydenta miasta), starostę lub marszałka województwa z zaznaczeniem, że został złożony na życzenie osoby niemogącej pisać.

E‑podpis

W momencie, kiedy w zaciszu własnego domu chcemy skutecznie podpisać jakiś dokument, z pomocą przychodzi nam podpis elektroniczny. Pomimo iż funkcjonuje na polskim gruncie już od ponad 20 lat, w dalszym ciągu stanowi swoiste novum, a pytania, jak z niego skorzystać i w załatwieniu jakich spraw będzie przydatny, zadają zarówno młodsi jak i starsi obywatele.

Od 7 października 2016 obowiązuje ustawa o usługach zaufania oraz identyfikacji elektronicznej, zgodnie z którą dokument opatrzony podpisem elektronicznym może być równoważny pod względem skutków prawnych dokumentowi opatrzonemu podpisem własnoręcznym.

Pojęcie podpisu elektronicznego zdefiniowane jest także w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady o Usługach Zaufania oraz Identyfikacji Elektronicznej, jako dane w postaci elektronicznej, które są dołączone lub logicznie powiązane z innymi danymi w postaci elektronicznej, i które użyte są przez podpisującego jako podpis.

Obecnie podpis elektroniczny znajduje zastosowanie m.in. w:

Należy podkreślić, że nie każdy podpis elektroniczny jest podpisem kwalifikowanym.

Zgodnie z treścią rozporządzenia eIDAS możemy wyróżnić trzy rodzaje podpisu elektronicznego: zwykły podpis elektroniczny, zaawansowany podpis elektroniczny i kwalifikowany podpis elektroniczny. Jedynie podpis kwalifikowany pod względem skutków prawnych jest uznawany za równoważny z podpisem własnoręcznym.

Zwykły podpis elektroniczny jest tzw. podpisem niecertyfikowanym i znajduje zastosowanie głównie w korespondencji mailowej. Zwykły podpis elektroniczny można uzyskać nawet za darmo, natomiast bezpieczny podpis elektroniczny wydawany jest odpłatnie. Certyfikat Kwalifikowany może zostać wydany jedynie przez podmiot świadczący usługi certyfikacyjne. W Polsce takie usługi świadczą: Certum, CenCert, EuroCert, KIR, PWPW.

W świetle art. 781 § 2 kodeksu cywilnego forma elektroniczna obejmuje wyłącznie oświadczenia woli w postaci elektronicznej opatrzone kwalifikowanym podpisem elektronicznym (qualified electronic signature – QES).

Powyższy przepis stanowi, że użycie innego niż QES rodzaju podpisu elektronicznego (zwykłego lub zaawansowanego) sprawi, że umowa zostanie zawarta w formie dokumentowej, a nie w formie elektronicznej.

Korzyści wynikające z użytkowania QES:

Kwalifikowany podpis elektroniczny można kupić u certyfikowanych dostawców usług zaufania. Użytkowanie niniejszego narzędzia rozpoczniemy po:

Na podkreślenie zasługuje także fakt, iż certyfikaty wydane w innych krajach europejskich mają taką samą moc prawną.

Pamiętajmy, że dokumenty podpisane elektronicznie stanowią dowód w postępowaniu sądowym, ponieważ podpisowi elektronicznemu nie można odmówić skutku prawnego oraz sąd nie może odmówić mu wartości dowodowej.

Na koniec jeszcze jedna ważna kwestia: Kto składa kwalifikowany podpis elektroniczny lub zaawansowany podpis elektroniczny z wykorzystaniem danych do składania podpisu elektronicznego przyporządkowanych do innej osoby, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 3. Karze podlega także ten, kto dopuszcza się czynów, o których mowa w tych przepisach, działając w imieniu lub w interesie innej osoby fizycznej, osoby prawnej lub jednostki organizacyjnej nieposiadającej osobowości prawnej.

Osoby słabowidzące i niewidome w XXI wieku mają wiele możliwości załatwienia spraw urzędowych: zawierania różnego rodzaju umów czy chociażby prowadzenia biznesu bez martwienia się, jak skutecznie złożyć swój podpis.

W następnym numerze przybliżymy kolejne narzędzia bez wątpienia ułatwiające naszą codzienność, a mianowicie profil zaufany i e-dowód. Zapraszamy do lektury.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Zdrowie bardzo ważna rzecz

&&

Majowy miodek

Damian Szczepanik

Syrop z mniszka lekarskiego dla dzieci i dorosłych to popularny środek stosowany w leczeniu górnych dróg oddechowych. Łagodzi kaszel, chrypkę i ból gardła. Ma działanie wykrztuśne i zmniejsza ataki suchego kaszlu. Zalecany jest jako środek ogólnie wzmacniający organizm. Preparat możemy kupić w sklepach zielarskich lub aptece, ale warto przygotować go samodzielnie. Mniszek lekarski powszechnie nazywany jest dmuchawcem. Jest cenionym surowcem zielarskim o wielu właściwościach leczniczych. Można przygotować z niego syrop zwany też miodem mniszkowym lub majowym.

Roślina będąca podstawą takiego preparatu jest niezwykle pospolita. Można ją spotkać na łąkach, jak i przy domowych ogródkach. Dzięki temu praktycznie każdy ma do niej dostęp i może przygotować miksturę leczniczą. Wiem z własnego doświadczenia, że to najlepszy syrop roślinny, jaki można zrobić. Prozdrowotne właściwości mniszka lekarskiego wynikają z bogatego składu rośliny. Zawiera między innymi takie substancje jak: witaminy z grupy B, witaminę A, C, D, flawonoidy, garbniki, sole mineralne, np. potas, żelazo, krzem i magnez. Składniki te wykazują wiele korzystnych dla zdrowia właściwości i bardzo poprawiają naszą odporność. Właściwości lecznicze syropu z mniszka lekarskiego powodują, że specyfik ten wykorzystywany jest również w profilaktyce i leczeniu miażdżycy.

Sezon na kwiaty mniszka przypada na okres od kwietnia do sierpnia, lecz można go spotkać również jesienią. Najlepsza pora na zbiory to maj lub czerwiec, bo kwiaty są bujne i już w pełni rozwinięte. Kwiaty najlepiej zbierać w suchy i słoneczny dzień i dobrze, jeśli będą to 1-2 dni po opadach. Roślina będzie wówczas dobrze odżywiona, słodsza, a co najważniejsze – zdrowsza. Spotkałem się też z opinią, że kwiaty najlepiej zbierać rano, kiedy kwiat jest najbardziej otwarty.

Zbierając rośliny, uważajcie na kleszcze, które mogą się czaić na łąkach.

Jak zrobić miód majowy z mniszka lekarskiego? Przepis jest niezwykle prosty. Specyfik ten jest przygotowywany na bazie kwiatów rośliny. Przybliżę nieco kontekst wyrobu tego wiosennego miodu.

Składniki, jakie będą nam potrzebne, to 1 litr kwiatów mniszka, 1 litr wody, 1 kg cukru i sok z 1-2 cytryn.

Należy zacząć od zebrania kwiatów i najlepiej zerwać duże okazy, a po ich zebraniu trzeba oddzielić kwiaty od łodyżek. Mi na litr wchodzi około 300-350 szt. Następnie trzeba rozłożyć kwiaty, np. na gazecie lub prześcieradle, na co najmniej godzinę, aby wszelkie żyjątka w nich stacjonujące mogły się ewakuować. Już nie raz się przekonałem, że szybciej uciekają, jeśli kwiaty leżą na czymś białym. Po tym czasie możemy rozpocząć właściwe przygotowywanie naszego syropu. Kwiaty układamy w garnku i zalewamy zimną wodą, a następnie gotujemy przez 15 minut. Potem całość odstawiamy w chłodne miejsce na całą dobę. Kolejnego dnia odcedzamy wywar, dodajemy do niego cukier i sok z cytryny i gotujemy wszystko na małym ogniu przez 2 godziny. Gdy syrop z mniszka zacznie swoją konsystencją przypominać lejący się miód, można przelać go do buteleczek.

Cytując ojców zielarstwa: Nie zbieraj nigdy całego stanowiska. Zioła wybieraj zgodnie ze swoją intuicją. Niczego niepotrzebnie nie niszcz i bądź wdzięczny za uzyskane zbiory. Wykorzystaj je jak najmądrzej, tak aby służyły zdrowiu i życiu. Ja od siebie jeszcze dodam, że kwiaty zbieramy w dzień wytwarzania syropu, aby nie więdły i nie usychały. Przed gotowaniem nie płuczemy kwiatów, żeby nie wypłukać z nich pyłków, które są cennym surowcem. Warto pamiętać, że mleczko mniszka ma właściwości drażniące, więc lepiej nie dotykać ubrudzonymi dłońmi okolic oczu.

Jeśli nasz syrop jest dobrze zrobiony, to swoim smakiem przypomina miód. Daje duże możliwości kulinarne i nie bez powodu nazywa się go majowym miodem.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Gospodarstwo domowe po niewidomemu

&&

Jak oszczędzać z głową?

Radosław Nowicki

Rok 2022 nie jest dla większości Polaków szczęśliwy. Wiele rodzin musi bardziej zaciskać pasa, aby sprostać ekonomicznym wyzwaniom, a ściślej rzecz ujmując, aby przetrwać od pierwszego do pierwszego, albo aby odłożyć nieco grosza na niespodziewane wydatki lub wakacyjne przyjemności. Nie jest to łatwe, bo przez ostatnie miesiące znacząco wzrosły raty kredytów hipotecznych, a domowe budżety zostały obciążone większymi rachunkami za gaz i prąd. Dodatkowo wciąż daje nam się we znaki wysoka inflacja, która sprawia, że w sklepach zostawiamy znacznie więcej pieniędzy, a nasze koszyki wcale nie są wypełnione po brzegi. Co zatem zrobić, aby w jak najlepszej kondycji finansowej przetrwać najbliższe miesiące?

Warto skłonić się ku oszczędzaniu na kilku frontach, a wtedy rezultat może nas pozytywnie zaskoczyć.

Nie chodzi jednak o to, aby rezygnować z przyjemności, bo przecież nie urodziliśmy się tylko po to, aby płacić rachunki i umrzeć. Przydałoby się mieć z życia trochę radości, ale do tego potrzebne są właśnie oszczędności.

Priorytetem jest stworzenie domowego budżetu i podzielenie go na kategorie. Wśród nich mogą znajdować się: rachunki, jedzenie, higiena i rozrywka. Wówczas łatwiej można uzmysłowić sobie sumę wydatków na konkretne sfery życia w danym miesiącu, a dokładna analiza budżetu może pozwolić na wychwycenie finansowych błędów i wyeliminowanie zbędnych opłat. Nie warto jednak rezygnować z czegoś, co daje nam przyjemność, czyli chociażby wyjścia do kina raz w miesiącu, wizyty w kawiarni czy zakupu nowej koszulki rowerowej. Nie chodzi o to, aby oszczędzać na czymś oczywistym, a wyłapać te tylko z pozoru niezbędne wydatki i się ich pozbyć. Za przykład może posłużyć rezygnacja z usług, z których rzadko się korzysta (np. telewizja satelitarna czy prenumerata czasopism). Korzystną opcją jest również aktywacja e-faktur, która w wielu przypadkach pozwala zaoszczędzić kilka złotych miesięcznie, a także zmiana dostawców usług chociażby telefonicznych czy internetowych. Wprawdzie wymaga to trochę zachodu, ale na takich zmianach można sporo zyskać. Podobnie jak na kumulowaniu usług u jednego operatora, co przekłada się na zniżki przy korzystaniu jednocześnie z telefonu, Internetu i telewizji satelitarnej.

Wbrew pozorom można zyskać także w sferze bankowej, bowiem niektóre banki promują aktywność klientów, wypłacając im bonusy albo zwroty za płatności kartą. Nie warto za to przywiązywać się do jednego banku. Lepiej korzystać z usług tego, któremu nie trzeba płacić za prowadzenie rachunku, korzystanie z karty debetowej oraz za wypłaty pieniędzy z bankomatów. Poza tym wiele banków oferuje usługę automatycznego oszczędzania, która także jest ciekawym rozwiązaniem. Polega ona na odkładaniu na konkretny cel niewielkich kwot przy każdorazowym robieniu zakupów kartą.

Oczywiście, jest również sposób dla tradycjonalistów, czyli poczciwa świnka skarbonka, do której można wrzucać monety o jednym nominale albo raz w miesiącu, np. 100 lub 200 zł, dzięki czemu można uzbierać fundusze na wymarzone wakacje albo nowy sprzęt domowy. Przy jego zakupie nie warto sugerować się w pierwszej kolejności ceną, ale przede wszystkim klasą energooszczędności, co przełoży się na mniejsze rachunki w przyszłości.

W domu można wyrobić w sobie mnóstwo pozytywnych nawyków, które rocznie pozwolą zaoszczędzić nawet kilkaset złotych. Przede wszystkim warto gasić światło, wyłączać komputer, żeby nie pracował całymi dniami, odłączać od prądu nieużywane sprzęty, zakręcać wodę przy myciu zębów i w trakcie namydlania ciała, brać prysznic zamiast kąpieli w wannie, w toalecie spuszczać wodę mniejszym przyciskiem, w kranach zamontować perlatory, które spieniają wodę, korzystać ze zmywarki lub ewentualnie myć naczynia w misce oraz nie rozkręcać kaloryferów, jeśli w planach jest wietrzenie mieszkania.

Mnóstwo pieniędzy można zaoszczędzić w kuchni, zwłaszcza na jedzeniu i piciu. Z danych opublikowanych przez Caritas wynika, że w polskich gospodarstwach rocznie marnuje się 4,5 miliona ton żywności. W łatwy sposób przynajmniej części tych strat można by uniknąć. Wystarczy na zakupy wybierać się z listą potrzebnych produktów, kupować z głową, czyli tylko to, co w istocie jest potrzebne, regularnie przeglądać zapasy żywieniowe oraz produkty w lodówce, aby uniknąć ich przeterminowania się i popsucia, tworzyć dania z resztek, aby nie wyrzucać jedzenia, najlepiej gotować od razu posiłki na kilka dni, przygotowywać sobie śniadania do pracy oraz ograniczyć stołowanie się na mieście i częste wypady do restauracji. Warto samemu wyrabiać pieczywo, piec ciasta i robić domowe przetwory. Będzie to nie tylko z korzyścią dla portfela, ale także dla zdrowia. Podobnie jak wyeliminowanie wody butelkowanej, a wprowadzenie do życia wody filtrowanej. Warto też znać ceny poszczególnych produktów, aby nie przepłacać za nie. Najczęściej używane kupować w promocji oraz korzystać z programów lojalnościowych i kuponów rabatowych.

