Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 9/78/2022
wrzesień
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Jesienny poeta – Franciszek Kobryńczuk
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Bankomaty dla osób z niepełnosprawnościami – Związek Banków Polskich
Pigwa i pigwowiec – zapomniane czy zakazane owoce z wieloma zaletami – Damian Szczepanik
O przebaczaniu – Małgorzata Gruszka
Nie wiedział co znaczy kapitulacja – Paweł Wrzesień
Książę wśród lektorów – Marta Kawalec
Irena Kwiatkowska – dama teatru, radia i telewizji – Radosław Nowicki
Magia teatru i wyobraźni – Alicja Nyziak
Jestem spełnionym człowiekiem – Marta Warzecha
Warto posłuchać – Izabela Szcześniak
Galeria literacka z Homerem w tle
Nie ma tego złego… – Maria Choma
Polski akcent na konferencji w Rzymie – Hanna Pasterny
Szkoła nie taka straszna jak ją widzą (cz. I) – Anna Kłosińska
Edukacja ponadpodstawowa dla osób niepełnosprawnych – Krystian Cholewa
Genialni niewidomi – Teresa Dederko
Tak, ale… Warto wspierać, oj, warto – Stary Kocur
&&
Drodzy Czytelnicy!
Wrzesień kojarzy nam się przede wszystkim z obchodami kolejnych rocznic wybuchu II wojny światowej, ale też z rozpoczęciem nowego roku szkolnego i wakacyjnymi wspomnieniami. Właśnie te tematy można znaleźć we wrześniowym numerze „Sześciopunktu”.
Polecamy Państwa uwadze artykuł o bohaterskim majorze Hubalu zamieszczony w dziale „Rehabilitacja kulturalnie”, a także w rubryce „Nasze sprawy” dwa teksty opisujące ścieżkę edukacyjną ucznia niepełnosprawnego uczącego się w szkole ogólnodostępnej.
Z pewnością wszyscy Czytelnicy z zainteresowaniem i wzruszeniem przeczytają artykuł jubileuszowy poświęcony wspaniałemu lektorowi Panu Ksaweremu Jasieńskiemu.
W „Galerii literackiej” publikujemy sympatyczne, bardzo optymistyczne opowiadanie, mówiące o tym, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Czy zdajemy sobie sprawę, że wszyscy płacimy podatki i czy wiemy, na co te pieniądze są przeznaczane? Wszystkiego o podatkach dowiemy się z poradnika prawnego, natomiast zaprzyjaźniona z „Sześciopunktem” Pani psycholog wyjaśnia, czym jest przebaczanie, jak przebiega proces wybaczania, od czego zależy i czy zawsze można wybaczyć.
Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”.
Życzymy ciekawej lektury.
Zespół redakcyjny
&&
Franciszek Kobryńczuk
Jesienny poeta w jesiennym pejzażu
Siedząc na ławce gdy nieba abażur
Spadł nisko nad parkiem - zawołał z radością;
– Jesieni, ty roku się stajesz starością!
Jesteśmy w swym wieku i równi i piękni!
Listowie jest złote, wiatr wprawia je w taniec.
W aurze gałązek wróbelków ćwierkanie.
Jak dobrze jak pięknie jest w dole i w górze!
Daj Boże jesieni tu trwać jak najdłużej!
Już księżyc na niebie zahacza się o brzeg
gotyki kościołów, jak te dmuchawce
i nie wiem zupełnie dlaczego tak dobrze
jest siedzieć poecie w tym parku na ławce.
&&
&&
Związek Banków Polskich
„Dostępny bankomat” to projekt realizowany przez grupę roboczą ds. obsługi osób z niepełnosprawnościami przez banki działającą przy Związku Banków Polskich we współpracy z bankami i Fundacją Widzialni przy wsparciu oraz pod patronatem Narodowego Banku Polskiego i Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii.
Stworzona w ramach projektu dedykowana strona internetowa umożliwia wszystkim użytkownikom sieci dostęp do bazy bankomatów z udogodnieniami dla osób z różnymi niepełnosprawnościami, narażonymi na wykluczenie cyfrowe. W Polsce jest ok. 5 milionów takich osób.
Baza zawiera bankomaty z takimi udogodnieniami jak:
Stworzona baza informacji na temat bankomatów - ich lokalizacji i przystosowaniach - ma umożliwić osobom z niepełnosprawnościami większą aktywność i samodzielność.
Celem projektu „Dostępny bankomat” jest przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu i cyfrowemu poprzez likwidowanie ograniczeń i zwiększanie dostępności do usług finansowych osobom z różnymi potrzebami.
Projekt ma za zadanie z jednej strony ułatwić użytkownikom zlokalizowanie urządzenia i umożliwić skorzystanie z usług bankowych, a z drugiej zachęcić banki do prowadzenia działań zmierzających do zapewnienia dostępności swoich urządzeń osobom z niepełnosprawnościami.
Projekt „Dostępny bankomat” jest współfinansowany przez Narodowy Bank Polski.
Źródło: https://www.dostepnybankomat.pl/
&&
&&
Prawnik
Jak mawiał klasyk, w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Warto w takim razie przyjrzeć się tak ważnej gałęzi prawa jaką jest prawo podatkowe. Bez wątpienia jest to najbardziej rozbudowana, najbardziej skomplikowana i ostatnimi czasy także, niestety, najczęściej nowelizowana sfera naszego prawa. Nie wchodząc jednak w zawiłości systemu podatkowego, w dzisiejszym artykule skupimy się na kwestiach podstawowych. Podatki płaci każdy z nas, ale czy potrafimy wskazać, jakie dokładnie, w jakich stawkach, w jakich życiowych sytuacjach i gdzie one właściwie trafiają.
Zacznijmy od definicji, która została sformułowana w szóstym artykule Ustawy o ordynacji podatkowej z 29 sierpnia 1997 roku. Wedle definicji, podatek w Polsce to: publiczno‑prawne, nieodpłatne, przymusowe i bezzwrotne świadczenie pieniężne na rzecz Skarbu Państwa, województwa, powiatu lub gminy, wynikające z ustawy podatkowej
.
W Polsce obecnie obowiązują następujące podatki:
O ile orientujemy się w tematyce corocznego rozliczenia podatku od osób fizycznych (PIT) czy uregulowania podatku od nieruchomości, to z pozostałymi daninami mamy już problem. Czy wiesz, że stawki podatku akcyzowego albo od towarów i usług (VAT) są uzależnione od rodzaju sprzedawanego artykułu, a ich wysokość jest doliczana do kwoty netto, co składa się na kwotę brutto, którą faktycznie płacimy przy kasie i w niej są już uwzględnione te podatki. Nie musimy więc go odprowadzać, tak jak np. PIT-u, ale faktycznie go płacimy.
Dość często mamy także do czynienia z podatkiem od spadku i darowizn. Otrzymanie czegokolwiek tytułem dziedziczenia lub darowizny każdorazowo rodzi obowiązek podatkowy. Ciąży on zawsze na spadkobiercy lub obdarowanym. W zależności od grupy podatkowej, w której się znajduje, danina publiczna jest naliczana w odpowiedniej wysokości.
Z płacenia podatku od spadku i darowizn zwalnia:
Warto także pamiętać o obowiązku podatkowym w kontekście wyprzedawania zbędnych nam już przedmiotów. Bezpiecznie możemy sprzedawać w internecie, sprzedając rzeczy do kwoty, która miesięcznie nie przekracza 50% obowiązującego minimalnego wynagrodzenia - wtedy sprzedaż kwalifikuje się jako prowadzenie działalności nierejestrowanej. Płacimy wtedy podatek uwzględniony w rocznym PIT. Powyżej wspomnianej kwoty działalność powinna zostać zarejestrowana.
Miłośnicy czworonogów powinni zainteresować się, czy w ich gminie nie obowiązuje podatek od posiadania psa. Należy go uiścić do końca kwietnia każdego roku i w ciągu 14 dni od daty, gdy staniemy się opiekunami zwierzęcia. Gdy dojdzie do zwłoki w zapłacie, na naszym koncie zaczynają się pojawiać odsetki w wysokości do 10% rocznie od należnej sumy. Z opłaty tego podatku są zwolnione m.in. osoby niepełnosprawne oraz po 65. roku życia, a w niektórych miejscowościach także te, które adoptowały zwierzaka ze schroniska.
Z perspektywy każdej osoby niepełnosprawnej interesującym podatkiem jest danina solidarnościowa, czyli podatek, który zmuszone są zapłacić osoby o najwyższych dochodach w kraju, które przekraczają milion złotych rocznie. Wedle deklaracji ustawodawcy, podatek solidarnościowy został wprowadzony, aby zapewniać środki na realizację projektów i inicjatyw skoncentrowanych na potrzebach osób niepełnosprawnych. W praktyce jest on źródłem finansowania m.in. zasiłków pogrzebowych i dodatkowych świadczeń dla emerytów. Niestety, obecna formuła ma już niewiele wspólnego z celem, który pierwotnie przyświecał powołaniu tego funduszu. Wsparcie skierowane do osób niepełnosprawnych schodzi na dalszy plan.
Na koniec jeszcze słów kilka, gdzie konkretnie trafiają płacone przez nas podatki. Biorąc tylko pod uwagę PIT i CIT, sytuacja wygląda następująco. Do budżetu gminy trafia ok. 40 proc. podatku PIT odprowadzanego przez mieszkańców i ok. 10 proc. podatku CIT płaconego przez firmy działające na jej terenie. Reszta zasila budżet państwa.
Na podkreślenie zasługuje fakt, iż o dopełnieniu obowiązku podatkowego musimy pamiętać sami, bez ponaglania ze strony Urzędu, a nieznajomość prawa czy roztargnienie nie są żadną wymówką. Nie bagatelizujmy konieczności regulowania danin publicznych, albowiem konsekwencje prawne mogą być dotkliwe.
&&
&&
Damian Szczepanik
Na początek wyjaśnię, czym różni się pigwa od pigwowca, gdyż wielu ludzi nie odróżnia tych dwóch gatunków roślin. Pigwowiec jest krzewem, który rośnie do 1,5 metra wysokości i kwitnie wczesną wiosną. Kwiaty pigwowca są białe lub różowe. Z powodu pięknych kwiatów jest często hodowany w ogródkach działkowych jako krzew ozdobny. Jesienią wydaje bardzo zdrowe owoce, które nadają się tylko na przetwory, gdyż nie są to owoce deserowe. Mam właśnie taki krzew w swoim ogródku i zawsze muszę uważać w czasie zbiorów, gdyż ze względu na dużą ilość kolców można się łatwo pokaleczyć. A nikt z nas nie chce wyglądać jak po próbie wykąpania kota.
Pigwa jest drzewem i znacznie różni się od pigwowca. Ma dużo większe owoce i osiąga wysokość około dwóch do trzech metrów. Owoce pigwy są najczęściej gruszkowate lub jabłkowate i bardzo twarde. Pigwy surowej nie należy jeść, musimy ją przetworzyć. Pigwa w smaku jest kwaśna, a wręcz czasami cierpka. Jednakże potraktowana odpowiednią ilością cukru i obróbką termiczną nabiera aromatu i konsystencji.
Pigwa i pigwowiec są roślinami długowiecznymi, przy odpowiednim pielęgnowaniu, przycinaniu i formowaniu mogą rosnąć w jednym miejscu przez wiele lat. Poza zbliżoną nazwą nie mają ze sobą wiele wspólnego. Jeżeli chodzi o różnice w zastosowaniu pigwy i pigwowca, jest to kwestia gustu. Istnieją zwolennicy, którzy uważają, że wszystko co z pigwy jest lepsze, a ci od pigwowca odwrotnie. Generalnie, przeznaczenie obu owoców jest podobne. Zarówno owoce pigwy, jak i pigwowca są bardzo twarde i kwaśne, zatem nadają się tylko na przetwory. Owoce te zawierają 7 razy więcej witaminy C niż cytryna.
Osobiście należę do entuzjastów pigwowca. A to dlatego, że go uprawiam i uważam, że wszystko co z pigwowca jest lepsze, a przede wszystkim nalewka. Nalewka z pigwowca jest bardzo esencjonalna i aromatyczna, ci, którzy ją robią albo pili, wiedzą o co chodzi. Nalewka z pigwy jest bardziej mdła i mniej aromatyczna. Natomiast są ludzie, którzy uważają, iż dżemy i konfitury z pigwy są lepsze.
Oba owoce możemy kupić w wielu marketach.
Owoce pigwy zawierają bogactwo składników mineralnych. Magnez, fosfor, wapń, potas, żelazo, miedź i siarkę, również witaminy A, B i dużą dawkę witaminy C. Pigwa nie tylko poprawia odporność organizmu, ale także oczyszcza przewód pokarmowy, poprawia apetyt, ma działanie przeciwzapalne. Dodatkowo wspomaga odchudzanie, regeneruje wątrobę oraz poziom cholesterolu i obniża poziom cukru we krwi. Ponadto zapobiega biegunce oraz wymiotom.
Owoce pigwowca to również olbrzymia dawka zdrowia. Koncentrują się w nich polifenole, kwasy organiczne, błonnik, pektyny oraz witamina C. Krzew sam w sobie jest eko, bo nie atakują go żadne szkodniki i choroby, więc nie są potrzebne chemiczne opryski. To kwintesencja zdrowia. Oprócz właściwości prozdrowotnych owoców, nasiona mają zastosowanie w kosmetyce i farmacji. Przetwory z pigwowca przeciwdziałają cukrzycy, gdyż stwierdzono ich działanie hipoglikemiczne oraz wpływ na metabolizm tłuszczów i zdolność do wymiatania drobnych rodników. Udowodniono też działanie przeciwmiażdżycowe, antynowotworowe, obniżające poziom złego cholesterolu we krwi. Pigwowiec posiada również właściwości antywirusowe, ponieważ wzmaga produkcję interferonu. Dzięki zawartości potasu reguluje także ciśnienie krwi.
Dla wszystkich osób lubiących słodkości, poniżej podaję nieśmiertelny przepis babci na dżem z pigwy. Będziemy potrzebowali około 0,5 kg owoców pigwy, szklankę cukru, pół szklanki wody i sok z jednej cytryny. Pigwę obieramy ze skórki i kroimy na drobne kawałki, usuwając przy tym nasiona i pestki. Oczyszczone kawałki wrzucamy do garnka i po zalaniu sokiem z cytryny i wodą stawiamy na mały gaz. Cukier dodajemy, kiedy woda zacznie się już gotować. Gotujemy do momentu aż pigwa całkowicie się rozpadnie, a dżem zgęstnieje. Gdy będzie już gotowy, możemy go przełożyć do wcześniej przygotowanego, wyparzonego słoika. Słoika z zawartością dżemu już nie pasteryzujemy, lecz po przestygnięciu przechowujemy w lodówce. Dżem z pigwy jest doskonały do herbaty i deserów.
A teraz coś dla prawdziwych smakoszy. Przepis na napój dla dorosłych. Tak zwana pigwowcówka. Przygotowując nalewkę z owoców pigwowca, najpierw musimy oczyścić owoce z pestek i gniazd nasiennych. Jest to dość długa i żmudna robota, ale warto się pomęczyć dla dobrego końcowego efektu. Im drobniej pokroimy owoce, tym więcej wydobędziemy z nich soku. Do słoja wkładamy 1 kg owoców i zasypujemy 1 kg cukru. Słój zakręcamy i odstawiamy w ciepłe miejsce, tak aby cukier się rozpuścił i wyciągnął z owoców cały sok. Słojem trzeba co jakiś czas potrząsać.
Po upływie miesiąca możemy otworzyć nasz słój i zlać z niego cały sok. Następnie do soku wlewamy wódkę w stosunku 1 do 1. Całość mieszamy, przelewamy do butelek i przechowujemy w ciemnym miejscu przez kilka miesięcy. No, niestety! Trzeba poczekać.
Przez ten czas, nasza nalewka będzie się klarować i nabierać ładnego, bursztynowego koloru. Klarowanie trwa najczęściej do 6 miesięcy. Nalewkę należy trzymać w ciemnych butelkach, aby witamina C się nie utleniała.
Pigwowcówkę polecam szczególnie w jesienne i zimowe dni. Kiedy nas zawieje czy też przemarzniemy, kieliszek tej pysznej nalewki nie tylko nas rozgrzeje, ale też uchroni przed przeziębieniem. Tylko z rozwagą, Kochani!
&&
&&
Kuchareczka
Nie znam osoby, która nie lubi pierogów, bo to cudowna przekąska. Może służyć jako drugie danie lub dodatek do wykwintnych kolacji.
Pieróg to poduszeczka wypełniona słodkim lub wytrawnym farszem. Jego głównym składnikiem jest mąka (pszenna, żytnia lub wieloziarnista) i w zależności od upodobań gorąca woda lub gorące mleko. Do ciasta można dodać jajko, kilka łyżek oleju lub grudkę masła.
Nie ma jednego, konkretnego przepisu na pierogowe ciasto. Farsze również są przeróżne, mogą być na słodko, słono, w wersji mięsnej lub roślinnej.
Przykładowo farsz wykonujemy z owoców przesypanych cukrem, twarogu z cukrem, cynamonem i jajkiem, twarogu wymieszanego ze szczypiorkiem, mielonym serem żółtym z dodatkiem majonezu, koncentratu pomidorowego, kapusty z grzybami, sera feta ze szpinakiem oraz mięsnego nadzienia z różnymi dodatkami jak: posiekana cebulka, starte pieczarki, odrobina musztardy; farszem mogą być też ugotowane, zmielone nasiona strączkowe.
Do przygotowania pierogów potrzebujemy miski, sitka, stolnicy, wałka (niekoniecznie), pierożnicy (lub szklanki) i wilgotnej ściereczki do przykrycia ciasta.
Mąkę przesiewam przez sito do miski. Odlewam pół litra gorącego mleka lub wody i zaparzam mąkę. W przypadku samej wody nie używam żadnych dodatków albo wbijam jajko lub wlewam trzy łyżki oleju lub dodaję grudkę masła i sól.
Ciasto mieszam najpierw łyżką, by się nie poparzyć. Gdy nieco ostygnie, zagniatam ręką na gładką masę, z której formuję kulę. Przykrywam wilgotną ściereczką i zostawiam na pół godziny żeby odpoczęło.
Farsz najlepiej przygotować poprzedniego dnia, by mieć jak najmniej pracy.
Kiedy ciasto odpocznie, przystępuję do produkcji pierogów. Do wykonania pierogów potrzebuję wałka, szklanki lub specjalnej pierożnicy - foremki do pierogów w kształcie kółka na zawiasach, która składa gotowy pieróg na pół.
Ciasto odrywam po kawałku, by reszta nie ulegała wyschnięciu. Lekko oprószam stolnicę mąką, kładę ciasto i od środka wałkuję na cienki placek. Następnie, przy pomocy szklanki lub pierożnicy wykrawam kółka z ciasta. Kółka nie powinny przekraczać grubości dwóch milimetrów, inaczej nie będą smaczne, ale nie mogą być zbyt cienkie, by nie rozpadły się podczas gotowania. Wykrojone z ciasta kółko przekładam do pierożnicy, na środek nakładam porcję farszu. Nie może być go zbyt mało, gdyż w trakcie spożywania farszu nie wyczujemy; nie może być też zbyt dużo, by pierogi w trakcie gotowania nie popękały. Następnie unoszę dwa zawiaski pierożnicy i zamykam oba brzegi kółka w półksiężyc. Wolę oba boki kółka mocno ścisnąć dwoma palcami (kciukiem i palcem wskazującym), by mieć kontrolę nad powstałą falbaną. Pierogi wrzucam do dużego garnka z wrzącą i osoloną wodą, gdy łyżką wyczuwam, że wypływają na wierzch, czekam jeszcze trzy minuty i wyłączam kuchenkę.
Inna metoda wykonywania pierogów polega na lepieniu kulek z ciasta wielkości dużego orzecha. Wykonane kulki przykrywam ściereczką, by nie wyschły. Kulkę kładę na stolnicę, wydrążam palcem dołek, ale nie na wylot. Umieszczam w nim dwa palce wskazujące obu rąk i kulkę rozciągam prawym wskazującym palcem w prawo, lewym w lewo. Co chwila wykonuję lekki obrót ciasta i rozciągam kulkę na cienki placek. Wtedy wiem, że wykorzystałam całe ciasto.
Placuszek kładę w dołku pierożnicy, układam farsz i brzegi pieroga mocno ściskam palcami obu rąk, najpierw od strony lewej do prawej i od prawej do lewej.
Ciasto wykonuję wg przepisu podanego wyżej. Po odpoczęciu ciasta tworzę kulki, rozciągam na cienkie placuszki. Ciasto wykonuję wg przepisu podanego wyżej. Po odpoczęciu ciasta tworzę kulki, rozciągam na cienkie placuszki. Przystępuję do wykonania farszu: ser i gotowane poprzedniego dnia ziemniaki mielę w maszynce do mięsa lub przeciskam przez praskę (blendowanie zbyt mocno rozrzedza ziemniaki), mieszam z solą, pieprzem i posiekaną i przysmażoną cebulką.
Farsz nakładam na placuszki, zostawiam wolne brzegi, zaciskam palcami. Pierożnica ułatwia mi nakładanie farszu na krążek z ciasta, gdyż jest wklęsła i dzięki temu farsz mi nie spadnie.
Niektóre gospodynie nakładają farsz na krążek, ale go nie składają na pół, tylko przykrywają drugim krążkiem; wówczas pieróg jest większy i okrągły.
Zawsze lepiej zrobić więcej farszu, by go nie zabrakło. Gdy nam zostanie, można, w przypadku farszu mięsnego, wykorzystać go na kotleciki, natomiast z farszów serowych, warzywnych i innych wykonać pasty do pieczywa.
Gotowe pierogi polewam stopionym boczkiem z cebulką, niektórzy pierogi polewają masłem, każdy pierożek zdobią kleksem śmietanki, w przypadku pierogów na słodko - śmietankę ubijają z cukrem.
Dobrą alternatywą są pierogi podsmażone na tłuszczu, są wtedy chrupiące i smaczniejsze.
Pierogi można wykonać także z ciasta drożdżowego; wtedy pieczemy je w temperaturze 160 stopni C pół godziny.
Spotkałam się z pewnym zwyczajem podczas okolicznościowych uroczystości, że do pierogów wkłada się niespodziankę w postaci grosika. Kto otrzyma taki pierożek, stanie się bogaty.
Smacznego!
&&
&&
Małgorzata Gruszka
Chcę przebaczyć komuś uczynioną mi dość poważną krzywdę. Czy to normalne? Czy normalna i zdrowa jest chęć przejścia do porządku dziennego nad krzywdą dającą długofalowe konsekwencje?
Oto z czym zwróciła się do mnie Czytelniczka „Sześciopunktu”. Jej wypowiedź i pytania zainspirowały mnie do podjęcia w poradniku psychologa tematu przebaczania.
W języku staropolskim istniało słowo „baczyć”, które znaczyło tyle samo co „uważać, pilnować, przywiązywać wagę”. Używane dziś słowa „przebaczyć” i „wybaczyć” znaczą tyle samo, co „przechodzić do porządku dziennego nad słowami lub uczynkami krzywdzącymi kogoś i powodującymi cierpienie”. Owo przechodzenie bywa różne w zależności od tego, jakich słów lub uczynków dotyczy i jest kluczowe, bowiem przebaczanie rzadko bywa natychmiastową czynnością naszego umysłu i serca. Szybko i łatwo wybaczamy drobne uchybienia zdarzające się najbliższym, przyjaciołom, znajomym i osobom przygodnie spotykanym w różnych okolicznościach i miejscach. Wybaczanie większych i raniących krzywd jest procesem rozłożonym w czasie. W procesie tym następuje stopniowe łagodzenie odczuwanych emocji negatywnych, głównie gniewu i żalu. Emocje te ulegają wyciszeniu wraz tym, jak oddalamy się od jakiegoś wydarzenia. Oddalając się, zyskujemy ponadto nową, szerszą perspektywę, nowe spojrzenie na wydarzenie. Nierzadko poznajemy nowe fakty, które zmieniają początkowe widzenie całej sytuacji. Zdaniem psychologów, proces wybaczania obejmuje akceptację, że doszło do wykroczenia lub szkody wyrządzonej nam przez kogoś innego; zmniejszenie pragnienia lub chęci szukania zemsty lub rekompensaty; czasami chęć zbliżenia się, zmniejszenia dystansu do osoby, która nas skrzywdziła oraz zmianę negatywnych uczuć wobec tej osoby. Ważnym elementem procesu wybaczania jest postępowanie kogoś, komu wybaczamy. Widząc, że stara się naprawić wyrządzoną krzywdę lub zadośćuczynić ją nam w jakiś możliwy sposób, a także nie powtarzać raniącego nas zachowania, szybciej i łatwiej jesteśmy skłonni przebaczyć.
Umiejętność przebaczania potrzebna jest do tego, by podtrzymywać relacje z ludźmi. Nie umiejąc przebaczać, nie potrafilibyśmy przechodzić do porządku dziennego nad najmniejszymi uchybieniami ze strony innych i - prędzej czy później - popadlibyśmy w konflikty ze wszystkimi. To, w jakim stopniu umiemy przebaczać, zależy od wrodzonych cech osobowości; wzorców przejętych ze środowiska, w którym wychowywaliśmy się i wzrastaliśmy, a także od naszego osobistego doświadczenia i podjętych samodzielnie decyzji. Posiadanie cech utrudniających przebaczanie, jak np. skupianie się na doznanych krzywdach i powracanie do nich w myślach, wychowanie przez osoby rzadko wybaczające błędy nie wyklucza świadomego nauczenia się przebaczania w dorosłym życiu. Czynności tej możemy nauczyć się, obserwując zachowania innych ludzi, zwłaszcza tych, którzy wybaczają nam nasze błędy.