Ponadto nie warto kierować się emocjami przy robieniu zwłaszcza kosztownych zakupów. Lepiej poczekać kilka dni aż zapał do posiadania danego produktu minie i na spokojnie zastanowić się, czy przydatne będą nowe ubrania, skoro już wcześniej komuś szafa się nie domyka, czy trzeba mieć najnowszy model telefonu, skoro ten starszy wciąż całkiem dobrze działa, wreszcie – czy trzeba być szczęśliwym posiadaczem najnowszej książki ulubionego pisarza, skoro lada dzień może ona pojawić się w bibliotece dla niewidomych.

Wszystkie zakupy trzeba dobrze przemyśleć, aby uniknąć później rozczarowań i uczucia niewłaściwie wydanych pieniędzy. Co więcej, warto kierować się zasadą robienia zakupów poza sezonem. Zgodnie z nią sandały najlepiej kupować jesienią, klimatyzator zimą, a futro późną wiosną lub latem, dzięki czemu można potrzebne rzeczy nabyć w o wiele niższych cenach.

Dla domowego budżetu istotne jest również wyeliminowanie nałogów. Przykładowo, papierosy i alkohol nie tylko mogą go zrujnować, ale także mają zły wpływ na zdrowie. Katalog zbędnych wydatków można rozszerzyć choćby o leki, szczególnie te dostępne bez recepty, które Polacy kupują w ilościach hurtowych oraz o różnego rodzaju zdrapki, loterie i losowania Lotto. Niektórzy lubią płacić podatek od szczęścia, wierząc w wygraną, ale w istocie w ten sposób mogą pozbyć się znacznej części gotówki, a co gorsze – wpaść w loteryjny nałóg, z którego trudno będzie się wyplątać.

Tak naprawdę, sposobów na oszczędzanie jest wiele. Nie chodzi jednak o to, aby stać się oszczędnościowym męczennikiem i ściśle przestrzegać wszystkich wytycznych, a realizować jedynie jakąś część z nich. Przecież oszczędzanie nie może wiązać się z zabraniem sobie przyjemności z życia, a wpływać jedynie na znalezienie finansowej równowagi oraz osiągnięcie stanu, w którym uzyska się ekonomiczne bezpieczeństwo, własny rozwój, a także nie stłamsi się radości z życia. Każdy z nas samodzielnie musi znaleźć złoty środek, który ułatwi mu funkcjonowanie w codzienności, a jednocześnie pomoże mu zadbać o własny budżet domowy, czego wszystkim Czytelnikom życzę.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Kuchnia po naszemu

⇽ powrót do spisu treści

&&

Na słono i na słodko

N.G.

&&

Pasta rybno­‑jajeczna

Składniki:

Wykonanie

Rybę obieramy z ości i skóry, drobniutko siekamy. Do ryby dodajemy jajka, również posiekane jak najdrobniej, posiekany koperek i szczypiorek. Dodajemy po szczypcie grubo zmielonego pieprzu i soli, mieszamy, na koniec dodajemy majonez i jeszcze raz mieszamy. Po nałożeniu pasty na pieczywo, kanapeczki dekorujemy cząstkami rzodkiewki, listkami kolendry lub plasterkami ogórka.

Tę pastę możemy wykonać bez ryby. Wtedy gotujemy, np. jedno jajko więcej i dodajemy jedną łyżeczkę miękkiego masła.

&&

Pasta rybno­‑twarogowa

Składniki:

Wykonanie

Rybę obieramy ze skóry, ości i mielimy, dodajemy zmielony ser, cebulkę drobniutko siekamy i dokładamy do sera i ryby. Wszystko delikatnie mieszamy, dodajemy przyprawy, na końcu odrobinę koncentratu pomidorowego lub tylko majonez. Musimy uważać, bo pasta nie powinna być gładka i gęsta.

Dekorujemy według własnego uznania, lub jak wyżej zaproponowałam.

&&

Szybki deser serowo­‑owocowy

Składniki:

Wykonanie

Galaretkę cytrynową przygotowujemy według przepisu na opakowaniu, czyli rozpuszczamy w 0,5 litra wrzątku i czekamy do całkowitego wystygnięcia (nie może gęstnieć). Serek wykładamy do naczynia, w którym będziemy łączyć wszystkie składniki. Galaretkę wiśniową rozpuszczamy w 100 ml wrzątku, dokładnie mieszamy i kiedy jest chłodna, dodajemy do serka, wsypujemy wiśnie i wszystko dokładnie mieszamy. Rozkładamy do salaterek i zalewamy zimną galaretką cytrynową. Wiśnie można zastąpić malinami, wtedy bierzemy galaretkę malinową. W przypadku pomarańczowej musimy cząstki pomarańczy lub mandarynki obrać z błonek. W ten sam sposób postępujemy ze świeżymi owocami, świeże wiśnie wcześniej musimy wydrylować. Mrożone są już pozbawione pestek.

Z tego deseru ucieszą się osoby dbające o linię z własnego wyboru lub z konieczności stosowania restrykcyjnych diet, np. z powodu cukrzycy lub dny moczanowej.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Z poradnika psychologa

&&

Na językach, czyli kilka słów o plotkowaniu

Małgorzata Gruszka

Kolejny raz i z przyjemnością w „Poradniku psychologa” podejmuję temat zaproponowany przez osobę czytającą „Sześciopunkt”. Podczas rozmowy telefonicznej pani Joanna powiedziała mi, że zastanawia się nad tym, czym jest plotkowanie, po co to robimy i jak czynność ta działa na naszą psychikę. Zainspirowana jej wypowiedzią, zachęcam Państwa do wspólnego zastanowienia się nad istotą, potrzebą i rolą plotkowania, a także nad wpływem tej czynności na nasze zdrowie i samopoczucie.

Czym jest plotkowanie?

Jedną z najczęściej podejmowanych aktywności międzyludzkich jest rozmowa. Spędzając czas z ludźmi, zależnie od miejsc i okoliczności rozmawiamy o różnych rzeczach. Tematem naszych rozmów bywają też ludzie. Rozmawiając o ludziach, zdarza nam się plotkować. Robimy to dość często. Według badań 70% prywatnych rozmów to właśnie plotkowanie. Fakt, że rozmawiamy o kimś, nie jest jeszcze plotkowaniem. Nie jest nim nawet to, że wyrażamy się o kimś negatywnie. Plotkowanie definiowane jest jako – nacechowane złośliwością, płytkie i negatywne obmawianie nieobecnych osób; dające przyjemność mówienia dla samego mówienia; przekazywanie informacji o osobach z określonego kręgu – rodziny lub grupy; ocenianie nieobecnych z pozycji kogoś lepszego i mądrzejszego.

Istotę plotkowania stanowi więc negatywne, oceniające lub oskarżające wyrażanie się o kimś innym, czynione dla przyjemności. Plotkując, odczuwamy swego rodzaju satysfakcję z dostępu do negatywnych informacji na czyjś temat i z możliwości ich przekazywania. Za obiekt plotki wybieramy kogoś, kogo znamy my i nasz rozmówca. Potrafimy też umiejętnie dobrać rozmówcę do oplotkowania danej osoby. Instynktownie wyczuwamy, że dana osoba nie tylko zaakceptuje to, co mówimy, ale wręcz poprze to i wzmocni, oprócz tego zachowa dla siebie lub powtórzy tylko tym osobom, które nie przepadają za tą oplotkowaną lub akurat są z nią w jakimś konflikcie. W plotkach zazwyczaj zawarte są informacje o dużym ładunku emocjonalnym, pozytywnym lub negatywnym. Plotkowanie ma to do siebie, że przekazywanie tych pierwszych podszyte bywa zazdrością, a tych drugich cichą satysfakcją, że to nie nam właśnie zdarzyło się takie czy inne nieszczęście.

Plotka zazwyczaj kojarzona bywa z czymś nieprawdziwym, wymyślonym i wyssanym z palca. W kontaktach międzyludzkich przekazywane plotki rzadko kiedy są czystą fikcją. Zazwyczaj zawierają ziarno prawdy, ale otoczone licznymi dodatkami, rozrastającymi się wraz z powtarzaniem kolejnych wersji plotki przez kolejne osoby.

Potrzeba plotkowania

Potrzeba plotkowania istnieje tak długo, jak istnieją ludzie. Oczywiście, u różnych osób jest ona zróżnicowana. Plotkowanie zaspokaja podstawową potrzebę dzielenia z innymi naszej rzeczywistości, w tym tego, co usłyszeliśmy od innych. Może również zaspokajać potrzebę rozmawiania, gdy żaden inny temat nie przychodzi nam do głowy. Przekazywanie niepochlebnych informacji o innych bywa rozrywką i wypełniającym czas tematem zastępczym. Plotkując, możemy również zaspokajać potrzebę bycia słuchanym przez grupę. Słuchanym, a więc zauważonym i przez chwilę najważniejszym. Wszak w reakcji na „słuchajcie, coś wam powiem…” wszyscy milkną, nastawiają uszy i zaczynają słuchać, a przekazująca informację osoba na jakiś czas staje się obiektem uwagi całej grupy, dzięki czemu może zyskiwać wyższą pozycję w grupie. Nierzadko gwiazdami towarzystwa bywają osoby, które zawsze mają do powiedzenia coś ciekawego (czytaj: negatywnego) o innych – nieobecnych.

Rola plotkowania

Naukowcy przypisują plotkowaniu kilka różnych ról. Ich zdaniem, negatywna informacja o czyimś postępowaniu, nawet przekazywana w formie dającej satysfakcję plotki, może być narzędziem wpływu społecznego, ponieważ może pomagać w kontrolowaniu zachowań niezgodnych z regułami i normami przyjętymi w danej grupie. Innymi słowy, może stanowić swoistą karę i presję dla osób postępujących wbrew ogólnie przyjętym regułom. Tym samym, perspektywa negatywnej oceny grupowej może powstrzymywać przed nieakceptowanymi zachowaniami. Niejednokrotnie bywa przecież tak, że ludzie powstrzymują się od jakichś zachowań ze strachu przed tym, „co ludzie powiedzą”, a więc przed tym, że inni będą o nich mówili/plotkowali. Przypominając o normach i regułach obowiązujących w danej społeczności, plotkowanie o tych, którzy je łamią, może przyczyniać się do wzmacniania więzi grupowych. Niepochlebne mówienie o innych może mieć i często miewa funkcję niszczącą. Mówimy wówczas o agresji pośredniej, czyli o celowym przekazywaniu wyolbrzymionych, przesadzonych, a czasem wręcz wymyślonych negatywnych informacji o innych ludziach lub ich poczynaniach. Informacje te mają na celu zniszczenie pozycji bądź reputacji konkurentów, rywali lub osób, których istnienie czy też działania odbieramy jako zagrażające.

W obecnych czasach plotkowanie pełni też funkcję przypominania szerokiej publiczności o swoim istnieniu. Gwiazdy telewizji, kina, muzyki, sportu i inni celebryci podtrzymują swoją popularność przez opowiadanie o swoim prywatnym życiu serwisom internetowym i czasopismom zajmującym się wyłącznie przekazywaniem tych informacji. Plotki o gwiazdach stały się towarem chętnie produkowanym przez gwiazdy, sprzedawanym przez portale internetowe i czasopisma i kupowanym przez licznych odbiorców. Po co? No właśnie: ostatnią z omówionych tu funkcji plotek jest dawanie chwilowego pocieszenia świadomością faktu, że nie tylko zwykłym śmiertelnikom nie wiedzie się w życiu, nie tylko oni mają pod górkę, nie tylko im przytrafiają się zawody miłosne, nieudane związki, choroby, nałogi, zdrady, utraty majątku i inne życiowe nieszczęścia. Części z nas plotki o prywatnym życiu gwiazd dają miłą sercu i umysłowi ułudę zaglądania przez dziurkę od klucza do lepszego świata. Do świata, który – jak się okazuje – nie różni się tak bardzo od tego, w którym żyją zwyczajni ludzie.

Wpływ plotkowania na psychikę

Jako istoty niedoskonałe, nawet zdając sobie sprawę z nieszlachetnego charakteru plotkowania, nie jesteśmy w stanie całkowicie uniknąć tej czynności, choćby dlatego, że – po pierwsze, jest przyjemna; – po drugie, powszechna i akceptowana społecznie. Czynność ta może jednak obrócić się przeciwko nam i popsuć humor, jeśli oplotkowana osoba dowie się, kto, kiedy i co o niej mówił. Puszczonej w ruch plotki nie da się cofnąć ani odwrócić. Chwilowa satysfakcja z powiedzenia czegoś niepochlebnego o innej osobie może przerodzić się w długotrwały dyskomfort związany z tym, co wróci do nas jako wypowiedziana przez nas opinia, nierzadko zmieniona przez kolejnych przekazicieli, czego najczęściej nie jesteśmy w stanie udowodnić. Plotkowanie, to również powtarzanie kolejnym osobom powierzonego nam w tajemnicy czegoś, co miało zostać „między nami”. Zdecydowanie odradzam ten rodzaj plotkowania. Odradzam, choć rozumiem pokusę przekazania kolejnej osobie ekscytującej nowiny. Oparcie się tej pokusie sprawia, że nawet jeśli poufna informacja przestaje być tajemnicą – możemy mieć pewność, że nie dzieje się tak przez nasz niewyparzony język.

Pamiętaj!

Jesteśmy ludźmi i wszystkim nam zdarza się plotkować!

Mówiąc o kimś źle, miej świadomość, co, gdzie, o kim, jak i do kogo mówisz!

Plotkując dla przyjemności, możesz popsuć sobie relację z osobą, którą „weźmiesz na język”!

Plotkowanie jest złem, jeśli służy szkodzeniu innym!

Powierzone ci sekrety zachowuj dla siebie, inaczej możesz zyskać miano plotkarza lub plotkary!

Nieprawdą jest, że plotkują głównie kobiety. Wyniki wielu badań wskazują na fakt, że mężczyznom zdarza się to równie często!

Będąc obiektem plotki, nie próbuj szukać jej autora lub autorki. Nikt się nie przyzna, a wszystkie zapytane osoby będą wskazywać kogoś innego!

Chętnie plotkujemy, ale do plotkowania się nie przyznajemy!

⇽ powrót do spisu treści

&&

„Z polszczyzną za pan brat”

&&

Ukraina

Tomasz Matczak

Tłusty czwartek roku 2022 zapisze się z pewnością w historii świata. Niestety, raczej nie złotymi zgłoskami. Bezprecedensowy akt agresji Rosji na niepodległe państwo europejskie odbił się szerokim echem na całym świecie. Nie zamierzam w tym miejscu zajmować się polityką, bo nie mam żadnych kompetencji, ale zauważyłem, że zarówno w mowie, jak i w piśmie zaczęły się pojawiać określenia „na Ukrainie” oraz „w Ukrainie”. Część komentatorów i polityków używa jednego wymienionego wyżej przyimka, a inni drugiego.

W 2019 roku ukraińska, ale tworząca swe prace w Polsce, fotografka Yulia Kryvich zaapelowała o używanie jedynie zwrotu „w Ukrainie”. Zwracała uwagę, iż przyimek „na” jest wyższościowy, gdyż w Związku Radzieckim traktowano Ukrainę jako swoją własność i używano właśnie zwrotu „na Ukrainie”, aby podkreślić jej zależność. Jej zdaniem wywodzi się on zatem ze źle pojętej geopolityki.

Tymczasem w polszczyźnie Ukraina nie jest jedynym państwem, którego nazwa od dawien dawna kojarzona była wyłącznie z przyimkiem „na”. Jeździmy bowiem nie tylko na Ukrainę, ale także na Węgry, na Łotwę, na Litwę czy na Słowację. Czy ma to coś wspólnego z traktowaniem ich terenów z wyższością? Według Słownika Języka Polskiego obie formy przyimkowe są poprawne, a zatem można ich używać bez obawy o popełnienie błędu językowego. Podkreślam tu ostatnie słowo poprzedniego zdania „językowego”. Póki co nie ma jeszcze oficjalnego stanowiska Rady Języka Polskiego ani żadnej rekomendacji wydanej przez to zacne ciało w kwestii stosowania przyimka „na” i „w”. Tyle, że ja wcale nie zdziwiłbym się, gdyby taka rekomendacja została wydana. Językoznawca prof. Mirosław Bańko stwierdza, że faktycznie obie formy przyimkowe są poprawne, choć od razu zaznacza, iż ma swojego faworyta. Jego zdaniem przyimek „w” rzeczywiście zdaje się bardziej podkreślać samoistność polityczną danego obszaru, gdyż łączymy go ze zdecydowaną większością państw: jadę do Niemiec, jestem w Niemczech, jadę do Grecji, jestem w Grecji, jadę do Czech, jestem w Czechach, choć już w odniesieniu do sąsiada Czech jeździmy na Słowację i jesteśmy na Słowacji.

Tyle reguły.

A co nam podpowiada zdrowy rozsądek?

Mnie podpowiada, że doszukiwanie się wyższościowych zapędów w zwrocie „na Ukrainie” to efekt jakichś nieuzasadnionych kompleksów. Zadaniem języka nie jest bowiem przekazywanie politycznego przesłania, ale porozumiewanie się. Nie samo słowo, zwrot czy jakikolwiek frazeologizm jest złe samo w sobie. Mogą one być używane pejoratywnie, lecz zależy to od kontekstu. Rzeczownik „pies” jest obojętny emocjonalnie i próżno doszukiwać się w nim negatywnych konotacji, ale jeśli użyjemy go w formie „ty psie!” – nabiera pejoratywnego znaczenia. Tyle, że pies sam w sobie nie jest tu istotny, a kontekst, nastawienie wypowiadającego, a nawet wysokość i natężenie głosu.

Dyskusja o tym, czy powinno się mówić „na Ukrainie” czy „w Ukrainie” przypomina moim zdaniem rozważania o Murzynie i jego obraźliwym znaczeniu. Poprawność polityczna zatacza coraz szersze kręgi i zawłaszcza coraz większe obszary rzeczywistości. Swoją drogą ciekawe, czy Węgrzy, Słowacy, Białorusini, Litwini i Łotysze mają do nas pretensje, że w odniesieniu do ich państw używamy przyimka „na”? Wiem jedno: ja nie zastanawiałem się nigdy, jak o Polsce w tym kontekście mówią Chińczycy, Portugalczycy, Nowozelandczycy czy inne nacje. Nie zastanawiałem się i zastanawiać nie zamierzam, skąd w ich języku takie a nie inne formy?

Czy mieszkaniec warszawskiej Ochoty czuje się poniżany, gdy ktoś mówi, że mieszka on na Ochocie, podczas gdy inni mieszkają w Śródmieściu?

Osobiście uważam, że czasem zupełnie niepotrzebnie w kontekście poprawnej polszczyzny szuka się dziury w całym.

Co nie znaczy, że mam rację.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Rehabilitacja kulturalnie

&&

Marzyła o szkole dla wszystkich

Paweł Wrzesień

Wołucza to niewielka miejscowość położona w centralnej Polsce niedaleko Rawy Mazowieckiej. Spośród tysięcy wsi i miasteczek, w których życie od zawsze toczy się sennym, powolnym rytmem, wyróżnia ją to, iż 18 kwietnia 1888 roku przyszła tu na świat, jako najmłodsza z sześciorga dzieci Adolfa Błażeja i Felicji, mała Marysia Grzegorzewska. Ojciec był dzierżawcą i administratorem dóbr ziemskich. Jego status materialny pozwalał na posłanie dzieci do szkół, nie dawał jednak luksusu zapewnienia starannego wykształcenia na poziomie wyższym. Maria rozpoczęła edukację w wieku 12. lat i po ukończeniu warszawskiej szkoły dla dziewcząt była zmuszona podjąć pracę prywatnej nauczycielki. Zamieszkała na Litwie, nie porzucając marzeń o dalszym zdobywaniu wiedzy. Po kilku latach przeniosła się aż do Krakowa, gdzie rozpoczęła studia przyrodnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. O determinacji młodej studentki może świadczyć fakt, iż pozbawiona materialnej pomocy ze strony rodziny, sama utrzymywała się w Krakowie, dzieląc swój czas między pracę naukową, a udzielanie korepetycji czy klejenie kopert. W dzisiejszych czasach łączenie pracy ze studiami stanowi chleb powszedni młodych ludzi obojga płci, jednak na początku XX wieku samodzielnie utrzymująca się studentka uczelni wyższej stanowiła ewenement. W Krakowie poznała też mężczyznę, z którym związało ją uczucie. Miłość niestety zakończyła się tragedią, gdyż narzeczony zmarł wkrótce na gruźlicę. Historię ich relacji opisał później Jerzy Zawieyski w książce „Droga do domu”. Chorobą płuc zaraziła się również Maria, a śmierć wybranka wepchnęła ją w depresję. Była zmuszona przerwać karierę akademicką i udać się na leczenie. Pisała wówczas: Żyć będę, muszę, ale teraz już tylko praca będzie treścią mojego życia. Nigdy potem nie związała się już z żadnym mężczyzną.

Los prowadzi ludzi krętymi ścieżkami. Często zdarza się, że właśnie wtedy gdy dotknie nas nieszczęście i stracimy nadzieję, otwierają się w życiu nowe możliwości i spotykamy ludzi, którzy pozwalają uwierzyć w prawdziwość porzekadła głoszącego, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Podczas kuracji Maria Grzegorzewska spotkała wybitną pedagog i psycholog owej epoki Józefę Joteyko, z którą połączyły ją bliskie więzy przyjaźni. Pod jej kierunkiem rozpoczęła studia w Brukseli na kierunku pedologii, a więc rozwoju dziecka. Po wybuchu I wojny światowej wraz z przyjaciółką przenoszą się do Paryża, gdzie Maria kontynuuje pracę akademicką i w roku 1916 na Sorbonie broni doktorat w dziedzinie rozwoju odczuć estetycznych u dzieci i młodzieży.

Przełomem dla młodej Pani doktor była wizyta w szpitalu dla niepełnosprawnych dzieci. Ich los poruszył Marią do tego stopnia, iż w tym kierunku skierowała swą dalszą pracę. Po wojnie wróciła do Polski z jasno powziętym celem rozwijania systemu szkolnictwa skierowanego do uczniów z niepełnosprawnością.

W czasie okupacji niemieckiej z narażeniem życia organizowała konspiracyjną oświatę oraz pomagała prześladowanej ludności żydowskiej. Wzięła udział w powstaniu warszawskim jako członek patrolu sanitarnego na Ochocie, przybierając pseudonim „Narcyza”.

Swą działalność pedagogiczną kontynuowała w okresie Polski Ludowej aż do śmierci w roku 1967. Spoczęła na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

Bywa nazywana twórczynią pedagogiki specjalnej w Polsce. Niewątpliwie przyczyniły się do tego studia zagraniczne, gdzie zetknęła się z nieznanymi jeszcze w rozbiorowej Polsce trendami naukowymi. Po powrocie do ojczyzny postanowiła zastosować w praktyce zdobytą wiedzę. W roku 1922 z jej inicjatywy założono Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej. Motto placówki głosiło: Nie ma kaleki, jest człowiek. Instytut podjął szeroko zakrojone prace nad stworzeniem teoretycznych i organizacyjnych podstaw funkcjonowania systemu pedagogiki specjalnej w naszym kraju. Ośrodek ten istnieje do dziś pod nazwą Akademia Pedagogiki Specjalnej i w tym roku świętuje setną rocznicę swego powstania. Przy Akademii istnieje także muzeum poświęcone życiu i pracy jej założycielki. Maria Grzegorzewska w latach 30. pełniła także funkcję dyrektora założonego przez siebie Państwowego Instytutu Nauczycielskiego w Warszawie. W szeregach jego kadry znalazł się m.in. sam Janusz Korczak. Otrzymała również tytuł profesora Katedry Pedagogiki Specjalnej Uniwersytetu Warszawskiego. Jako wykładowca zawsze podkreślała, że poza wiedzą pedagogiczną i praktycznymi umiejętnościami jej przekazania szalenie istotne są osobiste predyspozycje nauczyciela, a w szczególności jego stosunek do uczniów, który winien być nacechowany szacunkiem, ciepłem i wyrozumiałością. Tę myśl sprecyzowała w dziele „Listy do młodego nauczyciela”, pisząc: Aby zdziałać coś wartościowego, trzeba być kimś wewnętrznie, trzeba mieć swoje własne życie, swój własny świat, trzeba mieć mocny fundament przekonań, w coś gorąco wierzyć, czemuś gorąco służyć. Uważała, że edukacja powinna być przywilejem wszystkich dzieci, także tych ze szczególnymi potrzebami.

Ze szczególną troską odnosiła się do dzieci niewidomych oraz głuchoniewidomych. Poświęciła im wiele prac naukowych, m.in. „Psychologia niewidomych” czy „Struktura psychiczna czytania wzrokowego i dotykowego”.

Była jednym z pierwszych badaczy popularnej do dziś teorii kompensacji. Zakłada ona, że w sytuacji utraty sprawności jednego ze zmysłów działanie pozostałych ulega wyostrzeniu, aby zrekompensować niedostatek odbieranych informacji. W przypadku uczniów z trudnościami w skupieniu i zapamiętywaniu promowała rozwiązanie polegające na nauce poprzez osobiste doświadczenie i działanie, przynoszące znacznie lepsze efekty niż ślęczenie nad podręcznikiem w warunkach klasy szkolnej. Dążyła do wykorzystania pełni potencjału osób z dysfunkcjami dzięki zastosowaniu właściwie dopasowanych metod dydaktycznych i stworzeniu bliskiej, pozytywnej relacji z nauczycielem. Mówiono o niej, że ma złote serce i całą sobą angażuje się w pracę społeczną. Zmarły niedawno, wieloletni prezes Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, Władysław Gołąb wspominał w jednym z wywiadów, iż to dzięki wstawiennictwu profesor Grzegorzewskiej po ukończeniu studiów prawniczych w latach 50. dostał szansę zdania egzaminu adwokackiego i praktykowania w zawodzie.

Praca Marii Grzegorzewskiej już za życia była zauważona i nagrodzona, m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Po jej śmierci kolejne pokolenia czerpią z bogatego dorobku naukowego Pani profesor, a jej imieniem nazywane są placówki szkolne. Wybitna pedagog posiada też swoją ulicę na warszawskim Ursynowie oraz pomniki, m.in. w rodzinnej Wołuczy i Poznaniu. Uchwałą z 14 października 2021 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił rok 2022 rokiem Marii Grzegorzewskiej.

Dostrzegając wielość szans na zdobycie wykształcenia i samodzielności życiowej, którymi dysponują współcześnie osoby niepełnosprawne, warto pamiętać z wdzięcznością o ogromnym wkładzie Pani profesor w rozwój metod pedagogicznych będących, jak symboliczne drzewo, z owoców którego korzystają i korzystać będą całe pokolenia.

⇽ powrót do spisu treści

&&

O pisaniu dziennika

Aleksandra Ochmańska

Wstałam o poranku. Od pierwszych chwil otuliła mnie upojna cisza. Nie zdarza się to często, bo od kilku lat, jak nie remonty u sąsiadów, to głośne prace na zewnątrz urozmaicają mi życie. Dzisiaj zapowiada się wspaniały dzień na pisanie dziennika. Znam to uczucie sprzed lat. Wystarczy, że przeniosę się pamięcią do czasu, gdy byłam nastolatką. W aurze spokoju zasiadałam do biurka i pisałam o różnych barwach uczuć i o tym, co uwierało moją codzienność. Najpierw jednak podchodziłam do okna. Cóż, taki mój prywatny rytuał, jakby krajobraz za szybą dyktował mi słowa.

Pisanie dzienników nie jest jednak wyłącznie pasją nastolatek i podejrzewam, że niemal każdy, w jakimś okresie swojego życia, próbował zagłębić się w swoje myśli i wyrazić je w intymnych zwierzeniach na gościnnych stronach notatnika. Ponieważ dzienniki często bywają mylone z inną formą literacką, mianowicie z pamiętnikami, a określenia „pamiętnik” i „dziennik” stosowane bywają zamiennie, pozwolę sobie przypomnieć ich kilka zasadniczych cech.

Pamiętnik jest relacją prozatorską, w której autor informuje chronologicznie o zdarzeniach, których był świadkiem bądź uczestnikiem. Są one opisywane i nierzadko oceniane z perspektywy czasu.