Przebaczanie bywa trudne z powodu błędnego rozumienia tego pojęcia. Zacznijmy od tego, że nie oznacza ono zapominania doznanych krzywd. Zapominać oznacza puszczać w niepamięć i uznawać za niebyłe. W przebaczaniu chodzi o coś zupełnie innego. Przebaczając, nie zapominamy krzywd, ale zauważamy, że bolą mniej lub świadomie działamy na rzecz zmniejszenia tego bólu, koncentrując się na staraniach osoby, od której doznaliśmy krzywdy bądź na innych budujących i wzmacniających nas elementach rzeczywistości. Przebaczanie to nie zapominanie krzywd, ale rezygnacja z ich rozpamiętywania. Małżonkowie wybaczający zdradę pamiętają co się stało, ale nie rozpamiętują tego wydarzenia.
Przebaczanie nie musi oznaczać pojednania ze sprawcami krzywd, nawiązania z nimi jakiejkolwiek relacji czy kontynuowania jej. Więźniowie obozów koncentracyjnych wybaczający swoim oprawcom nie jednają się z nimi i nie nawiązują relacji; osoby wychodzące z relacji przemocowych wybaczają partnerom, ale nie kontynuują tych relacji.
Wybaczanie nie jest oznaką słabości czy uległości wobec kogoś, kto nas skrzywdził. Żeby wybaczyć poważne naruszenie naszych granic, musimy najpierw pogodzić się z faktem, że nastąpiło. Do tego, żeby się z tym pogodzić potrzebujemy wewnętrznej siły i oparcia w samym sobie.
Istotą wybaczania jest uwolnienie się od wpływu przeszłości na nasze teraźniejsze życie. Wybaczanie pomaga bardziej nam niż tym, którzy nas skrzywdzili. Uzdrawiająca i przywracająca spokój moc wybaczania nie oznacza jednak, że mamy się do niego zmuszać. Jak napisałam wyżej, wybaczanie jest procesem rozłożonym w czasie, a zatem nie zawsze i nie od razu jesteśmy w stanie wybaczyć wyrządzoną nam krzywdę. Tym trudniej to zrobić, jeśli ma ona daleko idące i długo odczuwane przez nas konsekwencje. Poczucie krzywdy, złość, żal i pretensje są naturalną reakcją na poważne naruszenie ogólnie przyjętych norm lub reguł, na które umawiamy się z poszczególnymi ludźmi. Autentyczna niemożność wybaczenia czegoś, co wciąż budzi silne i negatywne emocje, jeśli nie trwa zbyt długo, nie jest niszcząca. Niszczące jest pielęgnowanie urazy w imię zasady „nigdy mu/jej/im nie wybaczę”. Pielęgnując urazę i zakładając z góry, że czegoś nigdy nie wybaczymy, zamykamy sobie drogę do uwolnienia się od ciężaru doznanej krzywdy i związanych z nią emocji. Nie czując chęci wybaczenia, lepiej powiedzieć sobie i komuś: „teraz nie wiem, czy zdołam wybaczyć” – z naciskiem na „teraz”, bo to może się zmienić.
Umiejętność wybaczania jest szczególnie użyteczna w relacji z partnerem życiowym. W codziennym życiu dwojga ludzi bardzo przydaje się wybaczanie sobie nawzajem niedoskonałości i wynikających z nich drobnych pomyłek i potknięć. Rozpamiętywanie wszystkiego i wzajemne wytykanie błędów potrafi zmienić wspólne życie w koszmar i rozsadzić związek od środka. Wybaczać jest łatwiej, gdy na codzienne sprawy potrafimy spojrzeć z perspektywy partnera, gdy nie traktujemy wszystkiego śmiertelnie poważnie i gdy w związku zaspokajamy własne potrzeby i realizujemy osobiste wartości.
Dla wielu z nas kłopot z wybaczaniem może oznaczać sprzeczność z powtarzanym w codziennej modlitwie zdaniem „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…”. Z mojej perspektywy „odpuszczamy” oznacza „umiemy lub chcemy odpuszczać”. A co, jeśli w danej chwili nie chcemy, bo nie jesteśmy w stanie odpuścić krzywdy, która wciąż boli i której konsekwencje wciąż ponosimy? Nie posiadam kompetencji osoby duchownej, ale jako psycholog uważam, że o ile w ogóle można mówić tu o grzechu, to tylko wówczas, gdy nieodpuszczenie winy przeradza się w nienawiść do winowajcy i chęć szkodzenia mu. Jeśli przebaczenie czegoś przychodzi nam z trudem, zamiast obwiniać się o to, lepiej dać sobie czas i ewentualnie modlić się o łaskę przebaczenia.
Na koniec, odpowiem na pytanie Czytelniczki. Chęć przebaczenia dużej i dającej dalekosiężne konsekwencje krzywdy jest jak najbardziej normalna i zdrowa. Jeśli tylko czujemy, że przebaczenie komuś jest dla nas dobre, bo uwalnia od napięcia i daje spokój - zdecydowanie warto posłuchać siebie i wybaczyć.
&&
&&
Tomasz Matczak
Nie wiem, czy to jedynie moje przekleństwo, czy też Czytelnicy „Sześciopunktu” miewają podobne doświadczenia, ale ja napotykam ostatnio przedziwne językowe wykwity. Najbardziej śmieszy mnie to, że są one efektem pracy osób, które silą się na zwroty w ich mniemaniu pełne profesjonalizmu i podkreślające rangę wypowiedzi. Język prosty to nie to samo, co prostacki, ale o tym chyba nie wszyscy wiedzą.
Przykładem jest „eskalowanie jakiejś sprawy”. Słownikowo „eskalacja” to stopniowe zwiększanie się siły lub zakresu czegoś i to zwykle czegoś niepożądanego: eskalacja konfliktów, przemocy czy roszczeń. Językoznawcy twierdzą, że znaczenie, jakie czasownikowi „eskalować” nadano w korpomowie, a więc przekazanie jakiejś sprawy do wyższej instancji w celu przyspieszenia jej załatwienia, jest bardzo odległe od właściwego i może stać się przyczyną nieporozumień. Cóż, ale jak brzmi! Klient, który słyszy, że jego sprawa będzie eskalowana, czuje się zapewne doceniony i ważny, bo przecież, gdyby usłyszał pospolite i banalne zapewnienie, iż zostanie przekazana z prośbą o jej szybsze załatwienie, to mógłby odnieść wrażenie, że trafił na jakąś staroświecką i nieeuropejską instytucję! Firma, która eskaluje sprawy, to porządna firma, to firma z tradycjami, to firma godna szacunku, firma zupełnie z innej półki niż ta, która sprawy po prostu przekazuje.
Chciałoby się rzec, parafrazując znane powiedzenie: eskalować to brzmi dumnie!
Tylko czy rzeczywiście?
Dla mnie brzmi śmiesznie i nienaturalnie, ale to może ja mam coś z głową?
Tak samo rzecz się ma ze słowem „jezdny”. W słowniku możemy przeczytać, że jest to rzeczownik i oznacza konnego rycerza lub dotyczy części jakiegoś pojazdu, np. lokomotywa ma wózki jezdne oraz napędowe - wyglądają tak samo, ale pełnią nieco inną rolę. Tymczasem ostatnio wpadło mi w ucho pytanie: czy pojazd jest jezdny? W zdaniu tym „jezdny” użyty jest jako przymiotnik, a pytanie, przetłumaczone na nasze, brzmi: czy pojazd zdolny jest poruszać się, jeździć. Rzecz dotyczy samochodów i aż się boję pomyśleć, co byłoby, gdyby chodziło o statki czy samoloty? Czyżby te pierwsze mogły być pływne, a drugie lotne? Tyle że na przykład lotne piaski raczej nic wspólnego z lataniem w powietrzu nie mają. A człowiek? Czyżby chodny?
Nie można po prostu zapytać, czy pojazdem da się jechać?
Najwyraźniej nie, bo to za pospolite, za banalne, za proste.
Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak się utarło, że aby mówić mądrze, trzeba zdania ubierać w okrągłe słowa. Dziś stało się dniem dzisiejszym, jutro dniem jutrzejszym, a wczoraj dniem wczorajszym. Zamiast do klienta dzwonić, wykonuje się do niego telefon. Różne rzeczy nie tyle nie pasują do siebie, co są niekompatybilne, a dedykować można już nie tylko komuś piosenkę, ale także jakieś rozwiązania czy rzeczy.
Oczywiście, intuicyjnie rozumiemy o co chodzi, więc język spełnia swoją komunikacyjną rolę, ale czy naprawdę konieczne jest takie jego sztuczne pompowanie? Przypomina mi się tu trącący już myszką żart o sprzątaczce, której w rubryce „zawód” wpisano: konserwator powierzchni płaskich.
Zresztą, po co ja narzekam?
Gdyby wszystko było po staremu, to nie miałbym o czym pisać!
&&
&&
Paweł Wrzesień
Mówi się, że wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Polskim wojskowym urodzonym na przełomie XIX i XX wieku los nie szczędził prób, w których wybór był jasny: wycofać się, chronić siebie i bliskich, czy też odpowiedzieć na wezwanie Ojczyzny i za wszelką cenę bronić jej bytu.
Henryk Dobrzański, herbu Leliwa jest przedstawicielem pokolenia, którego drogi życiowe nieustannie przeplatały się z dziejami Polski. Urodzony 22 czerwca 1897 roku, patriotyzm i miłość do oręża otrzymał w genach. Pradziadkiem Henryka był Hipolit hr. Lubieniecki, zasłużony w walkach w powstaniu listopadowym, zaś dziadek to Włodzimierz hr. Lubieniecki - uczestnik powstania styczniowego.
Mały Henio od najmłodszych lat kochał konie i wykazywał się nieprzeciętną odwagą, wprawiającą rodziców w popłoch. Jako 8-latek doznał wstrząsu mózgu, usiłując skłonić konia, na grzbiecie którego pędził, do przeskoczenia pasącej się na polu krowy. W rodzinnym Jaśle przeszedł podstawową edukację w warunkach domowych, a następnie wyjechał do Krakowa, gdzie podjął naukę w szkole realnej. Plany jej ukończenia przerwał wybuch I wojny światowej i chęć zaciągnięcia się do legionów polskich. Na przeszkodzie stał jednak wiek zaledwie 17 lat. Aby przyjęto go w szeregi armii, sfałszował swoją datę urodzenia w dokumentach, przerabiając rok urodzenia na 1896. W II Pułku Ułanów dał się poznać jako utalentowany żołnierz i z czasem skierowano go do szkoły podchorążych. Awans oficerski uniemożliwiła jednak sytuacja polityczna, gdy po odmowie złożenia przyrzeczenia na wierność cesarzowi austro-węgierskiemu, oddział Dobrzańskiego internowano. Henryk ucieka z obozu odosobnienia i jesienią 1918 r. powraca do jednostki macierzystej w Galicji. Spełnia się wielkie marzenie Dobrzańskiego i jego kompanów, gdy 11 listopada 1918 r. zakończenie I wojny światowej przynosi Polsce wyczekiwaną od 123 lat niepodległość.
Wolność nie jest jednak dana raz na zawsze, trzeba jej bronić. Henryk Dobrzański zasłużył się w walkach o polskość Lwowa i w grudniu 1919 r. otrzymał tytuł podporucznika. Dowodził także plutonem w czasie wojny polsko-bolszewickiej, co przyniosło mu nie tylko awans na rotmistrza, ale kilkakrotne odznaczenie Krzyżem Walecznych, a także Krzyżem Virtuti Militari V Klasy.
Gdy sytuacja Polski się stabilizuje, a jej suwerenność krzepnie, poświęca się dalszej edukacji i rozwijaniu pasji sportowych. Kształci się w Centralnej Szkole Kawalerii w Grudziądzu i rozwija umiejętności jazdy konnej. Sukcesy nie każą na siebie długo czekać. W kolejnych latach wygrywa ponad 20 międzynarodowych turniejów hippicznych i reprezentuje Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie w 1928 r. Przed trzydziestką awansuje na majora i obejmuje stanowisko dowódcy szwadronu 18 Pułku Ułanów.
W roku 1926 zmienia się sytuacja polityczna w Polsce. Dochodzi do przewrotu majowego, w wyniku którego państwo dryfuje od demokracji parlamentarnej w stronę autorytaryzmu. Rozpoczyna się okres rządów sanacji. Wówczas też kariera młodego oficera traci rozpęd. Można tylko przypuszczać, że jego silny charakter i niepokorny duch nie były dobrze widziane przez przełożonych. W innym bowiem przypadku, wybryk w postaci ścięcia szablą młodych drzewek w grudziądzkim parku nie spowodowałby zapewne konsekwencji w postaci karnego przeniesienia do 20 Pułku Ułanów w Rzeszowie. Niepowodzenia zawodowe rekompensuje szczęściem osobistym, żeniąc się 3 czerwca 1930 r. ze swą ukochaną Zofią Zakrzeńską, a 2 lata później przychodzi na świat ich jedyna córka.
Lata trzydzieste to zastój kariery wojskowej. Majora przesuwano do kolejnych, drugorzędnych jednostek wojskowych na prowincji, gdzie nie miał szans rozwinięcia skrzydeł. Kryzys przechodzi też jego małżeństwo. W lipcu 1939 r. spada kolejny cios, gdy wskutek postępowania rewizyjno-lekarskiego przeniesiono go do rezerwy.
Dobrzański nie musiał czekać długo na odwrócenie karty swego losu. Wybuch wojny 1 września 1939 r. sprawił, że talent wojskowy majora był znowu niezbędny. Mianowano go zastępcą dowódcy 110 Pułku Ułanów, dowodzonego przez słynnego Jerzego Dąbrowskiego „Łupaszkę” i nakazano marsz w stronę Wilna. Major z niepokojem obserwował jak wokół rozpadają się kolejne pułki, a wielu żołnierzy otwarcie wypowiada posłuszeństwo. Chciał za wszelką cenę, aby jego jednostka kontynuowała walkę przeciwko obu agresorom mimo fatalnej sytuacji Polski w kampanii wrześniowej. Postanawia przebijać się w stronę Warszawy, nawet wówczas, gdy 28 września dotarł doń rozkaz rozwiązania Pułku. Wieść o kapitulacji Warszawy dociera do oddziału podczas postoju w majątku Krupki na Mazowszu, lecz i to nie łamie ducha „Hubala”. Przydomek ten przyjął od zawołania gałęzi rodu Dobrzańskich, z której pochodził. Postanowił wraz z oddziałem dotrzeć na Węgry, a dalej na zachód, aby kontynuować walkę w polskich oddziałach wśród aliantów.
Na początku października toczą zwycięską potyczkę z niewielkim oddziałem niemieckim na Kielecczyźnie, co wzmacnia ducha bojowego Polaków. Wówczas Dobrzański decyduje o pozostaniu na ziemiach polskich i dalszych walkach, licząc, że niebawem Wielka Brytania i Francja rozpoczną intensywne działania wojenne przeciw III Rzeszy, co umożliwi utworzenie nowego frontu na wschodzie. Wspierany przez ludność cywilną ogłasza zaciąg w kieleckiem i powiększa oddział.
„Hubal” nawiązuje kontakt z gen. Karaszewiczem-Tokarzewskim ze Służby Zwycięstwu Polski i otrzymuje jego poparcie. Jednostka Dobrzańskiego rośnie w siłę i w marcu 1940 r. liczy ponad 300 ludzi. Niemcy boją się tej siły, a nie mogąc trafić na ślad (jak go nazywają „szalonego majora”), stosują brutalne represje wobec ludności cywilnej podejrzewanej o udzielanie mu wsparcia. Aby zahamować te represje i uniknąć rzezi oddziału, dowódca Związku Walki Zbrojnej ppłk Leopold Okulicki nakazał 13 marca jego rozwiązanie.
Major Dobrzański postanowił walczyć dalej na własną rękę, a wraz z nim 70 towarzyszy. 30 marca w starciu z Niemcami pod Huciskami tracą zaledwie 2 zabitych, zadając wrogowi ogromne straty.
Legenda „Hubala” przyciąga do grupy kolejnych ochotników. Niestety, rośnie też determinacja Niemców, którzy koncentrują swoje siły w rejonie przemarszu oddziału i okrążają go 30 kwietnia 1940 r. w okolicach Anielina. Tego dnia od kul Wehrmachtu ginie Henryk Dobrzański, a jego grupa idzie w rozsypkę.
Legenda „Hubala” jest symbolem wierności i poświęcenia Ojczyźnie jako wartości nadrzędnej, niezależnie od panujących w niej układów politycznych. Jest też wyrazem niezłomności i wytrwania, wbrew niekorzystnym realiom, do samego końca z wiarą, że ofiara nie będzie zaprzepaszczona i doda sił tym, którzy przyjdą potem. Bardzo przypomina to etos późniejszego powstania warszawskiego. Pamięć o majorze żyje, mimo iż jego zwłok nigdy nie udało się odnaleźć, a do dziś funkcjonuje kilka hipotez na temat miejsca pochówku. Symboliczna mogiła Dobrzańskiego od 2002 r. znajduje się na Cmentarzu Partyzanckim w Kielcach, a w miejscu jego śmierci, w lasach opodal Anielina powstał pamiątkowy Szaniec Hubala.
&&
Marta Kawalec
Szlachcic z pochodzenia, ekonomista z wykształcenia, spiker radiowy… z przypadku. W niebanalny sposób wylądował przed mikrofonem i stał się pierwowzorem dla nagrywających audiobooki. We wrześniu tego roku Ksawery Jasieński kończy 91 lat, co jest doskonałą okazją do powspominania, a dla młodszych do poznania historii wybitnego lektora, który przeczytał dla niewidomych 530 książek.
Dla jednych jest głosem dzieciństwa. Kimś kto codziennie rano witał ich przez radioodbiornik lub czytał książki. Dla innych lektorem, który nie pozwalał zasnąć podczas oglądania filmów fabularnych i przyrodniczych. Pomimo wielu lat, które spędził na zasłużonej emeryturze, jego głos wciąż jest jednak dobrze znany, bo do dziś można go usłyszeć w pociągach warszawskiego metra (gdzie zapowiada stacje I linii).
Ksawery Jasieński to jeden z najwybitniejszych polskich lektorów, zwany „kustoszem żywego słowa”, „człowiekiem o aksamitnym głosie”, lub ze względu na swoją elegancję i wytworność „księciem lektorów”. Skromny laureat Złotego i Diamentowego Mikrofonu oraz Złotej Odznaki Polskiego Związku Niewidomych. Dwukrotnie otrzymał odznakę „Zasłużony Działacz Kultury” oraz Srebrny Krzyż Zasługi, Krzyż Oficerski i Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
Urodził się 13 września 1931 r. w Radomiu, jako syn Marii Jasieńskiej z domu Ośniałowskiej i Henryka Jasieńskiego. Jego rodzice pochodzili ze znamienitych rodów, posiadających wielkie majątki, uznanie wśród ludzi i herby, które choć dziś niewiele już znaczą, są jeszcze symbolem tamtej epoki. Jednak nie tylko Ksawery rozsławił swoją rodzinę w całym kraju. Jego wujem był Marian Ośniałowski, polski poeta pokolenia „Współczesności”, a także Witold Gombrowicz, którego przedstawiać nikomu nie trzeba.
Dzieciństwo Ksawery spędził w rodzinnej posiadłości w Chocimowie, gdzie do dziś stoi jeszcze piękny dworek należący do jego babki. Kiedy dorósł, a wojenny kurz opadł już na ziemię, przeniósł się do Radomia, gdzie ukończył Liceum im. Jana Kochanowskiego, następnie postanowił rozpocząć studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (obecnie Szkoła Główna Handlowa) w Warszawie.
Do Polskiego Radia Ksawery Jasieński trafił jako laureat ogólnopolskiego konkursu na spikera. Zabawne jest to, że jako student ekonomii pewnie nigdy by się na ten konkurs nie zgłosił, gdyby nie silne naciski kolegów z sali szpitalnego oddziału urazowo-ortopedycznego św. Ducha, gdzie spędzał czas czekając na zrośnięcie się kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Urazu tego nabawił się zaś przez wypadek do którego doszło, kiedy wraz z kolegami ze studiów bawił się w wesołym miasteczku. Leżąc tygodniami na wznak, czytał towarzyszom swojej niedoli „Puszczę” A. Gołubiewa. Pacjentom, a z czasem też personelowi tak bardzo podobał się jego głos, że zachęcali go do czytania w każdej wolnej od zabiegów chwili. Kiedy zaś na antenie Polskiego Radia podano informację o konkursie na lektora i spikera radiowego, to właśnie oni zachęcili go, aby pomimo obecnego jeszcze bólu wysłał swoje zgłoszenie.
Pracę rozpoczął 1 lipca 1953 roku. Na antenie można było wtedy jeszcze usłyszeć przedwojenne znakomitości mikrofonu, takie jak Tadeusz Bocheński, Bolesław Kielski i Bohdan Zaleski. Ten ostatni podzielił się kiedyś z Ksawerym informacją, że w wolnych chwilach czyta na żywo książki dla niewidomych. Dla Jasieńskiego zabrzmiało to intrygująco i umówionego dnia pojechał na spotkanie na ulicy Widok 10, gdzie kiedyś była centrala Polskiego Związku Niewidomych.
Niezmiernie spodobało mu się czytanie dla tych, którzy doceniali dobrą literaturę i szybko przywiązał się do tego środowiska, a świetlica przy ul. Widok, podobnie jak dziesiątki innych miejsc, wypełniała się po brzegi, gdy przyjeżdżał i serwował kolejną literacką ucztę. Wkrótce poznał dzięki książkom mnóstwo przyjaciół, bo niewidomi chcieli się spotkać z nim osobiście, porozmawiać i posłuchać jego głosu na żywo. Tak działo się w różnych ośrodkach i miastach, gdzie książki były rozsyłane. Wkrótce zapotrzebowanie na słuchanie literatury przez niewidomych stało się tak duże, że książki zaczęto czytać w studiu, nagrywać i udostępniać w Bibliotece Polskiego Związku Niewidomych i jej oddziałach w całej Polsce. Jako pierwsza wytypowana została książka „Popiół i Diament” Jerzego Andrzejewskiego. Jako lektor za mikrofonem zasiadł zaś nie kto inny, jak Ksawery Jasieński. Wielką rolę w doborze lektur, jak również głosów miała tu Danuta Tomerska, wieloletni pracownik Wydawnictw Nieperiodycznych Polskiego Związku Niewidomych, o której mawiano, że „nauczyła książki mówić”.
Z biegiem lat do grona zacnych lektorów dołączyli także i inni lektorzy, aktorzy i prezenterzy telewizyjni, jednak głos Ksawerego Jasieńskiego był jednym z najbardziej znanych, charakterystycznych i najchętniej wybieranych. Może właśnie dzięki tej popularności, która niewątpliwie była siłą napędową Ksawerego, ale także z powodu wielkiej satysfakcji z każdej przeczytanej książki, lektor nagrał ich w całej swojej karierze 530, co jest wynikiem rekordowym.
To co urzekało słuchaczy, to oczywiście barwa głosu, choć sam Jasieński podkreślał zawsze, że jego głos to w 75% dar losu. Pozostałe 25% były zasługą ćwiczeń, które przez lata wykonywał, by mówić lepiej i brzmieć bardziej „metalicznie”, choć niewątpliwie wymagało to też samozaparcia, bo całe lata wystrzegał się jedzenia lodów i unikał przeziębień, które mogłyby sprowadzić chrypkę.
Zapytany o największe osiągnięcie, Ksawery Jasieński bez wahania odpowiada: nagranie książek dla niewidomych, bo to jest coś, co zostanie na lata
. Największą satysfakcję sprawiało mu zaś, kiedy ktoś mówił, że niedawno usłyszał czytaną przez niego lekturę i bardzo mu się podobała. Do dziś w domu leży jeszcze cała masa listów z podziękowaniami od słuchaczy. W szafie przechowuje zaś wszystkie przesyłki od wiernych słuchaczy: czapki, szaliki, rękawiczki, nauszniki na zimę, z zastrzeżeniem: żebyś się nie zaziębił, bo szkoda twojego głosu
. Ksawery Jasieński do dziś nie wyobraża sobie życia bez książek, jednak czytanie sprawia mu przyjemność dopiero wtedy kiedy, może się tym dzielić z innymi.
Wszystkim zainteresowanym niezwykle ciekawym życiem Ksawerego Jasieńskiego pozostaje zaczekać na wydanie opowieści biograficznej pt. „Lektor”, autorstwa Marty Kawalec. Tymczasem w kolejną rocznicę jego urodzin zaśpiewajmy wszyscy 100 lat!
&&
Radosław Nowicki
– Wybór zawsze wiąże się z utratą rzeczy, której nie wybraliśmy. Ale jeśli zaczynamy po niej rozpaczać, to nie mamy czasu zająć się tym, co wybraliśmy. Ani nie zjemy kotleta, ani nie nacieszymy się smakiem ryby. Żeby być szczęśliwym, trzeba kurczowo trzymać się teraźniejszości - mówiła w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” jedna z ikon teatru, kabaretu, radia i telewizji, Irena Kwiatkowska.