Również dziennik jest relacją prozatorską, ale, w odróżnieniu od pamiętnika, prowadzi się go z dnia na dzień. Zadaniem dziennika jest utrwalenie bieżących wydarzeń. Jego treść i forma zależą od rodzaju wydarzeń, które autor chce utrwalić. Dlatego też występuje duże zróżnicowanie, zarówno pod względem tematycznym, jak i kompozycyjnym. Ponieważ autor dziennika może czasami nawiązywać do różnych wspomnień, zdarza się, że w jakichś momentach jego dziennik może budzić skojarzenia z pamiętnikiem.

Zasadniczo dzienniki dzieli się na:

Wspaniałe dzienniki pisali znani pisarze i poeci, np. Maria Dąbrowska, Jan Lechoń, Jarosław Iwaszkiewicz, Zofia Nałkowska czy Witold Gombrowicz. Godna uwagi jest również dzienniko-proza Mirona Białoszewskiego, który podczas pobytu w sanatorium napisał opublikowany później utwór „Konstancin”. Podobny temat poruszył noblista Hermann Hesse w książce „Kuracjusz. Zapiski z kuracji w Baden”. Lektura tych utworów przenosi czytelników w inne, odległe realia. Pokazuje przy tym, że dziennikopisanie nie jest wyłącznie sposobem na zatrzymanie czasu, lecz również metodą uporządkowania niełatwej często codzienności.

Jak już wspomniałam, dzienniki zawierają elementy pamiętników. Dlatego też stwierdzenie Henryka Sienkiewicza, że: człowiek, który zostawia po sobie pamiętnik źle lub dobrze napisany, byle szczery, przekazuje przyszłym psychologom i powieściopisarzom nie tylko obraz swoich czasów, ale jedynie prawdziwe ludzkie dokumenty, którym można zaufać, nasuwa myśl, że cytat ten tak samo można odnieść do dzienników.

Z pewnością jest wiele racji w stwierdzeniu autora „Potopu”. Ja jednak myślę, że człowiek, który pisze, przeżywa zarówno wielką przyjemność, jak i katharsis. Ewentualne czytanie jego notatek przez innych to raczej rzecz drugorzędna i sądzę, że z pewnością pierwotnie nieplanowana.

Z własnego doświadczenia wiem, że w dziennikopisaniu najwięcej kłopotów sprawia systematyczność, a może raczej jej brak, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy to żyje się prędko, a doba zbyt szybko mija. Czasami szkoda chwil na pisanie, a ono przecież działa jak balsam. Wywołuje niemal trans.

Bywa, że notatki kończą się w pół zdania. Zdarza się tak, gdy niezależne czynniki zewnętrzne zaburzą tok pracy twórczej. Traci się wtedy bliskość z samym sobą. Brak tego momentu, kiedy można pomedytować i odnaleźć drogę do duszy oraz rozwiązania „codziennych węzełków gordyjskich”. Zawsze jest o czym pisać. Na osi współrzędnych codzienności można przecież zaznaczać spotkania, chwile odciśnięte uśmiechem albo kroplą smutku. W dziennikach wiele jest miejsca dla nastrojów, emocji i doznań. Dobrze jest utrwalać to, co było, minęło, a nawet osiadło tęsknotą we wnętrzu pamięci, bo mało co można mieć na własność, na zawsze. Odczucia i szkarłatny trzepot w piersi ulatują, a wypowiedziane słowa przebrzmiewają, gubiąc głoski. Dziennik spełnia więc funkcję swego rodzaju sejfu, do którego chowa się to co ważne. Można weń zajrzeć w chwilach, kiedy chce się powspominać, lub jeśli dopada tęsknota nie wiadomo za czym.

Na kartkach dziennika ludzie przekazują to, co było albo nie było, zdarzyło się w rzeczywistości, a może tylko we śnie. Bo również tak daleko sięga fantazja. W dzienniku wspaniale rozważa się też różne aspekty zdarzeń. Cudownie bawi się słowem i jak kroplą wody cuci się złudzenia. Każdą notatkę można skwitować krótko: „jutro będzie lepiej”, bo każdy dzień jest jak zakręt, za którym może czekać coś albo ktoś.

Przyznam, że dzisiejszy felieton ożywił we mnie nostalgię za szeroko rozumianym wczoraj. Z uśmiechem cofam się do czerwca 1992 roku, kiedy znajoma nauczycielka zachęciła mnie do prowadzenia dziennika. Nie podejrzewałam, że dziennikopisanie zagości w moim życiu na stałe. Oczywiście, zdarzają się przerwy, ale każda chwila zwątpienia, trudne doświadczenie życiowe albo choćby najmniejsze szczęście domaga się zapisu. Nieraz dziennik zapewniał mi coś w rodzaju autoterapii, katharsis. Czasami pomaga znaleźć rozwiązanie, kiedy głowię się nad jakimś utworem literackim i nie potrafię napisać go tak, jak chciałabym najlepiej. Trudno to pojąć, ale w dzienniku łatwiej sobie wszystko uporządkować, ba, nawet znaleźć inne rozwiązania. Nawet przebywając na rehabilitacji w Konstancinie, robiłam notatki. Zachętą był dla mnie dziennik Białoszewskiego. Skoro on mógł pisać o swojej kuracji, to ja także pisałam o swojej. Była to dla mnie ucieczka i odskocznia zarazem.

Czasami wracam do swoich dzienników. Nie czytam ich nałogowo i raczej robię to rzadko, ale ich lekturę uważam jednak za ciekawą podróż w przeszłość. Doświadczenie tej specyficznej podróży uzmysławia, że ludzka pamięć z czasem przekształca nasze wspomnienia oraz wymazuje zdarzenia i osoby. Dużo prawdy jest więc w słowach Julii Hartwig: „niezapisane wspomnienia więdną”.

Zachęcam wszystkich do pisania dzienników. W końcu zostawiamy jakieś świadectwo o sobie i naszych czasach, coś czego nie pomieści wiersz, a powieść może poddać w wątpliwość.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Apetyt na przyjaźń, apetyt na życie

Andrzej Koenig

Muszę się przyznać, że gdy jeszcze dobrze widziałem, książka nie gościła w moich rękach zbyt często. Dziesięć lat temu po utracie wzroku odkryłem na nowo, że można „czytać” i to dużo ciekawych tytułów i poznawać wspaniałych autorów. Słucham mnóstwo książek, m.in. z Serwisu Wypożyczeń Działu Zbiorów dla Niewidomych Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego oraz korzystam z audiobooków z bibliotek publicznych powiatu cieszyńskiego.

W maju 2021 r. przesłuchałem I część serii Wioletty Piaseckiej „Przyjdzie pogoda na miłość”, a w marcu 2022 r. poznałem drugą część „Przyjdzie pogoda na szczęście”.

Autorka przedstawia historię trzech przyjaciółek, z których marzeń zadrwił los. Młode kobiety zderzają się z brutalnością dorosłego życia. Joannę opuszcza narzeczony i decyduje się na ślub z inną kobietą. U Magdy, która spodziewa się dziecka, lekarze diagnozują raka piersi. Zuzanna, marząca o karierze w modelingu, wikła się w seksaferę w kręgach władzy. Ale wszystko ma swój czas i po burzy wychodzi słońce, a więc mimo zawiedzionych nadziei, cierpienia i konsekwencji błędnych decyzji zawsze trzeba szukać nowych szans i walczyć o swoje szczęście.

Druga część cyklu to kontynuacja losów bohaterek. Joanna, porzucona przez narzeczonego, próbuje zbudować nowy związek, jednak wciąż zadaje sobie pytanie, czy to miłość, czy tylko plaster miodu na zranione serce? Magda, wyczerpana chorobą nowotworową, staje w obliczu rozwodu i bankructwa rodzinnej firmy. Czy podniesie się z kolan, by zawalczyć o lepsze jutro dla córeczki? I wreszcie Zuzanna, którą dotknął okrutny hejt i odrzucenie najbliższych, czy przezwycięży wstyd i odważy się sięgnąć po marzenia?

Po lekturze tych dwóch powieści obyczajowych zadałem sobie pytanie, jak w takich sytuacjach odnalazłaby się osoba niewidoma, ociemniała? Czy nie straciłaby wiary w sens życia, nie załamała się jeszcze bardziej i wreszcie czy znaleźliby się przy niej prawdziwi przyjaciele?

Większość osób, które stają się w pewnym momencie osobami niepełnosprawnymi, nie potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji.

Moje początki z dysfunkcją wzroku do łatwych nie należały. Przez pierwsze sześć miesięcy nie widziałem sensu wychodzenia nawet z pokoju, straciłem apetyt na dalsze życie. Odnalazłem się i to dzięki spotkaniu z ociemniałym instruktorem pisma brajla, który pozwolił mi uwierzyć w siebie, otworzyć się przed światem i żyć jak każdy inny, tylko bez wzroku. Osobami, które zostały nadal moimi przyjaciółmi, oprócz najbliższej rodziny byli członkowie Polskiego Związku Niewidomych. Wówczas doceniłem co to jest prawdziwy przyjaciel i jak można cieszyć się życiem bez wzroku.

Każda osoba z dysfunkcją wzroku, oczywiście jeżeli tylko chce, może małymi krokami odnajdywać wokół siebie przychylnych ludzi, którzy pomogą w najprostszych czynnościach dnia codziennego, zakupach, wizycie u lekarza, w kinie czy teatrze. Niekoniecznie muszą to być osoby tylko ze środowiska niewidomych czy ociemniałych.

Choć otaczamy się na co dzień dziesiątkami znajomych i mamy ich setki na Facebooku, prawdopodobnie tylko 2-3 osoby wśród nich to przyjaciele na dobre i złe. Jeżeli tylko to możliwe, szanujmy tę prawdziwą przyjaźń. Pamiętajmy w tym miejscu, że nikt nie jest doskonały. Przyjaciel może nie mieć dla nas czasu albo mieć zły dzień i sprawić nam zawód. Jeśli to prawdziwy przyjaciel, z pewnością będzie mu później przykro z tego powodu.

Przyjaciel na dobre i złe jest przy nas w trudnych chwilach, słucha nas z zainteresowaniem, nie zdradza nikomu naszych tajemnic, nie krytykuje ani nie wyśmiewa, nie próbuje nas zmieniać, jest wobec nas szczery, dotrzymuje danego słowa, ale chyba w przypadku nas, osób niepełnosprawnych, służy nam zazwyczaj bezinteresowną pomocą, która jest bezcenna.

Nie każdy może stać się naszym przyjacielem. To normalne. Przyjaźń wymaga zaangażowania. Nikt nie jest w stanie obdzielić swoim czasem i uwagą dziesiątków osób. Jednak spotykając na swojej drodze chociaż jednego przyjaciela/przyjaciółkę, jak to ma miejsce w przypadku Joanny, Magdy i Zuzanny z książek Wioletty Piaseckiej czy z mojego przykładu – instruktora pisma punktowego, czy osób z PZN – każdy dostaje trochę wiatru w żagle, apetytu na przyjaźń i co najważniejsze – na życie bez wzroku. Naprawdę może ono być pogodne, dobre i bez barier.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Uroczy Sycylijczyk w królewskiej rezydencji

Anna Dąbrowska

To były ostatnie dni złotej polskiej jesieni. Pamiętam, jak przed laty ten cudny czas trwał nawet miesiąc, lecz wraz ze zmianami klimatycznymi skrócił się do kilku dni. Widok różnobarwnych, świecących żółto-pomarańczowymi barwami drzew napawał nas radością. Łapaliśmy ostatnie promienie słońca, wiedząc, że wkrótce nie będzie ich wcale.

Pewnego jesiennego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z propozycją pojechania do warszawskich Łazienek i ocenienia tam obiektów pod kątem dostępności dla osób z dysfunkcją wzroku. Ucieszyłam się, gdy zadzwoniła. Od pierwszych dni, gdy się poznałyśmy, miałyśmy dobry kontakt i rozumiałyśmy się bez słów. Podobny dowcip, te same rzeczy, które nas bawiły lub drażniły. Czułam, że z Teresą można konie kraść.

Organizatorem spotkania, który zwrócił się z tą prośbą do koleżanki, był Włoch o imieniu Mariano. Czekałyśmy na niego przed bramą parku, tuż przy pomniku Marszałka Piłsudskiego. W pewnym momencie zobaczyłam wyłaniający się zza drzew, jadący w naszą stronę melex. Siedział w nim uśmiechnięty mężczyzna z rozwianą burzą włosów. Niedbale zawiązany na jego szyi jedwabny szal powiewał na wietrze. Zaparkował swój pojazd vis-a-vis eleganckiego auta, stojącego w szklanej gablocie przy samym wejściu do paku. Był to zabytkowy cadillac marszałka Józefa Piłsudskiego.

Na powitanie, uroczy południowiec o śniadej cerze uściskał serdecznie moją koleżankę a następnie mnie. Było to bardzo miłe, aczkolwiek dziwne uczucie po prawie dwóch latach życia w pandemicznych warunkach i wielu ograniczeniach. W tym czasie większość z nas zapomniała, czym jest bliski i ciepły kontakt z drugą osobą. Ekspresyjny Włoch już na samym początku przełamał te bariery. Mówił też doskonale po polsku.

Samo podróżowanie meleksem po Łazienkach w zwykły dzień również było nie lada atrakcją. Jechałyśmy po pustych, wyboistych ścieżkach, a promienie jesiennego słońca oświetlały piękne białe budynki, które mijaliśmy: Wodozbiór, Świątynia Sybilli, Pałac Myśliwski i Biały Domek, przy którym zaparkowaliśmy. W miejscu tym trwały jeszcze ostatnie prace wykończeniowe i był on zamknięty dla zwiedzających.

Mariano oprowadzał nas po komnatach, gdzie na wysokich drabinach pracowały osoby przy rekonstrukcji zabytków. Cieniutkimi pędzelkami uzupełniały wytarte fragmenty ściennych fresków, a także ozdobne ornamenty będące ich częścią.