Irena Kwiatkowska urodziła się 17 września 1912 roku w Warszawie. Od młodzieńczych lat interesowała się literaturą i sztuką, co zawdzięczała ojcu. Jej pierwszy kontakt ze sceną miał miejsce już w szkole, gdzie brała udział w jasełkach, grając rolę diabełka. Ponoć bardzo to przeżywała, tym bardziej, że liczyła na rolę aniołka. W szkole średniej nie miała problemu, aby wystąpić w rolach męskich - Kmicica, Zagłoby czy Papkina. Potem postanowiła zdawać do szkoły aktorskiej, ale nie wróżono jej wielkiego sukcesu. Wszystko dlatego, że nie posiadała urody wymaganej przez ówczesne kanony piękna. Jednak na jej talencie poznał się Aleksander Zelwerowicz, dzięki któremu dostała się do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, a jej ciężka praca wydała owoce już kilka lat później. Po jego ukończeniu zagrała rolę tytułowego Świerszcza za kominem w noweli Charlesa Dickensa. Mimo że nie miała do wypowiedzenia żadnej roli, to swoją milczącą grą oczarowała publiczność. Przed wybuchem II wojny światowej występowała głównie w kabarecie Cyrulik Warszawski, ale także w kilku innych teatrach w stolicy, Poznaniu i Katowicach. Konflikt zbrojny wpłynął na jej działalność, ale nawet w jego trakcie nie zrezygnowała z teatralnych ról. Grała w tajnych przedstawieniach reżyserowanych przez Tadeusza Byrskiego i Leona Schillera. Ponadto pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu, a w 1944 roku wzięła udział w powstaniu warszawskim, będąc żołnierzem Armii Krajowej. Po jego zakończeniu musiała jednak opuścić Warszawę.
Po wojnie zaangażowała się w pracę w krakowskim tatrze Siedem Kotów, który założył Konstanty Ildefons Gałczyński. To on pisał dla niej wiersze i teksty, a ona w urokliwy sposób odtwarzała role Hermenegildy Kociubińskiej, sierotki i żony Wacia w „Teatrzyku zielona gęś”. Od roku 1948 przez ponad 40 lat związana była ze stołecznymi teatrami, najdłużej z Teatrem Nowym (1974-1994). Przez ten czas wykreowała ponad sto ról teatralnych, wśród których można wymienić chociażby Dulską w „Jeszcze Dulska”, Chudogębę w „Wieczorze trzech króli”, Aurelię w „Wariatce z Chaillot”, Dorotę w „Grubych rybach” czy Eugenię w „Tangu”. Sławę przyniosły jej także występy w kabaretach. Była gwiazdą kabaretów: Szpak, Dudek oraz Kabaretu Starszych Panów. Zagrała także w kilkunastu przedstawieniach Teatru Telewizji. Była uwielbiana przez publiczność, którą potrafiła rozbawić do łez.
Przez prawie 65 lat współpracowała z Polskim Radiem, będąc w nim pierwszą aktorką zatrudnioną na etacie. Dała się poznać jako świetna lektorka i interpretatorka treści dla dzieci. Ogromnym zainteresowaniem cieszyły się jej audycje, w trakcie których czytała wiersze Juliana Tuwima i Jana Brzechwy, a także „Anię z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery, „Przygody Tomka Sawyera” Marka Twaina, ale największy rozgłos przyniósł jej „Plastuś” Marii Konopnickiej. To właśnie między innymi za tę rolę otrzymała w 1973 roku Złoty Mikrofon, a ponad dwadzieścia lat później została uhonorowana Diamentowym Mikrofonem, czyli nagrodą honorową przyznaną z okazji 70-lecia Polskiego Radia. Otrzymała także nagrodę Gwiazdy Telewizji Polskiej z okazji 50-lecia TVP za kreacje w Teatrze Telewizji i kabarecie. Natomiast między innymi za działalność na rzecz rozwoju polskiej kultury oraz za osiągnięcia w pracy artystycznej w 2009 roku przez Lecha Kaczyńskiego została odznaczona Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Wyróżniono ją także Orderem Uśmiechu, a w plebiscycie Złote Kaczki została uznana za aktorkę komediową stulecia.
Jej przygoda z filmem rozpoczęła się w 1945 roku, kiedy to zagrała w filmie „2x2=4”. W latach 50. zagrała w „Sprawie do załatwienia”, „Żołnierzu królowej Madagaskaru”, „Tysiącu talarów”. Jednak największą popularność przyniosła jej rola kobiety pracującej w „Czterdziestolatku”. W nim wcielała się w różne role. Była między innymi: roznosicielką mleka, sprzedawczynią, kominiarką, listonoszką, operatorką koparki, ogrodniczką w parku, ajentką, a nawet naganiaczką na polowaniu. Do historii przeszła powtarzana przez nią fraza „Bo ja jestem kobieta pracująca – żadnej pracy się nie boję”. Zagrała w wielu innych produkcjach Jerzego Gruzy. Wśród nich warto wymienić: „Wojnę domową”, „Dzięcioła”, „Motylem jestem, czyli romans 40‑latka”. Na szklanym ekranie pojawiła się także w serialach „Zmiennicy” i „Graczykowie”. Grała postacie także w „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy” oraz w „Panu Kleksie w kosmosie”.
Prywatnie była żoną Bolesława Kielskiego (lektora i spikera), którego poznała podczas pracy w Polskim Radiu. Połączyła ich nie tylko miłość do muzyki (zwłaszcza do jazzu), ale również do podróży. Nie zdecydowali się jednak na posiadanie dzieci, bowiem Kwiatkowska wolała skupić się na pracy.
– Albo dzieci, albo teatr. Aktorstwo i macierzyństwo wymagają całkowitego poświęcenia. Nie chciałam, by dziecko było dla mnie przeszkodą, by opieka nad nim stała się męczącym obowiązkiem. Role to moje rodzone w bólach córki - mówiła Kwiatkowska, która rok po śmierci męża, czyli w 1994 roku przeszła na aktorską emeryturę. Ostatnie lata swojego życia, w których miała już problemy z pamięcią, spędziła w Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Skupiła się wówczas na modlitwie oraz słuchaniu Radia Maryja. Zmarła 3 marca 2011 roku.
Bez wątpienia Irenę Kwiatkowską można uznać za jedną z najwybitniejszych aktorek w historii Polski, a przynajmniej w XX wieku. Nie dość, że posiadała znakomite umiejętności aktorskie, to jeszcze uzupełniała je sceniczną inteligencją, wyczuciem groteski i zmysłowością na scenie, co w połączeniu z jej pracowitością i zaangażowaniem w kreowanie nowych ról aktorskich i teatralnych spowodowało, że stała się jedną z ikon polskiej kultury i sztuki. Była uważana za punktualną perfekcjonistkę. Niezwykle dużo wymagała nie tylko od siebie, ale również od innych. Nigdy nie odwołała przedstawienia ani nie spóźniła się na próbę. Sama w rozmowie z Marią Szabłowską przyznawała, że jej priorytetem była ciężka praca, a nie kreowanie swojego wizerunku czy koncentracja na zwiększaniu własnej popularności.
– Chciałam dobrze pracować. Tą zasadą kierowałam się przez całe moje zawodowe życie. Nie myślałam o tym, żeby dzięki rolom zdobyć popularność. Po prostu robiłam swoje, tak jak umiałam, ale z oddaniem, z zapałem i pracowitością - przyznawała dama polskiego kina i teatru. Mimo że nie ma jej już wśród nas, to dla wielu młodych pokoleń może być wzorem do naśladowania, a na kolejną tak znakomitą aktorkę, a zarazem królową żartu i ironii Polska będzie czekała jeszcze przez długie lata, bo takie postacie nie rodzą się codziennie.
&&
Alicja Nyziak
Do tej pory lalki kojarzyły mi się z zabawkami, które w dłoniach dziecka przeżywają niesamowite przygody. W zależności od mody, w świecie bajek bywają idealnie wystylizowanymi księżniczkami lub wręcz przeciwnie - reprezentującymi ciemne moce maszkaronami, wampirami.
Kiedy otrzymałam zaproszenie na warsztaty z tworzenia lalek, nie sądziłam, że będę się tak świetnie bawić. Początkowo byłam sceptyczna, bo jak osoba niewidoma ma wykonać lalkę, tworząc wszystkie potrzebne do jej uplastycznienia elementy. Włosy, oczy, nos, usta, ubiór. Wyobraźnia zamknięta w zaśniedziałych ramach nawet nie pokusiła się na choćby odrobinę innowacji w myśleniu. Jak się okazało, lalki, które przyszło nam stworzyć, mocno odbiegały od klasycznego kanonu. A co jeszcze dziwniejsze, na stołach znajdował się jedynie szary papier, sznurek i nożyczki. Trudno było uwierzyć, że z tych materiałów można stworzyć lalki.
Właściwie nie wiem, jak należałoby określić postacie, które powstały. Trudno było nazwać je lalkami, choć z drugiej strony - miały głowę, tułów i kończyny górne i dolne. Niewidomy odbiorca, oglądając je dotykiem, bez problemu odgadywał poszczególne części ciała. Brakowało im jednak gładkości i proporcji. Głowa duża, korpus pękaty, ręce wiotkie i krótkie, a nogi patykowate, długaśne. Inna dla odmiany prezentowała proporcjonalną głowę w odniesieniu do korpusu, ale za to kończyny były zbyt długie. Najwyraźniej inwencja twórców była bardzo zróżnicowana. Pojawiły się i takie, które z papieru miały zrobione czapeczki, kuse sukieneczki, palce u rąk wyraźnie wykształcone, długie, niczym krogulcze szpony.
Warsztaty były wyzwaniem nie tylko dla uczestników, ale także dla prowadzącej je animatorki kultury, Marii Schejbal-Cytawy. Do tej pory pracowała m.in. z nauczycielami, terapeutami, osadzonymi w więzieniach, aktorami, ale pierwszy raz miała tworzyć lalki z niewidomymi i słabowidzącymi.
Było wiele śmiechu w pierwszych chwilach spotkania, gdy pani Maria szukała odpowiednich zamienników słownych w odniesieniu do określeń typu: zobacz, spójrzcie, a teraz robimy tak… Uczestnicy uświadomili instruktorce, że nie widząc, jakie ruchy wykonuje, trudno je naśladować. Rozwiązanie kłopotu okazało się banalnie proste. Wystarczyło podejść do niewidomego, i kierując jego dłońmi, pokazać - tutaj przekładamy, a tutaj wiążemy. Po przełamaniu tych barier praca ruszyła pełną parą.
Powstały lalki, które nie miały swojej historii. Nie miały przeszłości, ale mogły mieć przyszłość. Prowadząca warsztaty zachęcała grupę do napisania scenariusza przedstawienia, którego bohaterami będą powstałe lalki. Pisanie scenariusza okazało się nie lada wyzwaniem; zwłaszcza że grupę tworzyły osoby mieszkające w sporej odległości od siebie. A animatorka powróciła do domu, czyli Bielska-Białej. Jednak od czego są e-maile czy telefony. Pozostając na gorących łączach, dyskutowano, spierano się, wymieniano pomysłami i opiniami. Tak powstała krótka sztuka „Tacy jesteśmy”. Bazując na bibule i kolorowym papierze, stworzono scenografię i nadano lalkom odpowiedni wygląd. Pojawił się sportowiec, kobieta biznesu i niewidomy informatyk. Animatorka poradziła dodanie dźwięków, żeby lepiej zobrazować fabułę i ruch lalek. Jak się okazało, animowanie lalkami wcale nie było takie łatwe. Do jednej lalki potrzebne były dwie, trzy osoby. Zgranie ruchów, dopasowanie ich do fabuły, dialogowanie - to skomplikowane. Ponieważ na premierę zaproszono także gości z Polskiego Związku Niewidomych oraz Fundacji „Szansa” z Łodzi, przygotowano audiodeskrypcję scenografii, lalek i animujących nimi osób.
O ludziach dążących do sukcesu, zapominających w codziennym zabieganiu o otaczającym ich świecie, o jego pięknie. Niezauważających, że czas umyka, a oni coraz bardziej izolują się od drugiego człowieka. Efekt zaskoczył aktorów, amatorów. Przedstawienie jednych poruszyło, a u innych wywołało refleksję nad własnym życiem. Było to naprawdę super doświadczenie, połączone z dobrą zabawą i integracją.
Maria Schejbal‑Cytawa jest absolwentką teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, instruktorką teatralną, animatorką kultury. Od 1996 roku prowadzi warsztaty twórcze, zwłaszcza z wykorzystaniem sztuki teatru lalek dla różnych grup. W 2001 roku związała się z Bielskim Stowarzyszeniem Artystycznym Teatr Grodzki w Bielsku-Białej, gdzie zajmuje się inicjowaniem i realizacją różnorodnych projektów artystycznych i edukacyjnych. Od 2003 roku jest członkiem międzynarodowej organizacji ASHOKA - Innowatorzy dla Dobra Społecznego.
Warsztaty i przedstawienie odbyły się w Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Jerzego Szaniawskiego w Zduńskiej Woli.
&&
Marta Warzecha
Marcina Żarneckiego poznałam w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Razem dzieliliśmy szkolną dolę oraz internatowy wikt przy ulicy Tynieckiej w Krakowie. Marcin, oprócz radosnego usposobienia, wyróżniał się ogromnym talentem muzycznym, kompozytorskim, a przede wszystkim bogatą wyobraźnią plastyczną. Przez wszystkie lata szkoły podstawowej pod okiem naszej pani od plastyki rozwijał swoje zdolności w rysowaniu, szkicowaniu, a także w malarstwie. Mieliśmy możliwość - w tym też ja, gdyż jeszcze wtedy trochę widziałam, oglądać jego dzieła, na których były góralskie chałupy na tle szczytów gór. Kilka dni temu zadzwoniłam do mego sympatycznego kolegi i oznajmiłam jego przemiłej słuchawce, iż chciałabym z nim porozmawiać o jego działalności artystycznej. Bardzo się ucieszył i chętnie przystał na tę propozycję.
– Marcinie, urodziłeś się na Podhalu i jesteś teraz świadom bogatej kultury i silnej tradycji muzycznej. Kiedy pokochałeś muzykę góralską? To była miłość zaszczepiona od dziecka czy postępujący proces?
– Powiem ci Marta w ten sposób. Co do kultury muzyki góralskiej, to dzięki tobie ją odkryłem. Ty w internacie miałaś kasetę zespołu Krywań i ja jej z tobą słuchałem. Myślałem wtedy: kurcze, to jest mój region! Od tej chwili jeszcze bardziej zacząłem się w tej muzyce orientować technicznie, jak się ją gra. Potem - jeśli pamiętasz, były pierwsze próby na fortepianie. Zaczęło się od twojej kasety, tak niewinnie i trwa to do dziś.
– Potem postanowiłeś szukać nowych brzmień?
– W międzyczasie pojawiła się muzyka Bałkanów i Karpat i tak się to zaczęło rozszerzać, pogłębiać.
– Co było w muzyce bałkańskiej, że ona tak ciebie zachwyciła?
– Zaczęło się od tego, że taka grupa dziewczyn śpiewała te klimaty. Moja jedna znajoma też śpiewała w tym zespole, więc mnie zaprosiła. Powiedziała: „wpadł byś, posłuchał, może byś coś zagrał”. Przyszedłem do domu kultury i posłuchałem. Myślę sobie: jakie fajne klimaty! Zacząłem się tego uczyć i potem już mieliśmy wspólne próby.
– Poszukiwałeś materiałów też na własną rękę?
– Wiesz, to był początek lat dwutysięcznych i internetu. W internecie poszukiwałem zespołów grających muzykę bałkańską. Wsłuchiwałem się w te melodie, poznawałem je coraz bardziej. Oglądałem też rozmaite instrumenty i myślałem: fajnie by było też takie instrumenty mieć. I zacząłem je gromadzić.
– Posiadasz bogatą kolekcję instrumentów z regionu Europy Południowej. Czy powiększasz swój asortyment muzyczny o jakieś nowe eksponaty, na przykład o bardziej egzotyczne instrumenty?
– Bardzo zainteresowały mnie Indie. Mój kolega przywiózł mi dwa tradycyjne instrumenty, tykwę indyjską i indyjskie ramali. Bardzo ciekawe instrumenty. Będę musiał kiedyś posprawdzać i je uruchomić. Oprócz tego, mam jeszcze tureckie dudu durum, też bardzo ciekawy instrument tradycyjny Turcji. Wiesz, bardzo dużo podróżuję, bo to jest moja kolejna pasja oprócz muzyki i malarstwa. Podczas tych wypraw poznaję różne brzmienia, instrumenty, śpiew i tak dalej. Nasza podhalańska muzyka jest bardzo jednostajna, utrzymana w określonych ryzach. Co do muzyki bałkańskiej, ona jest urozmaicona. Występuje w niej śpiew chóralny i różne rytmy.
– Marcinie, dotknąłeś tematu swoich podróży. Rozwińmy zatem tę opowieść o twoich wyprawach rowerowych.
– Marta, powiem ci tak. Wyprawy rowerowe zaczęły się na początku lat dwutysięcznych i były to wyprawy głównie dookoła Tatr albo nad Litów. Z tymi wyprawami jest jednak jak z paczką ciasteczek. Jak spróbujesz jedno, to potem masz ochotę na następne i następne, aż zjesz całą paczkę. Obecnie przejechałem Słowację, Węgry, Austrię, Chorwację i Rumunię.
– Który kraj cię najbardziej urzekł?
– Najbardziej urzekła mnie Chorwacja. Te Jeziora Plitwickie! Miasta także są piękne, starówki obwarowane murami, uliczki wąskie. Jakbyś wyciągnęła ręce, to dosłownie dotykasz ściany!
– Zastanawia mnie jedna rzecz, czy ty się nie boisz samotnie tak wojażować? Masz ograniczone pole widzenia i niejeden na twoim miejscu obawiałby się wojaży w pojedynkę.
– Nie, nie boję się. To jest kształtowanie charakteru. Człowiek podróżujący w pojedynkę jest jak zegarek, zdany na samego siebie, a więc na przykład zatrzymuje się wtedy, kiedy on sam zdecyduje, albo podyktuje mu tę potrzebę fizjologia.
– Polskę też przejechałeś?
– Oczywiście, Polskę też przejechałem.
– Polubiłeś Podlasie. Co cię najbardziej pociągało w tym regionie?
– Na Podlasiu jest bardzo ciekawa kultura muzyczna, którą poznałem. Pracowałem z zespołem Narwianie. Również kulinarnie polubiłem ten region. O jej, jakie pyszne są kartacze z mięsem, na to cebulka smażona i do tego kefir. Po prostu bajka!
– Lubisz kosztować regionalnego jadła, a co ci najbardziej smakowało podczas twoich podróży zagranicznych?
– Naprawdę mega smaczne danie to czorny rizot, czyli czarne risotto. Składa się z ryżu, w którym są takie długie ośmiorniczki. One coś takiego wytwarzają, że istotnie ten ryż staje się ciemny. W skład wchodzi duża ilość czosnku, a na wierzchu posypane jest serem parmezano. Coś pysznego!
– Porozmawiajmy teraz o malarstwie. Malujesz bardzo dużo i wystawiasz swoje dzieła. Czym się inspirujesz i co jest najczęściej tematem twoich prac?
– Malowanie zaczęło się w latach szkolnych, a raczej już we wczesnym dzieciństwie. W szkole były pierwsze rysunki i rozwijanie moich umiejętności. Bardzo chciałbym podziękować Pani od plastyki. Myślę, że pani Ewa Kubik jeszcze żyje, bo była przecież młodą kobietą. Pani Ewa wykryła mój talent i rozwijała moje możliwości. Chodziłem na kółko plastyczne, próbowałem przeróżnych technik rysunku. Kiedy skończyłem szkołę, miałem paskudny wypadek, po którym przez cztery lata nie mogłem chodzić. Powoli jednak wracałem do zdrowia. Usłyszałem o kursach plastycznych w naszym domu kultury u pana Krzysztofa Kabada i zacząłem na nie uczęszczać. On właśnie wyczaił we mnie te techniki i pokazywał mi jak je stosować. Potem sam te sposoby malowania wdrażałem. W późniejszym okresie były organizowane wystawy z moimi obrazami. Najpierw były to grupowe wystawy w Klubie Amatorskiej Twórczości Plastycznej w Nowym Targu, a na koniec indywidualne prezentacje. Z obrazami pojechałem na Słowację. Kolejną prezentację miałem w Białymstoku, w Dobrojewie Dużym w pałacu Branickich. Wystawiałem też swoje prace w Chorwacji w 2019. Jechałem wtedy autokarem, bo trzeba było jakoś te obrazy przewieźć. W Tabarze była wystawa, zjazd różnorodnych kultur i ja byłem jako jedyny z Polski. W owym czasie wynikła zabawna rzecz. W gazecie lokalnej opisywano to wydarzenie i zostałem wymieniony jako przybyły z Albanii. Tak prawie o dwa tysiące kilometrów się pomylili. Zdarza się i taka pomyłka. Jednak było bardzo przyjemnie. Mam plany na jesień, bo szykuje mi się tournée po Lubelszczyźnie. Kto wie, czy mi się nie wykluje wyjazd do Niemiec. To wszystko jest dopiero w planach i będzie rozwijać się w praniu.
– Co ci daje malarstwo? Poprzez malowanie wyrażasz swoje uczucia?
– Przede wszystkim dla mnie malarstwo to jest super rozrywka. Ja w moich obrazach przedstawiam to, co widzę i jak ja ten świat odbieram. Nie widzę go jednak w czerni i bieli. Grafika to najlepsza dla mnie technika, bo pokazuje szczegóły zarówno w pejzażach jak i w architekturze. Pomimo że maluję obrazy w kolorach, szczególnie na zamówienie, to jednak z grafiki komponuję różne cienie szarości, światła. Przeróżne smaczki z tej techniki można wyciągnąć. Coś niesamowitego!
– Kochasz sztukę? Opowiadasz o niej tak barwnie.
– Kocham sztukę, tworzę ją i chcę, żeby ona została dla potomnych. Na przykład architektura Podhala jest w większości wykonana z drewna i co za tym idzie, może spłonąć. Kiedy ja uwiecznię ją w moich obrazach, ona przetrwa. Jednym słowem, zabytki przeminą, obraz zostanie.
– Co byś chciał powiedzieć na koniec? Jakie miałbyś przesłanie dla osób niepełnosprawnych?
– Żeby nie tworzyli w sobie bariery. My nie mamy żadnych barier! Bariery są tylko w mózgu, a my musimy je przezwyciężać, robić coś, podróżować.
Marcin Żarnecki, jest osobą słabowidzącą, lecz się nie poddaje. Niedawno zwierzył mi się, że jego wzrok zaczął się pogarszać, ale walczy o swoje marzenia oraz spełnienie się, gdyż to w życiu jest najważniejsze. Marcin, w swojej walce o przetrwanie, wyróżnia się skromnością i humorem.
&&
Izabela Szcześniak
Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom książkę Christiany Moreau pt. „Czerwony kaszmir”.
Bolormaa wraz ze swoją rodziną prowadzi życie koczownicze na stepie w Mongolii Wewnętrznej (autonomiczna republika należąca do Chin).
Ojciec i bracia dziewczyny zajmowali się wypasem kóz oraz wytwarzaniem kaszmiru. Bolormaa nauczyła się od babci naturalnego barwienia kaszmirowej wełny i wykonywania pięknych sweterków.
Wyczesywała kozy, a od ojca otrzymywała wełnę z pięciu pierwszych wyczesanych przez nią kóz.
Nadeszły ciężkie czasy dla nomadów. Bardzo mroźne zimy, a także polityka klimatyczna rządu w Pekinie przyczyniły się do spadku populacji kóz. Chińczycy zakładali wielkie farmy, na których hodowali kozy i wytwarzali kaszmir.
Rodzina Bolormy przeniosła się do miasta Ordos. Ojciec i bracia dziewczyny ciężko pracowali na farmie kóz.
Bolormie udaje się sprzedać na targu sweterek, który sama wykonała. Mimo wysokiej ceny kupiła go Alessandra - właścicielka luksusowego butiku we Włoszech. Kobieta wręczyła dziewczynie swoją wizytówkę i zaprosiła ją do Włoch.
Bolormaa zaczęła bardzo ciężko pracować w fabryce odzieży z kaszmiru w Ordos, którą prowadzili Chińczycy. Dziewczyna była niegodnie traktowana, a inne dziewiarki odnosiły się do niej wrogo.
Bolormaa została odizolowana przez koleżanki, ale znalazła się młoda Chinka - Xiao Li, która wyciągnęła do niej pomocną dłoń i otoczyła opieką.
Między dziewczętami zawiązała się wielka przyjaźń.
Wkrótce Xiao Li zaczęła planować ucieczkę do znajdującego się we Włoszech miasta Prato. Kupiła u przemytników paszporty i bilety kolejowe.
Plan ucieczki się powiódł, ale po dotarciu na miejsce przemytnicy przewieźli przyjaciółki do chińskiej fabryki odzieży. Pracowały niewolniczo 12 godzin na dobę. Dziewczęta nocowały w malutkiej, zagrzybionej klitce w piwnicy warsztatu odzieżowego.
Jak potoczą się dalsze losy Bolormy? Czy dziewczyna spotka się ponownie z Alessandrą?
Przeczytajcie sami! Polecam, Christiana Moreau „Czerwony kaszmir”, czyta Katarzyna Puchalska. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy.
&&
&&
Maria Choma
Obudziłam się w radosnym nastroju. Więc to już dziś! Wyjedziemy całą gromadą, w wygodnym wagonie ekspresowego pociągu, nocą, kiedy będzie chłodno. Jutro o tej porze dojedziemy do Zakopca. Mamy tam mieszkać w nowoczesnym, luksusowym pensjonacie. Cóż że koszt pobytu też będzie luksusowy. Czy nie mamy prawa raz w czasie wakacji zaszaleć?
Przez cały poranek upajałam się wspaniałą perspektywą wielkiej przygody. Przez dwa tygodnie będziemy zdobywać Tatry! Po śniadaniu zadzwoniłam do Artura, pytając, czy nie trzeba jeszcze czegoś dokupić, bo chcę iść do Carrefoura po kilka drobiazgów. Owszem, poprosił o kilka rzeczy, po które zgłosi się pod wieczór.