Nasz włoski przewodnik oprowadzał nas po wszystkich komnatach i w prosty, lecz ciekawy sposób opowiadał o każdej z nich. Widać było, iż sam wyszukiwał w różnych historycznych źródłach ciekawostki na temat życia rodziny królewskiej, a także genezy powstania łazienkowskich budynków. Biały Domek jest klasycystyczną budowlą, której centrum zajmuje klatka schodowa, a wokół niej usytuowane są pokoje: sala jadalna, bawialnia, sypialnia, gabinet ośmiokątny i garderoby. W niektórych pomieszczeniach znajdują się zrekonstruowane oryginalne meble, które uległy zniszczeniu w czasie II wojny światowej. Dużo wartościowych dzieł zostało skradzionych przez Niemców. Mówi się, że z 2098 płócien zostało uratowanych jedynie 158. W Białym Domku zrekonstruowane są przepiękne świeczniki z głową barana w ilości 20 sztuk. Różnią się od oryginałów, i po bliższej analizie możemy ujrzeć, iż bardziej błyszczą od swoich oryginalnych braci. Przy ich rekonstrukcji pracowali nasi górale.

Mariano Caldarella jest Sycylijczykiem, który wkłada serce i pracę, by królewskie dzieła były dostępne dla osób z dysfunkcją wzroku. W Polsce skończył kurs Marii Montessori w Łodzi. O tej wybitnej włoskiej lekarce, twórczyni metody wychowania dzieci (tzw. metoda Montessori) napisał swoją pracę magisterską. Metoda ta m.in. uczy poznawania świata przez zmysły: dotyku, smaku, zapachu. Stanowiło to dodatkową motywację dla naszego Włocha, by zachęcić władze Łazienek do przystosowania obiektów do potrzeb osób niewidomych, aby mogły je zwiedzać tak jak inni. Był pionierem w czasach, gdy eksponatów nie można było dotykać i nie były dostępne tyflografiki.

Prawie wszystkie meble Białego Domku są dostępne w miniaturowej wersji. Można je wziąć do ręki. Są też zrobione rzuty sal, a także fragmenty ozdób na ścianach, freski ze wszystkimi wypukłościami na specjalnych planszach. Gdy trzymałyśmy kolejne plansze w ręku i odkrywałyśmy, co się na nich znajduje, Mariano swym ciepłym i aksamitnym głosem opowiadał ich historię. Widać było, że jest dumny ze swojego dzieła. Co chwila pytał koleżankę: Terezo, co o tym myślisz? Terezo, czy to jest dla Ciebie czytelne?. Wymawiając jej imię, kładł szczególny nacisk na spółgłoskę „z”, co wywoływało u nas śmiech. On był jednak tak przejęty rolą przewodnika niewidomych, że nie zauważał tego.

Król Stanisław August Poniatowski w warszawskich Łazienkach przebywał jedynie od maja do września. W Białym Domku zatrzymywała się rodzina królewska, a po śmierci króla mieszkał tu król Francji Ludwik XVIII.

Teresa zatrzymywała się przy niektórych rzeźbach. Miała na rękach białe rękawiczki wykonane ze specjalnego materiału, by móc dotykać twarzy i sylwetek wyrzeźbionych postaci. Dotykała także dekoracyjnych ornamentów na ścianach oraz bogatych zdobień złotego królewskiego łoża. Obiekt zwiedzałyśmy w okresie epidemii COVID-19 i nasz znajomy bardzo narzekał na brak kontaktu z ludźmi. Marzył o oprowadzaniu szkolnych wycieczek, a także tęsknił za szkołami integracyjnymi. Czekał na niewidomych turystów, dla których obiekty, dzięki jego staraniom, są już dostępne.

Kolejnym miejscem, gdzie udaliśmy się naszym meleksem, był Wodozbiór. W XVIII wieku pełnił funkcję zbiornika gromadzącego wodę z okolicznych źródeł, którą zasilano Pałac na Wyspie i pobliską fontannę.

W 1823 r. Wodozbiór zyskał wygląd, który zachował się dzisiaj. Chrystian Piotr Aigner w swoim projekcie wzorował się na starożytnym grobowcu Cecylii Metelli w Rzymie z I wieku p.n.e. Dekoracja 12-metrowej budowli jest prosta i powściągliwa. Na górze zdobi ją fryz z czaszek wołów i owocowych girland. Ten motyw jest związany z rzymskim zwyczajem składania ofiar podczas uroczystości pogrzebowych.

Dziś, na parterze Wodozbioru, liczącym zaledwie 68,5 m2, znajduje się wystawa stała, poświęcona historii i funkcji budynku, a także roli wody w kształtowaniu podmiejskiej rezydencji Stanisława Augusta. Woda odgrywała dużą i symboliczną rolę w widowiskach teatralnych na królewskim dworze, służących budowaniu prestiżu monarchy.

Dla osób z niepełnosprawnością wzroku przygotowano audioprzewodniki z audiodeskrypcją oraz tyflografikami, prezentującymi elementy architektoniczne Wodozbioru i wybrane zagadnienia z ekspozycji stałej. Makieta hydrologiczna Łazienek oraz model Wodozbioru umożliwiają poznawanie dotykiem (pierwsza z nich opisana została pismem Braille’a i pomalowana kontrastującymi kolorami). Opisy do wystawy w Wodozbiorze przetłumaczone zostały na polski język migowy. Przygotowane zostały również teksty proste dla osób z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu lekkim i zaburzeniami.

Na zakończenie Mariano zaprosił nas na włoskie espresso, które sam dla nas przygotował. Były też malutkie ptysie z bitą śmietaną. Dostałyśmy piękne albumy i foldery o Białym Domku i Łazienkach w wersji polskiej i po angielsku.

Jako fanka Włoch, kultury, a także języka włoskiego poprosiłam naszego Sycylijczyka o krótki spacer. Nie odmówił. Rozmawialiśmy po włosku, spacerując po parku. Wiał wiatr i z drzew spadały piękne złote liście. Parkowe alejki delikatnie oświecało gasnące słońce. Mariano na do widzenia poradził, bym języka włoskiego uczyła się dużo pilniej. Mój poziom jest dobry, lecz język prosty, a będąc w tak prestiżowych królewskich wnętrzach, winien być dużo bardziej wysublimowany.

Dział Obsługi Publiczności czeka na grupy szkolne, grupy studentów i wycieczki osób dorosłych. Zaprasza do współpracy fundacje i stowarzyszenia działające na rzecz osób z niepełnosprawnościami.

Skorzystajcie z okazji zwiedzania cudownych Łazienek Królewskich z przemiłym i oryginalnym Włochem Mariano Caldarella, którego imponująca wiedza i wrażliwość na pewno pozostaną w Waszej pamięci!

Kontakt: 518 715 362; a.milczanowska@lazienki-krolewskie.pl, 504 243 783; rezerwacje@lazienki-krolewskie.pl.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Warto posłuchać

Izabela Szcześniak

Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom piękną książkę Bonnie Leon pt. „Sięgając chmur”, która jest pierwszym tomem z serii „Niebo nad Alaską”.

Oto krótki opis:

Jest 1935 rok. W Stanach Zjednoczonych trwa kryzys gospodarczy. Wielu Amerykanów żyje w ubóstwie. Mimo ciężkiej sytuacji w kraju rodzinie Kate Evans dobrze się powodzi. Rodzice zajmują się sadownictwem. Ojciec (były pilot) posiada prywatny samolot, drugi samolot w rodzinie ma Kate, która odziedziczyła po ojcu pasję latania.

W wieku 25 lat Kate rezygnuje z zawarcia związku małżeńskiego z Richardem. Powodem decyzji dziewczyny jest pragnienie latania na terytorium Alaski. Wie, że będzie jej ciężko, ale czuje się potrzebna ludziom. Kate wylatuje swoim samolotem z małego miasteczka w Stanie Waszyngton na Alaskę.

Początkowo pracuje w sklepie wielobranżowym w mieście Anchorage. Na miejscu ma zapewnione mieszkanko. Podczas pracy w sklepie poznaje Paula Andersona, który przekazuje dziewczynie informację o nowym lotnisku znajdującym się w pobliżu, gdzie poszukują pilotów.

Właściciel lotniska, Sidney Shefer ma wątpliwości, czy kobieta jako pilotka sobie poradzi. Jednak podejmuje decyzję o zatrudnieniu dziewczyny. Kate okazuje się dobrą pilotką. Na początku dostarcza przesyłki pocztowe, lecz wkrótce dostaje zlecenia kursów, które stają się dla młodej pilotki trudnym wyzwaniem.

Zdarza się, że życie dziewczyny wisi na włosku, a wśród pasażerów spotyka przestępców oraz alkoholików. Często zmaga się z trudnościami związanymi z pogodą, ale wiara w Boga i determinacja w dążeniu do celu pomagają jej w pokonywaniu wszelkich przeciwności.

Wkrótce dziewczyna poznaje nowego pilota – Mikea, który staje się jej bardzo bliski. Kate spotyka się również z Paulem, mieszkającym w oddalonej od skupisk ludzkich miejscowości nad zatoką. Zaprzyjaźnia się z nim, a w prezencie Anderson daje pilotce psa. Suczka o imieniu Angel towarzyszy jej podczas lotów.

Kate czuje, że przyjaciela coś trapi, lecz nie chce o tym mówić. Pomiędzy kobietą a Paulem buduje się uczucie miłości. Jednak Kate zawodzi się na Andersonie. Paul jest przeciwny pracy dziewczyny w charakterze pilotki, ten fakt staje się powodem rozstania narzeczonych.

Jakie były dalsze losy dzielnej pilotki? Przeczytajcie sami!

Polecam! Bonnie Leon „Niebo nad Alaską”, Tom 1 „Sięgając chmur”, Tom 2 „Skrzydła nadziei”, Tom 3 „Ulotna radość”, czyta Katarzyna Puchalska. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Galeria literacka z Homerem w tle

&&

Bronisław Mróz­‑Długoszewski

Jan Silhan

Wiadomość o uzyskaniu przez Bronisława Mroza-Długoszewskiego z Krakowa pierwszej nagrody na IX Międzynarodowym Konkursie Niewidomych Literatów w Nowym Jorku wywołała szczerą radość wśród polskiej opinii publicznej, a zwłaszcza wśród szerokiej rzeszy niewidomych.

Konkurs ten powtarza się co parę lat i cieszy się dużą popularnością we wszystkich kulturalnych krajach. W konkursie uczestniczą zazwyczaj setki najbardziej utalentowanych niewidomych literatów, a sądowi konkursowemu przewodniczyła literatka tej klasy, co Pearl Buck – słynna amerykańska pisarka, laureatka nagrody Nobla; biorą zaś w nim udział znakomici literaci: dr Helena Keller – genialna głuchociemna, której utwory tłumaczone są niemal na wszystkie języki świata, Somerset Maugham, William Rose Bennet i inni.

I tym razem napłynęło przeszło sześćset prac z trzydziestu pięciu krajów w dwudziestu siedmiu językach, a wśród ubiegających się o nagrodę znalazło się również kilkunastu polskich niewidomych. Utwory ich jednak nie dorównały noweli kolegi Mroza-Długoszewskiego pod tytułem: „Niepotrzebna łyżka”. Nie mogła jej dorównać także żadna z prac nadesłanych z całego świata. Niechże będzie to pociechą dla naszych autorów i bodźcem do tego, aby w przyszłym konkursie odnieśli upragnione zwycięstwo. Dziś cieszymy się wszyscy sukcesem naszego kolegi, który rozsławi imię Polski w bliskich i dalekich, wielkich i małych krajach.

W dniu 11 marca 1958 roku w stolicy USA – Waszyngtonie, ambasador Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – Michałowski odebrał w zastępstwie naszego laureata pierwszą nagrodę. Był to moment bardzo uroczysty, a dla polskich niewidomych niemal historyczny. „Niepotrzebna łyżka” należy do cyklu wzruszających opowiadań Bronisława Długoszewskiego z okresu jego pobytu w „baraku śmierci” w obozie oświęcimskim, gdzie ofiarą barbarzyństwa hitlerowców padły miliony niewinnych ludzi z podbitych krajów. Autorowi udało się w sposób mistrzowski połączyć prostotę z artyzmem i osiągnąć zamierzony efekt – głęboki protest przeciw nieludzkiemu okrucieństwu nazistów – nie opisem potwornych, makabrycznych zbrodni, dokonywanych w Oświęcimiu, lecz dialogiem między synkiem, skazanym na spalenie w komorze gazowej, a jego ojcem, nieprzeczuwającym tej okropności. Nowelka „Niepotrzebna łyżka” prezentowana była kilkakrotnie przez rozgłośnie polskie i wywarła na słuchaczach niezapomniane wrażenie, tak jak i na tych, którzy jej słuchali w czasie spotkań z literatami w Krakowskim Domu Kultury.

Nagrodzona praca będzie zapewne tłumaczona na różne języki, drukować ją będą czasopisma, czytać tysiące ludzi, wobec których „Niepotrzebna łyżka” odegra ważną rolę wychowawczą i uszlachetniającą. I to stanowi największą bodaj wartość zwycięstwa naszego utalentowanego kolegi Mroza-Długoszewskiego.

Niejeden z Czytelników chciałby zapewne dowiedzieć się czegoś bliższego o laureacie. Oto kilka szczegółów.

Bronisław Długoszewski ma poza sobą bogatą i burzliwą przeszłość. Uczestniczył w wojnie bałkańskiej, walkach legionowych, brał udział w rewolucji, wędrował po szerokim świecie, był ofiarą terroru hitlerowskiego, poznał cele Pawiaka i mękę Oświęcimia. Był ciężko ranny i utracił wzrok, pozostała mu tylko nikła wrażliwość na światło. Powstanie warszawskie pozbawiło go mienia. Osiadł po wojnie w Krakowie i dopiero w 1948 roku, zachęcony przez przyjaciół, zaczął pisać. Konkurs radiowy na nowelę przyniósł Długoszewskiemu pierwsze zwycięstwo. Spośród trzech tysięcy prac jego była najlepsza.

Źródło: Józef Szczurek – Archiwum prasowe (fragment)

⇽ powrót do spisu treści

&&

Niepotrzebna łyżka

Bronisław Mróz­‑Długoszewski

Tego dnia dość długo czekaliśmy na wymarsz do pracy. Grupa więźniów izolowanych z baraku karnego, używana wyłącznie do prac na pierwszej linii drutów obozu, zwykle dość długo czekała na dziedzińcu baraku, póki inne grupy robocze nie wyjdą przez bramę obozową. Szrajber baraku z listą obecnych niespokojnie kręcił się przy bramie dziedzińca, usiłując przez jej szczeliny dojrzeć, co się dzieje na obozie.

– Jasiu, co tam jest, czemu nie idziemy? – coraz to padały pytania.

– A diabli ich wiedzą! – frasobliwie mruczał Jasio. – Wszystkie kolumny stoją, blokowi, kapowie, esmani łażą od baraku do baraku. Widać, czegoś szukają. Jest tam lagerfuehrer, coś gada do esmanów, macha rękami, zły jak cholera, coś się święci – nagle odskoczył od bramy:

– Uważać tam, idą do nas!

Zamarliśmy w miejscu. Po chwili nasz bramowy, beznogi Basiak, pospiesznie otworzył bramę. Kilku kapo i esesmanów przeszło obok nas i zniknęli w bramie. Milczący, nieruchomi, staliśmy w trwożnym oczekiwaniu. Po co przyszli, co będzie, czy nie znajdą aby... Takie oto myśli trapiły niejedną goloną głowę. Każdy przecież miał coś starannie ukrytego w wiadomym tylko sobie schowku. Ułamek noża, strzępek papieru, ołówek, szczyptę tytoniu – drobiazgi nic nieznaczące, a jednak niedozwolone regulaminem.

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy z baraku wyszedł blokowy Bednarek, wołając:

– Szrajber wychodzić, a tych malców, co w baraku, pilnować, nigdzie ich nie wypuszczać, niech też nikt do nich nie łazi, rozumiesz? Masz tu ich karty.

– Czy mam ich zapisać do stanu baraku? – zapytał Jasio.

– Nie! – brzmiała odpowiedź Bednarka.

Wyszliśmy przez otwartą już bramę na drogę obozu, spiesząc na wyznaczone nam miejsca pracy. Idąc, żywo rozprawialiśmy o tym, co zaszło, snując najrozmaitsze przypuszczenia. Szczególnie interesowali nas malcy, wprowadzeni do naszego baraku. Nie widzieliśmy ich. Weszli zatem przez frontowe, rzadko otwierane wejście, wychodzące bezpośrednio na drogę. Mimo różnic w przypuszczeniach, wszyscy zgadzaliśmy się, że to nic dobrego. Istotnie, zbyt dobrze wiedzieliśmy, że przybycie do baraku karnego to nic dobrego. Prócz stałych mieszkańców baraku – więźniów karnych lub izolowanych, oczekujących nigdy niewiadomego końca, często mieliśmy chwilowych gości. Przybywali na dzień, na dwa, czasem na kilka godzin. Skazani na śmierć za nieudaną ucieczkę, a często tylko za przygotowania do ucieczki lub za jakieś inne „ciężkie przewinienia”, jak przemycanie listu, posiadanie kosztowności i pieniędzy – ostatnie chwile życia spędzali w naszym baraku pod czujną opieką Bednarka.

Pracowałem wówczas w pralni. Praca zaliczała się do tak zwanych lepszych, robiło się ją pod dachem, jednak ciężka i przykra. Większość bielizny przynoszono wprost z komory gazowej, po zlikwidowanych transportach. Jaki był stan bielizny – łatwo się domyślić. Prać trzeba było w letniej wodzie, bez mydła, ledwie trochę proszku, a potem segregować: męska, damska, dziecięca i na szmaty. Niemcy lubią porządek. Każdy rodzaj układano oddzielnie. Prało się bezmyślnie, automatycznie, nie licząc wypranych sztuk, tak, jak nikt nie liczył straconych istnień ludzkich, po których pozostała tylko brudna bielizna. Pracując dłużej w pralni, nauczyliśmy się z gatunku bielizny określać narodową przynależność zlikwidowanego transportu.

– To pewno francuski transport – mówiło się – patrzcie, prawie wszystko jedwab – lub też: – to pewnie nasz transport, same łachy i łaty – tego rodzaju bieliznę rzucało się na kupę szmat, która zwykle była największa.

Prócz tego, że w pralni pracowało się pod dachem, można było gadać do syta. Poza tym coraz wpadał ktoś z obozowych prominentów – kapo, sztubowi, szrajberzy – to dać wyprać „ekstra” swoją bieliznę, to wymienić na lepszą. Mieniało się i prało – aby żyć. Przy piecu, gdzie grzano wodę, można było ogrzać się, poplotkować, omówić wydarzenia polityczne, dowiedzieć się wszelkich nowin i plotek obozowych. Dziś wyłącznym tematem rozmów była sprawa porannej wizyty lagerfuehrera. Bramowy pralni – Feluś przysięgał się na wolność, że wszystko widział najdokładniej i wie najlepiej.

– Z rana – mówił Feluś – wszystko było gładko, naraz przed wyjściem na roboty zrobiła się granda. Naskoczył ten drań Tuman, zaczął łazić za esmanami po blokach, sprawdzając, kto w nich zostaje. Gdzieniegdzie zastał, prócz sztubowych i nocnych wach, tych malców, co się pętali po blokach jako piple [służący] u blokowych. Dalej ich ganiać! Wszystkich kazał spędzić tu niedaleko pod sracz. Potem rugał esesmanów, lageraltersterowi dał w mordę i poszedł. Chłopaków zabrali do Es­‑Ka [grupa karna].

– Tak, są u nas, ale nie widzieliśmy ich – wtrąciłem. – Cóż to za chłopaki?

– A różni. Dużo żydowskich, trochę czeskich, paru węgierskich i kilku naszych, pewno pójdą do gazu. Tuman to wściekły drań.

– Do gazu – zapytał ktoś – a za co? Dlaczego?

Feluś obrócił się w stronę pytającego.

– Za co?

– A za nic. Dawno jesteś w obozie? Widać, żeś milionowiec [nowicjusz], kiedy tak głupio pytasz. Nie wiesz, że wszystkich szczeniaków, co przyszli z transportu, jak nie miał który czternastu lat, to z miejsca pchali do gazu? Fakt, że niektórzy morowsi nasi szrajberzy, jak przyjmowali transport, ratowali pętaków, jak mogli. Szkop zawsze da się kiwnąć, ale trzeba go mądrze brać. Który chłopak był podchodzący na wzrost, rąbali mu w kartotece czternaście lat i jazda na obóz. Ale jak takiemu mikrusowi, co ci do pępka nie dorósł, wstawić te lata? Zawaliłaby się cała robota. Toteż szli, bracie, do gazu, szli. Ilu ich poszło z tego transportu z Lubelszczyzny, z Zamościa i z innych! To, co się dało przeszmuglować, upychali nasi chłopcy po blokach i tak jakoś się to bractwo uchowało do dziś. A teraz ich wszystkich ten drań raus.

– I myślisz, że ich wezmą do gazu? – zapytałem.

– Murowane! Był tu przed chwilą Mietek, ten fryzjer od esesmanów. Słyszałem, jak gadali między sobą. Murowane!

– Szkoda dzieciuchów – zauważyłem.

– Wszystkich szkoda – filozoficznie przytaknął Feluś.

Wróciwszy po robocie do baraku, zastaliśmy gromadkę „nowych”, siedzących, milcząc, zbitych w kącie baraku. Twarze wybladłe, gorączkowo błyszczące oczy, pełne lęku i niepokoju, spoglądały na nas. Po chwili podszedłem do nich.

– Mówi to który po polsku?

– Ja, ja, panie! – odezwały się ze dwa czy trzy głosy.

– Czegoście tacy wystraszeni, boicie się, nie trzeba – podjąłem niezbyt pewnym głosem. Ktoś się odezwał:

– My się nie boimy, a tylko tak.

– No dobrze, zaraz będzie kawa, macie miski?

– Nie, nie mamy nic, tak nas z bloków zabrali, pan nie wie, po co?

– Słyszałem, że nieletnich wysyłają do innego obozu – zełgałem gładko. Reszta gromadki, milcząc, spoglądała na mnie, to na mego rozmówcę. Ten widać przetłumaczył im moje słowa, gdyż chwilę coś szeptał do nich. Gromadka się ożywiła. Jeden z nich podszedł do mnie bliżej i patrząc mi w oczy, zapytał wprost:

– Pan to wie na pewno, czy tak tylko, bo jak nie, to po co gadać?

Chłopak mógł mieć najwyżej dwanaście, trzynaście lat. Mówił głosem spokojnym, cichym. Oczy patrzyły dziwnie poważnie. Uderzyło mnie szczególnie to, że oczy te nie pasowały do dziecinnej niemal twarzy. Były to oczy dojrzałego człowieka, który dużo widział, dużo przeżył, wiele przemyślał i wiele zrozumiał. Zełgałem powtórnie:

– Tak mówił szrajber.

– Szrajber! – pogardliwie rzekł chłopak. – Co on wie!

Odszedłem nieco zakłopotany. Kawy chłopaki nie brali. Dawaliśmy im miski – dziękowali. Wyszedłem na podwórze zapalić. Basiak stał jak zawsze oparty plecami o bramę. Basiak był małomówny i zwykle kilkoma słowami zbywał wszczynane z nim rozmowy.

– Basiak, a co z tymi malcami, nie wiesz?

– Co ma być. To, co zawsze, niby sam nie wiesz.

– Nie chce mi się wierzyć – odpowiedziałem – przecież to straszne.

– Straszne! Takiś delikatny, to idź do sanatorium – zadrwił Basiak.

– Daj spokój, mów, co wiesz – nalegałem.

– Co wiem, nic nie wiem. Zabrali ich karty na polityczny. Kapujesz?

– Kiedy zabrali, dawno?

– Jeszcze przed południem, ale odwal się, nie kręć się koło bramy, jeszcze blokowy zobaczy i zarobimy po mordzie.

W tej chwili ktoś od zewnątrz zakołatał do bramy.

– Kto tam? – zapytał Basiak.

– Szrajber z głównej szrajbsztuby, Fajkosz, nie poznajesz?

– Co miałem nie poznać – mruczał Basiak, uchylając bramę. Podszedłem bliżej; słyszałem o Fajkoszu, ogólnie znanym ze swej użyteczności koleżeńskiej.

– Słuchaj, Basiak – zagaił Fajkosz – przyszedł ze mną ojciec jednego z tych chłopaków, których macie na bloku. Chce z synem pogadać, zrób to jakoś, zawołaj chłopaka.

Basiak podrapał się w głowę.

– Nie da rady. Blokowy zakazał, żeby nikogo do nich nie puszczać. Boję się, zresztą nie mogę odejść od bramy, sam rozumiesz – wykręcał się Basiak usprawiedliwiająco.

Fajkosz nie ustępował.

– Nie gadaj! Bednarka nie ma, jest na trzecim bloku. Zawołaj chłopaka, niech się zobaczy z ojcem, bądź człowiekiem.

Prośbę Fajkosza poparł drugi głos stojącego za nim więźnia.

– Panie bramowy, zrób pan to, zawołaj syna, ja pana bardzo proszę.

Basiak zmiękł. Zapewnienie o nieobecności Bednarka dodało mu odwagi. Zwrócił się do mnie.

– Skocz na blok, zawołaj chłopaka!

– Ale kogo mam wołać, jak się nazywa?

– Salo, Salo Rubin z Opatowa – odpowiedział głos zza bramy.

Skoczyłem do bloku. Chłopcy siedzieli w swoim kącie.

– Który tu jest Salo Rubin z Opatowa?

– Ja, a bo co – odezwał się wołany, podchodząc do mnie. – Skąd pan wie, jak ja się nazywam?

– Chodź pod bramę, tam jest twój ojciec, chce z tobą mówić.

– Ojciec! – krzyknął chłopak i pobiegł pędem.

Podążyłem za nim. Basiak nieco szerzej uchylił bramę, mówiąc:

– No, gadajcie, tylko niedługo, nie chcę brać za was w mordę od blokowego. Może lada chwila nadejść.

Fajkosz uspokajał Basiaka.

– Nie bój się, ja uważam, jakby szedł, dam znak.

Chłopak przywarł do szczeliny. Drżał całym ciałem. Chwilę trwało milczenie. Chłopak przerwał je pierwszy.

– Tate, to ty? Jakżeś ty tu przyszedł? Nie bałeś się?

– Nie, synku, pan szrajber mnie przyprowadził, ja go prosiłem.

– Dziękuję panu, panie szrajber, dziękuję – gorączkowo mówił Salo. – Pan dobry chłop.

– No, no – przerwał Basiak – masz gadać z ojcem, to gadajcie i jazda!

– Basiak, puść starego za bramę, niech będą razem, co ci szkodzi – prosiłem.

– Co mi szkodzi? Co mi szkodzi! Patrzcie go! – mruczał Basiak. – Wszyscyście dobrzy, mnie to nie szkodzi, tylko mojej mordzie może szkodzić, wiesz? – otworzył szerzej bramę. – Właź, ale jak nas blokowy nakryje...

Ojciec z synem znaleźli się obok siebie. Chłopak objął ojca, tuląc się do jego piersi. Ojciec zaś ujął w dłonie głowę chłopca, długo całując go w milczeniu, potem począł nią kołysać, powtarzając ze szlochem:

– Salo, Salo, Salo...

– Tate, dlaczego ty płaczesz? Co ty wyrabiasz, ty – stary więzień? Na co to, co to pomoże? – szeptał chłopiec.

– Ja nie płaczę, synku, ja się cieszę, że ciebie jeszcze raz widzę. Ja się cieszę, to nic.

Odsunąłem się mimo woli od nich. Basiak zbliżył się do mnie, chwycił mocno za rękę i warknął z pasją:

– Psiakrew, od takiej uciechy człowiekowi bebechy się przewracają. Chyba nie będę spał tej nocy. O, dranie, dranie Niemcy.

– Tate – usłyszałem głos chłopca – ty się o mnie nie martw, ty staraj się przetrzymać obóz. Ja cię proszę, mnie ciężko myśleć, że ty się o mnie martwisz.

– Ja się nie martwię, synku, przecież ty idziesz tylko w transport, dobry transport. Pan szrajber też to mówi...

Chłopiec nerwowo się uśmiechnął. Odezwał się do ojca i szybko jął mówić:

– W transport, transport, taki dobry transport, wy wszyscy tak mówicie, a czy ja nie wiem, w jaki transport ja idę. Ja wiem, ja dobrze wiem, gdzie idę, ja się nie boję. Nie boję się, słyszysz tate, nie boję się – powtarzał uporczywie. – Mnie jest wszystko jedno. Ja chcę tylko, żebyś ty się nie martwił – głos chłopca załamał się.

Od baraku usłyszeliśmy ostrzeżenie. – Bednarek przyszedł.

Basiak skoczył, podpierając się szczudłem.