To Artur i jego dziewczyna zorganizowali nam tę wyprawę, znaleźli miejsce na pobyt, ślęcząc nad mapami, opracowali program i trasy wycieczek. Nawet bilety na pociąg już były kupione.
Gdy wychodziłam ze sklepu z dwiema reklamówkami, poczułam zapach deszczu, który spadł w czasie moich zakupów. Poślizgnęłam się na mokrych jeszcze schodach, upadłam i stłukłam sobie lewą nogę. Ból nie pozwalał mi wrócić do domu, więc dokuśtykałam do pobliskiej ławki, usiadłam i zadzwoniłam do brata. Nie chciałam niepokoić rodziców, bo zaraz wpadliby w popłoch, a Patryk zawsze umie zachować spokój. No i ma swój wóz, zawiezie mnie do lekarza.
Po jakimś czasie nadjechał, a jego twarz rozjaśniał uśmiech. Doktor obejrzał nogę, stwierdził, że nie jest uszkodzona. Ot, lekkie stłuczenie. Wystarczy nogę dobrze skrępować elastycznym bandażem i już po trzech dniach można ostrożnie chodzić. Ale w góry oczywiście nie pojadę.
A kiedy przyszedł Artur ze swoją dziewczyną, moją informację przyjęli obojętnie. Zwrócili mi to, co wydałam na te ich zakupy i sumę, którą wpłaciłam za udział w wyprawie. Rzucili pieniądze na stolik i bez słowa pociechy wyszli. Ten brak współczucia bolał mnie bardziej niż stłuczona noga, utwierdził mnie w przekonaniu, że w naszym gronie nie jestem lubiana. Chciało mi się, jak jeszcze nigdy, zapłakać nad sobą. W tym wielkim smutku zastał mnie wracający z pracy Patryk.
– No, Mania, jak się czujesz?
– A, średnio. W góry nie pojadę przez ten wypadek! A tak się cieszyłam!
– Nie martw się. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powiem ci coś na pociechę. Pojutrze przyjedzie mój kolega z Australii, no, ten, pamiętasz, co nam te paczki przysyła, Symon Blackwater. Chce zwiedzić kilka ważnych miejsc w Polsce. Będę go obwoził przez miesiąc. Pomyślałem, że i ty mogłabyś poszwendać się z nami po kraju.
– O, świetnie! Juhu!
Symon Blackwater cieszył się, zachwycał, interesował się historią Polski, robił zdjęcia i dzięki naszej znajomości języka angielskiego mógł rozmawiać z nami. Pokrywał koszty wszystkich naszych podróży i dobrze płacił za swój pobyt u nas. Bardzo był zadowolony i jeszcze długo po swym odjeździe pisał do nas i obiecywał, że nas zaprosi na święta Bożego Narodzenia. Dotrzymał słowa.
Wrócili moi „taternicy” i Artur zaprosił mnie na swoją zaręczynową imprezę, która miała odbyć się w naszej ulubionej kawiarni. Miały być ptysie, które wszyscy lubimy. Ponieważ nasz Australijczyk wciąż u nas mieszkał, mogłam urwać się na ten podwieczorek dopiero wówczas, gdy Patryk zabrał go na Stadion Narodowy na ważny mecz. Przyszłam nieco spóźniona i ptysia dla mnie zabrakło. Dostałam więc sernik z bakaliami, który bardzo mi smakował. Zapytali życzliwie, czy bardzo się nudziłam? Opowiedziałam o gościu, o zwiedzaniu historycznych miejsc.
– No, ty przynajmniej sobie trochę użyłaś - westchnęła narzeczona Artura. Teraz ja zapytałam, jak im się udało zdobywanie górskich szczytów. Przede wszystkim pogoda zawiodła, więc żadna z zaplanowanych wycieczek nie mogła się odbyć. W pensjonacie dostali dwa duże, zawsze zimne i wilgotne pokoje z trzypiętrowymi łóżkami, w których trudno było siedzieć, więc przebywali w sali z grami komputerowymi, w gęstym od papierosowego dymu powietrzu. Pensjonatowe wyżywienie, skąpe i niesmaczne uzupełniali sobie w knajpkach. A więc Patryk dobrze mówił, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Następnego dnia dowiedziałam się, że wszyscy, którzy jedli te ptysie, zachorowali. Być może, krem w nich był nieświeży, ale nie próbowałam się dowiadywać. Ja jedna byłam zdrowa i zadowolona, że nie jadłam, a sernik był wspaniały. Więc naprawdę nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W grudniu nadeszła przesyłka z Australii z zaproszeniem i biletami na samolot. Po kilku dniach prawdziwej zimy, w przeddzień naszego wyjazdu była odwilż. Wielkie masy mokrego śniegu i sople lodu spadały z dachów i okien. Wracałam właśnie z zakupów, szłam szybko, nagle rozwalił mi się prawy but. Trzeba było kupić nowe kozaki, a niech to... Zawróciłam więc do Carrefoura, a z tyłu, w miejscu, z którego odeszłam, z łoskotem spadła z jakiegoś okna bryła lodu. Nikogo tam wtedy nie było. A gdyby but się nie popsuł, doszłabym do tego miejsca i wielka, ciężka bryła lodu spadłaby mi na głowę. I po raz trzeci potwierdziło się przysłowie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
&&
&&
Hanna Pasterny
W dniach 3–4 czerwca z inicjatywy włoskiego episkopatu odbyła się w Rzymie międzynarodowa konferencja „My, nie oni - niepełnosprawność w Kościele”. Gdy natrafiłam na informację na jej temat, zaproponowałam organizatorom, że opowiem o warsztatach dotyczących komunikacji z osobami niepełnosprawnymi, które dzięki otwartości biskupa Marka Szkudło kilka lat temu poprowadziłam dla dwóch grup księży z archidiecezji katowickiej. W pandemii wiele konferencji odbywa się online lub hybrydowo, więc myślałam, że tak będzie i tym razem; prezentację zrobię w zaciszu mojego pokoju. Jakież było moje zdziwienie, gdy temat został zaakceptowany i dostałam zaproszenie do Rzymu, bo konferencja jest tylko w trybie stacjonarnym. Organizatorzy zapewniali zakwaterowanie, natomiast koszty dojazdu były po mojej stronie.
Ostatni raz zagranicą byłam przed pandemią. Miałam sporo obaw, ale postanowiłam wyruszyć do Włoch. Zgodę na wyjazd dostała też siostra Agata ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, moja była wychowawczyni z laskowskiego internatu, więc poleciałyśmy razem.
W konferencji uczestniczyło 320 osób, w tym minister i kilku arcybiskupów. Całość była tłumaczona na język migowy. Dostaliśmy książeczki z modlitwami w języku włoskim i włoskim migowym. Każdy dzień zaczynaliśmy mszą św. Przed jej rozpoczęciem ćwiczyliśmy pieśni. Teksty były wydrukowane, ale niestety nie w brajlu. S. Agata wypatrzyła trzech niewidomych mężczyzn. Być może było więcej ludzi z dysfunkcją wzroku, lecz ich nie zauważyła. Byłam jedyną osobą, która chodziła z białą laską. Jednym z niewidomych był ksiądz z Sycylii. Zajmuje się dwiema parafiami.
Pierwszy dzień był bardziej teoretyczny, wykładowy. Prelegenci zwracali uwagę, że w budowaniu wspólnoty nie wystarczy dostępność budynków. Gdy nikt z tobą nie rozmawia, jesteś niewidzialny, nie masz ochoty przychodzić do kościoła. W tworzeniu dostępności i szukaniu rozwiązań niezbędne są różne punkty widzenia, aktywny udział osób niepełnosprawnych, poznanie ich potrzeb i oczekiwań. Parafie za mało współpracują z lokalnymi instytucjami i organizacjami pozarządowymi, a bez współpracy nie rozwiążemy pewnych problemów. Musimy nauczyć się razem żyć, nie razem cierpieć. Za pozytywny przykład podano księdza, który nie wiedział jak rozmawiać z kobietą spodziewającą się niepełnosprawnego dziecka. Chciała dokonać aborcji. Ksiądz zadzwonił do świeckiej terapeutki i poprosił o podpowiedź. Jeden z prelegentów zastanawiał się, czy znamy się w parafii, wiemy, jakie mamy zasoby. Być może mamy psychiatrę, onkologa, pracownika socjalnego, który mógłby udzielić wsparcia potrzebującym parafianom. Budujmy sieć wsparcia i uczmy się od siebie.
Wysłuchaliśmy również nagranego wykładu Justina Glyna, słabowidzącego jezuity z Australii, wykładowcy prawa kanonicznego. Opowiedział o problemach z wstąpieniem do zakonu. Sugerowano mu, by z powodu niepełnosprawności wybrał mniej akademickie zgromadzenie. Podkreślił, że nikt nie jest samowystarczalny. Osoby niepełnosprawne mają wiele do zaoferowania. „Jeżeli nie będziemy częścią głosu Kościoła, ten głos nie zostanie usłyszany”.
Największe wrażenie wywarł na mnie wykład o przynależności szkockiego teologa prof. Johna Swintona. Jest m.in. autorem książki „Znaleźć Jezusa w burzy. Duchowe życie chrześcijan z problemami zdrowia psychicznego”. Nawiązaliśmy kontakt e-mailowy. Podjęłam już starania, by jego książka ukazała się w języku polskim. Mówił o tym, że każdy ma jakieś zadanie. „Jeżeli nie możesz mówić, kochaj”. Przypomniał, że otrzymując pomoc, nie tracimy godności. „Czasem jesteś gospodarzem, czasem gościem. Taka jest dynamika Jezusa”.
Pierwszy dzień zakończyliśmy zwiedzaniem Muzeów Watykańskich. Wśród nas były osoby z różnymi niepełnosprawnościami. Zwiedzanie było dostosowane do potrzeb osób z niepełnosprawnością ruchową, intelektualną, głuchych i niewidomych. Niestety, nie miałam okazji sprawdzić dostosowań dla niewidomych, bo trafiłam do grupy niepełnosprawnych językowo, czyli nieznających włoskiego. Dopiero w trakcie zwiedzania okazało się, że idziemy z anglojęzycznym przewodnikiem inną trasą niż niewidomi. Prawie niczego nie można było dotknąć. Raz przewodnik powiedział, że mogę podejść bliżej. Zrozumiałam to tak, że mogę przekroczyć linę odgradzającą nas od rzeźby. Gdy tylko to zrobiłam, zawył alarm. Może niepotrzebnie się spłoszyłam, bo skoro i tak wył przez 10 minut, mogłam tej rzeźby dotknąć.
Drugiego dnia pracowaliśmy w grupach tematycznych. Moja zgromadziła duchownych oraz świeckich animatorów wspólnot. Dowiedziałam się, że w niektórych krajach (np. w Portugalii) powstały grupy, które w ramach spotkań synodalnych pracują nad dostępnością i włączaniem niepełnosprawnych w życie Kościoła. Czworo głuchych liderów podzieliło się swoim doświadczeniem z ewangelizowania nie tylko osób z dysfunkcją słuchu, lecz także działań w dzielnicy słynącej z wysokiej przestępczości. W mojej anglojęzycznej prezentacji opowiedziałam, skąd wziął się pomysł na poprowadzenie warsztatów „Osoba niepełnosprawna w Kościele”, jaki program zaproponowałam kurii, jakie problemy osoby niepełnosprawne mogą mieć w budynku Kościoła i zasugerowałam rozwiązania. Notatki miałam w brajlu, a dodatkowo slajdy. Temat zainteresował m.in. Portugalczyków, którzy zaczynają tworzyć duszpasterstwo niewidomych. Po prezentacji każdy zagraniczny prelegent dostał w prezencie włoski makaron.
Wykładowcy i biorący udział w dyskusjach zwracali też uwagę, że Bóg dał nam odpowiedzialność. Powinniśmy mieć oczekiwania wobec ludzi, uznać, że mogą się uczyć i rozwijać. Dotyczy to także osób niepełnosprawnych. Należy włączać kreatywnych ludzi w życie parafii.
Obecnie jest dużo mniej lotów do Rzymu niż przed pandemią. Musiałam więc polecieć wcześniej i wrócić później. Siostra Grażyna z mojej parafii pomogła nam załatwić 2 dodatkowe noclegi u służebniczek. Bardzo serdecznie nas przyjęły. Byłyśmy razem na polskiej mszy przy grobie św. Jana Pawła II. Odkryłyśmy, że mamy sporo wspólnych znajomych.
Poza konferencją zwiedziłam bazylikę św. Piotra, wstąpiłam do polskich felicjanek (mijając ich dom, usłyszałam polski śpiew, który zachęcił mnie do wejścia) i zjadłam pizzę z amerykańską dziennikarką pracującą dla katolickiej telewizji. W Niedzielę Zesłania Ducha Świętego uczestniczyłam w modlitwie Anioł Pański z papieżem Franciszkiem. Przypomniał wiernym, że Duch uczy przezwyciężać dystans i pomaga pokonywać przeszkody w doświadczeniu wiary. Jednak najbardziej poruszyła mnie wizyta w Urzędzie Dobroczynności Apostolskiej i krótkie spotkanie z jałmużnikiem papieskim, kardynałem Konradem Krajewskim. Ten charyzmatyczny kapłan pomaga ludziom, którzy pogubili się w życiu, wspiera bezdomnych, wykluczonych. To człowiek-instytucja, którego doba chyba jakimś cudem trwa dłużej niż 24 godziny.