– Jazda już!

Chłopiec jeszcze raz przytulił się do ojca, ucałował go i odrywając od swych ramion ręce ojca, mówił:

– No już, tate, już idź!

Odwrócił się i szedł w stronę baraku. Ojciec, popychany przez Basiaka, co chwilę odwracał się za odchodzącym synem, jęcząc płaczliwie:

– Salo, Salo, Salo...

Już był prawie za bramą, gdy nagle zatrzymał go głośny zew chłopca:

– Tate, poczekaj, zapomniałem!

Basiak mimo woli nie zamknął bramy. Chłopiec podbiegł, zatrzymał się, sięgnął w zanadrze i podając ojcu wydobytą stamtąd łyżkę, szybko mówił:

– Tate, masz tu łyżkę, to bardzo dobra łyżka, weź ją, ona mnie jest niepotrzebna!

Basiak zamknął bramę, szczękając zasuwą. Zdawało mi się, że usłyszałem drugi, cichy szczęk.

W nocy chłopców zabrali do transportu...

Rano, wychodząc na robotę, nastąpiłem na coś twardego, schyliłem się i podniosłem wdeptaną w błoto łyżkę.

Źródło: „Przyjaciel Niewidomych” – miesięcznik, Organ Zarządu Głównego ZW. Pracowników Niewidomych RP nr 10-11 (32-33) październik-listopad 1950 r.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Nasze sprawy

&&

Mamą być – piękna sprawa

Liliana Laske­‑Mikuśkiewicz

W różny sposób wyobrażałyśmy sobie przyszłość. Szerokie były nasze plany. Jedne marzenia się spełniły, inne nie. Dziś nie ma to większego znaczenia. Bo czyż nie jest tak, że wszystkie priorytety się zmieniły, odkąd zostałyśmy mamami? Bez względu na to, czy widzimy, czy nie, łączy nas jedno – ogromna miłość do dziecka. To, co nas dzieli, to skala trudności, z jaką musimy się zmierzyć, wychowując je. I ten ciągły strach, czy damy radę. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo i czasami czujemy, że macierzyństwo nas przerasta. Zwątpienia we własne siły i załamania na szczęście zazwyczaj mijają szybko i zdecydowana większość z nas potwierdzi, że bycie mamą to coś najpiękniejszego w świecie, nieporównywalnego z niczym innym.

Radzimy sobie, raz lepiej, raz gorzej, czasami potrzebujemy wsparcia innych. Ale w maju, na równi z pełnosprawnymi kobietami, celebrujemy swoje święto!

Nie będę się rozpisywać na temat problemów, z jakimi każdego dnia musimy się mierzyć. Są one przecież różne, zależą od wielu czynników. Liczy się wszystko: czy wychowujemy dziecko same, czy z partnerem, a jeśli tak, to czy on jest sprawny. Czy mieszkamy na wsi, czy w mieście, czy posługujemy się chociaż szczątkami wzroku, czy dziecko jest zdrowe, jaki jest zasób naszych portfeli… Są setki zmiennych, nie ma sensu ich mnożyć. Warto natomiast zastanowić się, czy z tak zwanych przeszkód i ograniczeń można zrobić jakiś użytek. By zaczęło bawić to, co z pozoru śmieszne nie jest. Tutaj chodzi przecież o nasze dziecko, które powinno być szczęśliwe mimo piętrzących się przed nami barier.

Wychowujmy je tak, by widziało uśmiech na naszej twarzy, by mając niewidomego rodzica, czuło się wyróżnione i dumne.

Ja – choć bardzo słabo, na szczęście jeszcze widzę i z poruszaniem się nie mam większych problemów. Nie rozpoznaję twarzy, gdy razi mnie słońce, to wpadnę nie raz na jakiś znak lub drzewo, ale nic to! Widzę. Mam za to całkowicie niewidomego męża.

Niektórym jest żal naszych córeczek, gdy widzą, jak prowadzą go za rękę. Myślą, że musi im być bardzo ciężko. Szkoda, że nie słyszą, jaka o to jest wojna. Obie zawsze chcą iść z tatusiem, a ich wygłupom po drodze nie ma końca. Mają wtedy okazję do rozmów na różne tematy, do zwierzeń. Zawsze zdołają go naciągnąć, chociażby na lody. Podczas, gdy inne dzieci chodzą zazwyczaj z daleka od rodziców albo biegają dookoła, my cieszymy się z bycia razem. Córki oczywiście mają swój świat i mnóstwo przyjaciół, ale lubią też spędzać czas z nami. Jesteśmy bardzo zżytą rodziną.

Problemem jest brak samochodu? Fakt, w wielu sytuacjach by się przydał. Inne dzieci są podwożone do przedszkola, szkoły, na dodatkowe zajęcia. Nasze muszą się nachodzić, wymarznąć na przystankach. Za to prawie wcale nie chorują. Są licencjonowanymi zawodnikami Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Biorą udział w różnych imprezach biegowych, wiele razy stawały na podium. Czy byłyby tak wysportowane, gdyby jeździły? Nie wiem. Szkoda, że nie ma auta. Ale chciało by się rzec, że nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre.

Gdy były małe, bałam się placów zabaw. Przemieszczały się po nich z prędkością światła, szybko znikając mi z oczu. Tkwił we mnie paniczny lęk, że ktoś je porwie. Chodziłam z nimi więc na te mniejsze, znajdujące się za ogrodzeniem. Byłyśmy też stałymi bywalcami sal zabaw, parków trampolin, ogrodów z dmuchańcami i innych miejsc, gdzie była jakaś osoba czuwająca nad bezpieczeństwem. Tam mogły hasać do woli, nawiązywać kontakty z rówieśnikami. Niczego nie straciły ze swojego dzieciństwa.

Co roku jeździmy z nimi na wczasy, chodzimy po górach, robimy razem mnóstwo fajnych rzeczy. Żyjemy jak inni, jesteśmy szczęśliwi.

Jakieś problemy związane z wychowaniem? Owszem. Były, są i będą. Nie da się ich uniknąć. Człowiek jednak ma taką naturę, że – gdy trzeba – ze wszystkim sobie poradzi. Czy popełniłam jakieś błędy? Ojej! Całe mnóstwo! Ale chyba nikt nie wymaga od nas, byśmy były idealne.

A więc drogie mamy! W dniu Waszego święta nabierzcie nieco dystansu do siebie. Cieszcie się każdą chwilą macierzyństwa. Delektujcie się nią bez względu na wszystko. Każda z Was mogłaby ze swojego doświadczenia opowiedzieć jakąś niezwykłą historię. Jesteście Wielkie!

⇽ powrót do spisu treści

&&

Problemy na własne życzenie

Teresa Dederko

Ostrzegano mnie tyle razy przed udziałem w prezentacjach pościeli, garnków i sprzętu AGD. Dobrze wiedziałam, że prezentowane produkty mają zawyżoną cenę, ale osobiście nie miałam złych doświadczeń. Będąc w sanatorium w Ciechocinku, wraz z mężem wzięliśmy udział w organizowanym spotkaniu, podczas którego namawiano obecnych do kupienia wełnianej pościeli; nie czułam jednak żadnej presji. Kto chciał wyjść z sali, nie był zatrzymywany i namawiany do kupowania po „okazyjnej” cenie.

Gdy więc na początku marca, jeszcze w okresie pandemii, odebrałam telefon stacjonarny z zaproszeniem na podobny pokaz, który miał się odbyć w całkiem niezłym hotelu o historycznej nazwie „Reytan”, wyraziłam zgodę. Pomyślałam, że tak rzadko wychodzimy teraz z domu, mąż pracuje zdalnie, wreszcie będziemy mieli okazję do przebrania się z domowych dresów w lepsze ciuchy i pojawienia się między ludźmi.

W sali hotelu zebrało się ponad 20 osób, sami seniorzy, bo i któż obecnie posiada telefon stacjonarny, wykorzystywany do przekazywania zaproszeń na tego typu imprezy.

Od początku nie podobało mi się zachowanie obsługi, pani wskazująca miejsca używała określeń: „kochanieńka”, pan usiądzie koło kochanej żonusi itd. Nie lubię, gdy ktoś tak się od razu spoufala. Sam prezenter robił wrażenie mocno znudzonego, zblazowanego, a na dodatek ubrany był w przykrótki podkoszulek. Uważam, że ubranie może świadczyć o lekceważeniu lub szacunku dla publiczności.

Pierwsze urządzenie, jakie mieliśmy podziwiać, to był podobno włoski robot kuchenny, koszt 7 tys. Następnie pokazano odkurzacz sam sprzątający, matę masującą za 15 tys. i główną atrakcję – rower elektryczny za prawie 9 tys. Ceny astronomiczne, ale prezenter zapowiedział losowanie dla dwóch par, które otrzymają zaproszenie na galę firmy, gdzie będą żywą reklamą, więc prezentowane urządzenia otrzymają po promocyjnej, niskiej cenie.

Niestety, my wygraliśmy jedną z tych „wspaniałych” nagród i gdy chcieliśmy z niej zrezygnować, tłumacząc się brakiem zdolności kredytowej, zaczęło się ostre wywieranie presji. W tym momencie popełniłam wielki błąd, przed którym wszystkich teraz ostrzegam, bo podałam mój dowód osobisty w celu sprawdzenia mojej zdolności kredytowej. Miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, aby zadzwonić do syna z prośbą o sprawdzenie w Internecie cen proponowanych nam urządzeń. W tym czasie obstąpili nas pracownicy firmy i stanowczo namawiali do zakupu po „atrakcyjnych” cenach. Otrzymaliśmy nawet promocyjną zniżkę od pani prezes. Ze wszystkich stron słyszałam zdania: niech pani zrobi coś dla siebie, nie ma co oglądać się na dzieci, jak to nie stać Panią na takie niskie raty?.

Ostatecznie udało nam się wyrwać z tego okrążenia i przy wyjściu otrzymaliśmy, tak jak wszyscy obecni, tablet. Jeszcze słyszałam jak pani wręczająca te prezenty zapewniała starszego pana, że ma na tablecie nagranych 300 książek. W domu okazało się, że to urządzenie jest tylko zabawką dla młodszych dzieci, taka tabliczka z rysikiem. O żadnych nagraniach nie ma mowy, bo nawet nie można tabliczki podłączyć do Internetu.

Na spokojnie sprawdziliśmy też ceny pokazywanych urządzeń i okazało się, że robot kuchenny, podobno włoski, produkowany jest w Polsce i sprzedawany za 300 zł. Dobrej jakości matę masującą można kupić za tysiąc zł. Obliczyłam, że gdybyśmy skorzystali z nagrody, sprzedawca zarobiłby ok. 5 do 6 tysięcy zł. Zadowoleni byliśmy, że udało nam się oprzeć ogromnej presji i nie podpisaliśmy żadnego zobowiązania. To jednak nie był jeszcze szczęśliwy finał tej sytuacji.

Następnego dnia zadzwoniła pracownica banku z pytaniem, czy potwierdzam, że biorę kredyt wysokości 15 tys. Zapewniłam, że żadnej umowy kredytowej nie podpisałam, nawet tej, której numer pani mi podała.

Powiedziałam, że jest to próba wyłudzenia i zgłoszę tę sprawę na policję.

Ostatecznie zdecydowałam się na wymianę dowodu osobistego, ponieważ uświadomiłam sobie, że nieuczciwe osoby dysponują moimi danymi i istnieje prawdopodobieństwo, że spróbują brać pożyczki na moje konto. Dowód, który wówczas posiadałam, zastrzegłam tego samego dnia i złożyłam wniosek o nowy dokument.

Piszę o tych moich kłopotach ku przestrodze, aby inni seniorzy nie nabrali się na takie okazje, a presja psychologiczna jest naprawdę ogromna.

Przekonałam się także, że nasza niefortunna przygoda nie jest czymś wyjątkowym. Właśnie w tym czasie, przeglądając portal www.niepelnosprawni.pl, znalazłam następującą informację:

„Do UOKiK co roku trafia kilkaset skarg na nieuczciwe praktyki nie tylko podczas pokazów handlowych, ale również podczas telezakupów czy sprzedaży internetowej. Do takich praktyk zaliczamy, np. nieuczciwe przekonywanie do wyboru towaru za cenę wielokrotnie przewyższającą jego wartość rynkową, zapraszanie seniora na pokazy pod pretekstem bezpłatnych badań czy odbioru nagrody, gdy rzeczywistym celem jest nakłonienie do zakupu, np. drogiej pościeli czy garnków, ukrywanie wad towaru lub podawanie w opisie produktu nieistniejących funkcji.

Adresatami zaproszeń na pokazy czy ofert telemarketerów najczęściej są seniorzy. Ich ufność i brak wiedzy o przysługujących im prawach stają się często polem do manipulacji i wymuszeń dla nieuczciwych przedsiębiorców.

Gdzie się zgłosić?

Niestety, nie ma jednej i prostej rady dla osób poszkodowanych, które kupiły produkty niskiej jakości po cenach znacznie przekraczających wartość. Podstawowe prawo podczas zakupów na pokazie handlowym to «prawo do namysłu», które daje nam możliwość rozwiązania umowy w trakcie 14 dni od zawarcia. Jeśli minął ten termin, bardzo trudno poradzić coś generalnie; zasadniczo z naszych doświadczeń wiemy, że rozwiązanie umowy może być skomplikowane a nawet niemożliwe, ale zawsze w takich przypadkach radzimy kontakt z prawnikiem, na przykład w ramach darmowej pomocy prawnej oferowanej przez organizacje pozarządowe.

Jeżeli konsument został wprowadzony w błąd – można zawsze powołać się na uprawnienia wynikające z ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Konsumenci mogą oczywiście bezpłatnie skorzystać z pomocy prawnej, pisząc na: porady@dlakonsumentow.pl lub dzwoniąc pod numer 801 440 220 lub 22 290 89 16. Można również zgłosić się do rzecznika konsumentów w swoim mieście lub powiecie”.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Z Żytomierza do Lasek

Weronika Kolczyńska

Przyjaźń polsko-ukraińska w Laskach trwa od początku założenia Dzieła przez bł. Matkę Elżbietę Różę Czacką. To w Żytomierzu błogosławiona postanowiła całkowicie oddać się Bogu, wstępując na drogę życia zakonnego. Zachwyt nad pięknem ukraińskiej ziemi i świadomość tamtejszych potrzeb pozwoliły na założenie placówek edukacyjno-opiekuńczych w Starym Skałacie czy w okolicy Żytomierza.

Naszą działalność w Ukrainie, w ziemi rodzinnej Matki Czackiej, rozpoczęliśmy już w 1991 roku w Starym Skałacie na terenie województwa tarnopolskiego.

Od 2012 roku prowadzimy Centrum Rehabilitacji i Wczesnej Pomocy Niewidomym Dzieciom oraz ich Rodzicom im. św. Jana Pawła II „Światło Nadziei”. Prowadzimy turnusy rehabilitacyjne, w których biorą udział małe dzieci wraz z rodzicami. Turnusy odbywają się regularnie i trwają 2 tygodnie. Przyjeżdżają do nas dzieci z całej Ukrainy, ponieważ jesteśmy jedynym Ośrodkiem, w którym przyjmujemy dzieci niewidome z różnymi dodatkowymi niepełnosprawnościami. Nasi mali podopieczni otrzymują specjalistyczną pomoc tyflopedagoga, psychologa, rehabilitanta wzroku, fizycznego rehabilitanta, nauczyciela orientacji przestrzennej i masażysty. Nasze turnusy są dużą pomocą dla dzieci, a także ogromnym wsparciem dla rodziców.

Od jesieni 2003 roku posługujemy w drugiej placówce w Ukrainie – bardzo bliskim sercu Matki Czackiej – Żytomierzu. W prowadzonej przez nas ochronce dzieci uczą się podstawowych czynności dnia codziennego. Przebywając pod naszą opieką od poniedziałku do piątku, nabywają umiejętności niezbędnych do samodzielnego życia. Utrwalają samodzielne jedzenie, ubieranie się oraz uczą się i bawią.

Obecnie w Ukrainie przebywa i podejmuje służbę zgodnie z naszym charyzmatem sześć sióstr w dwóch wspólnotach. Gdy wybuchła wojna, siostry postanowiły zostać na miejscu.

– Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych im. Róży Czackiej w Laskach od lat jest otwarty dla dzieci i młodzieży z zagranicy. W ostatnich pięciu latach kształciło się i rehabilitowało w naszych placówkach 43 uczniów z różnych krajów. Wśród nich są osoby z Wietnamu, Rumunii, Białorusi, Litwy oraz Ukrainy. W tym roku szkolnym do naszych placówek edukacyjnych w Laskach uczęszcza 209 uczniów, z czego 35 to dzieci z Ukrainy. Piętnaścioro z nich dołączyło do nas w ostatnim czasie, czyli po wybuchu wojny w Ukrainie – mówi Elżbieta Szczepkowska – dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach.

Ośrodek w Laskach natychmiast zgłosił swoją gotowość na przyjęcie uchodźców – rodzin z dziećmi z dysfunkcją wzroku. Pierwsi uchodźcy przyjechali już po pierwszym tygodniu wojny, były to dzieci z Domu Dziecka z okolic Charkowa. Organizowaliśmy również zbiórki humanitarne dla sióstr w Żytomierzu i Starym Skałacie.

Od ponad pięciu lat w naszych placówkach uczą się dzieci z Ukrainy. Wybór szkoły w Laskach jest zawsze wielkim wydarzeniem dla całej rodziny. Rodzice odważnie postanawiają zadbać o przyszłość swoich dzieci i rozpoczynają życie w Polsce. Otaczamy opieką nie tylko najmłodszych, ale wspieramy również rodziców w poszukiwaniu pracy i mieszkania. Doskonale rozumiemy, że problem niepełnosprawności dotyka całą rodzinę i wszystkich jej członków trzeba otoczyć wsparciem – mówi s. Julitta Siedlecka – dyrektor Wczesnego Wspomagania Rozwoju Niewidomego Dziecka i Przedszkola w Laskach.

– Doskonale pamiętam swój pierwszy dzień w Laskach. Nic nie rozumiałam i wszystkie głosy były dla mnie obce. Najpierw zjedliśmy śniadanie, a później poszliśmy na plac zabaw – wspomina Amina, uczennica 3 klasy, Ukrainka. Dziś Amina świetnie mówi po polsku i ukraińsku i pomaga nowym kolegom i koleżankom z Ukrainy zaadaptować się w szkole. Tłumaczy podstawowe zwroty i pokazuje Kalinie i Weronice z Kijowa, gdzie są szatnie i łazienki.

Od początku wojny na Ukrainie przyjęliśmy do Ośrodka w Laskach 15 dzieci z dysfunkcją wzroku i dodatkowymi niepełnosprawnościami do szkół i internatów. Niesie to za sobą wiele wyzwań – główną barierą jest język, ale też nierówność w poziomie edukacyjnym. Pracownicy Ośrodka mają doświadczenie w przyjmowaniu obcokrajowców, dlatego podchodzimy do tematu ze spokojem i otwartością. Bardzo ważna jest dla nas współpraca z zagranicznymi ośrodkami, np. w Niemczech, Szwecji, Danii, Szwajcarii, na Węgrzech, Litwie czy Ukrainie. Uczestniczymy w wymianach uczniowskich, konferencjach, warsztatach i spotkaniach poświęconych edukacji i rehabilitacji osób niewidomych i słabowidzących. Na podkreślenie zasługuje wieloletnia współpraca naszego zespołu specjalistów Działu Wczesnego Wspomagania Rozwoju Dziecka Niewidomego i Słabowidzącego z pracownikami Centrum Rehabilitacyjnego w Starym Skałacie w Ukrainie. Wiele razy nasi specjaliści odwiedzali Centrum, by tam prowadzić zajęcia z dziećmi, szkolenia dla pracowników i warsztaty dla rodziców. Każdego roku pracownicy Centrum wraz z rodzinami niewidomych dzieci przyjeżdżają do Polski, by w naszym Ośrodku korzystać z konsultacji u specjalistów oraz odbyć niezbędne wizyty lekarskie w warszawskich placówkach medycznych. Niektóre z rodzin (10 od roku 2013) zdecydowały się na przeprowadzenie się do Polski, by ich dzieci mogły się kształcić i rehabilitować u nas.

Wierzymy, że nasza długoletnia przyjaźń polsko-ukraińska przyczyni się do podarowania szansy na samodzielne życie dzieciom z Ukrainy.

Źródło: www.laski.edu.pl

*

Sytuacja wojenna jest dynamiczna, liczba uchodźców potrzebujących pomocy też się zmienia. Materiały do miesięcznika są przygotowywane ze sporym wyprzedzeniem, więc niektóre dane ulegają zmianom. Obecnie Laski udostępniają swoje placówki w Sobieszewie i Rabce rodzinom ukraińskim (przyp. red.).

⇽ powrót do spisu treści

&&

Listy od Czytelników

&&

Co nas czeka?

Wszyscy spontanicznie działamy na rzecz pomocy Ukrainie. Dary, pieniądze, dobre serca, przygarnięcie do własnych domów, bo trzeba, bo ludzie zagubieni, zdezorientowani, niepewni swego losu. Jednak zaczynam się zastanawiać, jak długo starczy nam odruchów serca, czy jeśli to potrwa rok, a może i kilka lat, zabraknie nam już i środków i cierpliwości, by kontynuować miłość bliźniego?

A co, jeśli wcześniej zła wola szaleńca sięgnie po najgorsze? Zanim jednak wyparujemy, co przyjdzie nam jeszcze przeżyć za dobroć okazaną uchodźcom z Ukrainy?

Wystarczy sięgnąć myślą do II wojny światowej, żeby przywołać wspomnienia z ukrywanymi Żydami. Ilu Polaków zapłaciło za to życiem?

Nie chodzi o nas, którzy dobiegamy kresu, ale o nasze wnuki i prawnuki. Nic nie możemy zrobić? Owszem, możemy. Pozostała wciąż jeszcze modlitwa, by dobry Bóg uchronił świat od zagłady.

Może aktualne zawierzenie Papieża Franciszka jest jedyną formą ocalenia świata, ale żeby tak się stało, nie wystarczy czekać biernie. Wszyscy, jak tu jesteśmy i żyjemy, musimy zrobić wszystko, żeby na to zasłużyć, a żeby do tego doszło, trzeba się zjednoczyć w miłości i pokorze.

Niech nam Pan Bóg wybaczy to wszystko, czym przeciw Niemu zgrzeszyliśmy. Stanie się tak jednak tylko wtedy, gdy ze skruszonym sercem do Niego zawołamy:

Panie, zmiłuj się nad nami.

Helena Urbaniak

⇽ powrót do spisu treści

&&

Ogłoszenia

&&

SPRZEDAM

Sprzedam maszynę brajlowską Perkins, brajlowski zegarek kieszonkowy, brajlowski budzik. Ceny do uzgodnienia. Tel. 58 624-30-41, 789-135-136.

&&

SPRZEDAM

Sprzedam Perkins Smart Brailler – elektroniczna brajlowska maszyna do pisania, bBREK – klawiatura brajlowska do urządzeń mobilnych. Ceny do uzgodnienia. Tel. 693-289-020.

⇽ powrót do spisu treści

&&

Praca dla nauczyciela informatyki

Ośrodek Szkolno‑Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych im. Róży Czackiej w Laskach koło Warszawy poszukuje nauczyciela informatyki.

Wymagania:

Wymiar czasu pracy:

Osoby zainteresowane proszone są o kontakt z Dyrekcją Ośrodka pod numerem tel.: 604 620 169.

Rodzic wychowanka Ośrodka

⇽ powrót do spisu treści

&&

Turniej blind tenisa już w najbliższy weekend

– Gram w tenisa ziemnego, chociaż nie widzę piłki – mówi niewidomy mężczyzna. Brzmi abstrakcyjnie? Bynajmniej! Blind tenis to dyscyplina, która od 2015 r. fascynuje, inspiruje oraz rozwija kondycyjnie i sensorycznie Polaków z dysfunkcją wzroku. Od trzech lat pasjonaci białego sportu z całego kraju przyjeżdżają do Warszawy, by sprawdzić swoje umiejętności podczas ogólnopolskiego turnieju. Kto zostanie tegorocznym mistrzem Polski w tej dyscyplinie, a kto będzie musiał obejść się smakiem – okaże się już w najbliższy weekend.

Ⅲ Ogólnopolski Turniej Blind Tenisa RAKIETY ATNiS to wydarzenie, podczas którego spotkają się niewidomi i słabowidzący zawodnicy tenisa ziemnego, by powalczyć o podium. Impreza, której organizatorem jest Fundacja Widzimy Inaczej, rozpocznie się w sobotę, 21 maja o g. 17.00, a zakończy w niedzielę, 22 maja około g. 20.00. Rozgrywki prowadzone będą na kortach Warszawskiego Klubu Tenisowego MERA przy al. Bohaterów Września 12.

Partnerami wydarzenia są: Polski Związek Tenisowy oraz Warsaw Sports Group.

Turniej odbędzie się dzięki wsparciu sponsorów: Strefa Tenisa, Warszawski Klub Tenisowy MERA, „Społem” WSS Śródmieście, sklep Presto City Cafe oraz Inżynieria dla Środowiska.

Zwycięzcy turnieju otrzymają puchary ufundowane przez Polski Związek Tenisowy oraz upominki przygotowane przez sponsorów.

Rozgrywki może oglądać każdy, kto przyjdzie na korty WKT Mera, jednak publiczność proszona jest o zachowanie ciszy, by zawodnikom łatwiej było skoncentrować się na dźwięku piłki. Kibicować można również zdalnie, ponieważ wydarzenie będzie stremingowane (link zostanie podany najpóźniej dzień przed turniejem na stronie internetowej www.widzimyinaczej.org.pl oraz na fanpage’u Fundacji Widzimy Inaczej (https://www.facebook.com/widzimyinaczej) na Facebooku.

Mamy swoją Akademię!

Blind tenis (tenis ziemny dla osób niewidomych i słabowidzących) to dyscyplina od dawna uprawiana za granicą, znana w takich krajach jak: Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, a nawet Australia czy Singapur. Jej twórcą jest niewidomy Japończyk Miyoshi Takei, do Polski wprowadziła ją kilka lat temu Agata Barycka. Zasady tego sportu są niemal identyczne jak w tenisie ziemnym. Do gry używa się jednak specjalnej, produkowanej w Japonii udźwiękowionej piłki, która jest nieco większa i bardziej miękka od typowej piłki tenisowej. Podczas gry można ją odbić od ziemi trzy, dwa lub jeden raz – w zależności od stopnia niewidzenia tenisisty. 

Blind tenis jak każdy sport wpływa przede wszystkim na rozwój kondycji, ale osobom z niepełnosprawnością wzroku pomaga też w innych obszarach: w przełamywaniu lęku przestrzeni, w orientacji w terenie, w koncentracji na otaczającym świecie, na identyfikowaniu dźwięków, itp.

Rozpowszechnianie blind tenisa to jedno z głównych działań Fundacji Widzimy Inaczej, która istnieje od 2015 r. Organizacja prowadzi Akademię Tenisa dla Niewidomych i Słabowidzących, w ramach której pod okiem doświadczonych trenerów osoby z niepełnosprawnością wzroku – dorośli i dzieci – poznają tajniki gry, rozwijają swoje umiejętności i szukają najlepszych sposobów na to, by dbać o swoją kondycję fizyczną i zdrowie. Udział w zajęciach jest bezpłatny, projekt realizowany jest na terenie województw: dolnośląskiego, kujawsko-pomorskiego, lubelskiego, łódzkiego, opolskiego, małopolskiego, mazowieckiego, pomorskiego, śląskiego, warmińsko-mazurskiego, wielkopolskiego, zachodniopomorskiego. Projekt „Akademia Tenisa dla Niewidomych i Słabowidzących (ATNiS II)” współfinansowany jest ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Szczegółowe informacje: biuro@widzimyinaczej.org.pl; tel. 605 368 660 lub 690 062 644.

⇽ powrót do spisu treści

Drogi Czytelniku!

Wesprzyj działalność na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przekazując swój 1% podatku Organizacji Pożytku Publicznego – Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a” wpisując w roczne rozliczenie PIT numer KRS 0000515560.

Możesz również przekazać dowolną kwotę na numer konta:
33 1750 0012 0000 0000 3438 5815
BNP Paribas Bank Polska S.A.
z dopiskiem:
Darowizna na cele statutowe Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”.

Z góry dziękujemy za wsparcie, życzliwość i zrozumienie.

Zarząd Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”

⇽ powrót do spisu treści