&&
Anna Kłosińska
Wakacje to bardzo fajny czas nie tylko dla dzieci, ale również dla dorosłych. Lato kojarzy nam się zazwyczaj z odpoczynkiem, podróżami i beztroską. Przychodzi jednak moment, kiedy sielanka dobiega końca i zaczyna się nowy rok szkolny, a dla tych nieco starszych - od pierwszego października rok akademicki. Niektórzy cieszą się z powrotu do szkoły, natomiast inni nie. Każdy z nas ma różne przeżycia związane z nauką, zarówno te złe, jak i te dobre. Ja swój czas edukacji wspominam na ogół dobrze. Każdy etap szkoły wiele mnie nauczył, a przede wszystkim pokazał mi, jak patrzeć na świat. W tym artykule zabiorę Państwa do czasów podstawówki i gimnazjum.
Jak już wspominałam powyżej, te 15 lat nauki było dla mnie czymś szczególnym, ponieważ mój tryb nauczania zmieniał się dość dynamicznie. Zacznijmy jednak od początku.
W roku 2006 poszłam do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Dla każdego dziecka to moment, w którym zarówno ono jak i rodzic czy opiekun stawiani są w nowej sytuacji. Ten maluch, który zdawałoby się, że niedawno zaczął mówić, już poszedł do szkoły i zaczyna poznawać świat. Każdy z nas przechodził taki etap w swoim życiu i pewnie pamięta go mniej lub bardziej wyraźnie.
Mój pierwszy dzień w szkole wyglądał podobnie jak każdego innego dziecka, jednak wtedy jeszcze widziałam. Mieszkam w małej miejscowości na Dolnym Śląsku, oddalonej około 100 km od Wrocławia, więc przez 9 lat swojej edukacji chodziłam do szkoły, która znajdowała się kilkanaście minut drogi piechotą ode mnie. Moje uczęszczanie na lekcje wraz z rówieśnikami długo nie trwało, ponieważ już w październiku rok później straciłam wzrok i moja nauka została zawieszona na kilka miesięcy. Po około czterech miesiącach, kiedy zaliczyłam semestr, przyznano mi nauczanie indywidualne i trwało ono do ukończenia gimnazjum.
Jak ja się odnajdywałam przez te prawie dziewięć lat nauki w domu? Jakoś trzeba było przywyknąć i nauczyć się tak funkcjonować. W mojej szkole bywałam rzadko. Najczęściej przychodziłam na jakieś specjalne okazje, na przykład mikołajki, rozpoczęcie czy zakończenie roku szkolnego, więc dużego kontaktu z rówieśnikami nie miałam.
Każdy, kto odbył nauczanie indywidualne, wie, na czym to polega, a także wie, jakie mogą być tego plusy i minusy. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że to co dla mnie może być negatywną stroną indywidualnego trybu nauczania, dla kogoś innego może być pozytywną. Dla mnie miał on więcej plusów niż minusów. Pierwszym pozytywnym aspektem tej formy edukacji akurat w moim przypadku było to, że lekcje nie odbywały się codziennie, lecz średnio trzy razy w tygodniu. Co więcej, bardzo rzadko bywało tak, że musiałam robić sobie pobudkę o siódmej rano, żeby przygotować się na zajęcia, które tak jak w szkole zaczynają się o ósmej. Zazwyczaj pani nauczycielka przychodziła do mnie między godziną dziesiątą a trzynastą na maksymalnie trzy godziny, co było świetne, ponieważ miałam więcej czasu dla siebie. Mogłam też dzięki temu przypomnieć sobie materiał na następne lekcje. Kolejny plus indywidualnego toku nauczania był taki, że nauczyciel całą swoją uwagę skupiał wyłącznie na mnie i w każdej chwili mogłam zapytać o to, czego nie rozumiałam.
Kiedy poszłam do czwartej klasy, trochę się zmieniło. Zamiast jednego nauczyciela było ich kilku, ponieważ każdy przekazywał wiedzę z innego przedmiotu. Liczba godzin lekcyjnych się zwiększyła.
Minus indywidualnego toku nauczania według mnie jest tylko jeden. Z racji tego, że należę do osób bardzo towarzyskich i lubię zawierać nowe znajomości, to przez edukację w domu brakowało mi koleżanek i kolegów. Jak już pisałam, bywałam w szkole, ale bardzo rzadko, więc poza spotkaniami na różnych wydarzeniach z rówieśnikami, innego kontaktu z nimi nie miałam.
Jakie były relacje między mną a nauczycielami? W tym miejscu mogę powiedzieć, że przez te dziewięć lat nauki w szkole podstawowej i gimnazjum z niektórymi nauczycielami kontakt nawiązał się na tyle, że jeszcze długo po zakończeniu edukacji utrzymywaliśmy te relacje, dzwoniąc do siebie czy korespondując ze sobą. Kiedy myślę o tamtych czasach, to miło je wspominam, jednak to co nastąpiło po szkole podstawowej i gimnazjum, to zupełnie nowy, zdecydowanie lepszy rozdział w moim życiu. Co takiego się wydarzyło, dowiedzą się Państwo z kolejnego artykułu, który ukaże się w październikowym numerze „Sześciopunktu”.
&&
Krystian Cholewa
Wybór szkoły ponadpodstawowej dla osób niepełnosprawnych jest bardzo ważny, ponieważ pozwoli zdobyć wiedzę i nabyć umiejętności, by w przyszłości zaistnieć na rynku pracy pomimo posiadanej dysfunkcji organizmu. Jednak to trudna decyzja, ponieważ mając 15 lat, nie jesteśmy w pełni zdecydowani co tak naprawdę chcemy robić przez resztę swojego życia. Tutaj trzeba kierować się zapotrzebowaniem rynku pracy, a do tego jeszcze pod uwagę trzeba wziąć swoją niepełnosprawność, która może być przeszkodą w wykonywaniu wymarzonego zawodu. Zainteresowania są również bardzo istotne, bo jak stare przysłowie mówi, „rób to co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu”. Praca zawodowa w przyszłości będzie naszą pasją. Dlatego ośmioklasista musi się zastanowić nad tym, w jakich dziedzinach czuje się najlepszy. Rynek pracy poszukuje specjalistów wysoko wykwalifikowanych lub rzemieślników, którzy mają konkretny fach w ręku: mechanik samochodowy, murarz, ślusarz, spawacz. Taki zawód można zdobyć w szkole branżowej, gdzie młodzi ludzie mają bardzo dobre warunki socjalne w postaci stypendium za dobre wyniki, kursy języka obcego.
Wybór szkoły w dużym stopniu zależy od stanu zdrowia ucznia oraz od jego predyspozycji. Warto skonsultować z lekarzem prowadzącym, czy nie widzi przeciwwskazań do pracy na danym stanowisku oraz z poradnią pedagogiczno- psychologiczną i doradcą zawodowym, który pomoże nakreślić kierunek działania. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że po ukończeniu szkoły branżowej mamy w ręku zawód i odpowiednie kwalifikacje.
Jeżeli uczeń z niepełnosprawnością wybierze szkołę średnią, to daje mu to możliwości kształcenia i zdobycia matury, co jest przepustką na studia wyższe. Na podstawie przepisów z ustawy o szkolnictwie nie ma żadnych przeciwwskazań do kontynuacji nauki w technikum lub w liceum.
Jednak przed wyborem placówki trzeba dokładnie sprawdzić, czy jest ona dostosowana do potrzeb osób z daną niepełnosprawnością, np. ruchową, wzrokową.
Indywidualny tok nauczania w domu odbywa się, jeżeli stan zdrowia ucznia nie pozwala na kształcenie w trybie stacjonarnym. To przypomina naukę zdalną w czasach pandemii koronawirusa z tą różnicą, że nauczyciel przychodzi do domu ucznia. Taka osoba może czuć się odizolowana od reszty społeczeństwa, ponieważ nie będzie miała kontaktu z rówieśnikami. Jednak jest to jedyna dostępna forma nauki dla niektórych osób.
Pamiętam, jak 20 lat temu stanąłem przed wyborem szkoły ponadgimnazjalnej, myślałem nad zdobyciem zawodu, jednak brak możliwości kształcenia w tym kierunku w województwie opolskim sprawił, że wybrałem liceum profilowane, zarządzanie informacją. Pod uwagę wziąłem także odległość, jaka jest pomiędzy moim miejscem zamieszkania a placówką oświatową. Dlatego do szkoły mogłem dojeżdżać samodzielnie, nie potrzebowałem wsparcia osób trzecich, więc moja niepełnosprawność nie stanowiła bariery.
W klasie miałem rozszerzone godziny informatyki. Byłem w pełni akceptowany przez kolegów i nauczycieli mimo mojej niepełnosprawności.
Mile wspominam czasy liceum. Maturę udało mi się zdać na dobrym poziomie z takich przedmiotów jak: język niemiecki, polski, wiedza o społeczeństwie, co umożliwiło mi kontynuowanie nauki w szkole wyższej. Jedyne udogodnienia, jakie miałem w szkole średniej, to zwolnienie z zajęć wychowania fizycznego i wydłużony czas pracy na maturze pisemnej.
Obecnie są o wiele większe możliwości kształcenia w postaci pomocy naukowych dla uczniów z różnymi rodzajami niepełnosprawności, indywidualne programy edukacyjne, terapeutyczne - dostosowane do uczniów czy wsparcie nauczyciela wspomagającego w klasie. Zdobywając wiedzę, pomimo niepełnosprawności, można ciągle się rozwijać, pobudzać swoje komórki mózgowe do myślenia, odkrywać swoje talenty i mocne strony, a tym samym niwelować bariery, jakie wypływają z naszej niepełnosprawności.
&&
Teresa Dederko
Od dłuższego czasu zastanawiam się, co znaczy samodzielność, niezależność i jakie są realne możliwości osób pozbawionych wzroku.
Oczywiście, zawsze to podkreślam, że niewidomi, tak jak i widzący, różnią się między sobą pod wieloma względami: niektórzy odnoszą sukcesy w pracy zawodowej lub społecznej, mają osiągnięcia w sporcie albo czerpią satysfakcję z życia rodzinnego. Są też tacy, których zadowala wegetowanie na rencie socjalnej i dyskutowanie na forach internetowych, czasem jakiś wyjazd na turnus rehabilitacyjny lub na kolejne szkolenie.
W PRL-u każdy niewidomy, który chciał pracować, znajdował zatrudnienie w spółdzielniach. Sporo dawnych wychowanków zakładów dla niewidomych nie poruszało się samodzielnie, korzystając z pomocy przewodnika, gdyż nie uczono jeszcze orientacji przestrzennej, a jednak pracowali, zajmując nieraz wysokie stanowiska, działali społecznie na rzecz innych niewidomych.
Obecnie możemy korzystać ze wsparcia nowoczesnych technologii, co znacznie zwiększyło nasze możliwości i zniwelowało ograniczenia w wielu dziedzinach życia. Z pewnością łatwiej jest funkcjonować, posługując się technikami bezwzrokowymi, ale nadal jesteśmy osobami z niepełnosprawnością, chociaż, czytając niektóre posty, zamieszczane na listach internetowych lub teksty opisujące osiągnięcia niewidomych odnosi się wrażenie, że bez wzroku można osiągnąć wszystko. Tak naprawdę to widzący powinni nam zazdrościć tego, że nie widzimy, bo dopiero ta niepełnosprawność pozwala na nadzwyczajne dokonania.
Kiedyś, słuchając wywiadu prowadzonego z niewidomą dziewczyną, usłyszałam takie zdanie dziennikarki: Pani jest przecież osobą całkowicie samowystarczalną, więc jak recepcjonistka w hotelu mogła domagać się, żeby pani przyszła z przewodnikiem
. Ta wypowiedź zdziwiła mnie ogromnie, bo chociaż żyję długo, nigdy nie spotkałam nikogo, kto byłby samowystarczalny, na dodatek całkowicie. Często nocuję w hotelach, biorąc udział w pielgrzymkach lub wycieczkach, i wiem, jak trudno w pierwszej chwili zorientować się, gdzie jest winda, restauracja, w którą stronę skręcić w korytarz, aby dojść do pokoju. Nie wyobrażam też sobie, jak miałabym po niewidomemu skorzystać ze stołu szwedzkiego. Orłem zrehabilitowania to ja może nie jestem, jednak w różnych sytuacjach dobrze sobie radzę, natomiast nieraz muszę prosić o pomoc przypadkowych przewodników.
Tak naprawdę, to samodzielnie daję sobie radę we własnym mieszkaniu, trafiam do przystanku, sklepu i wyprowadzam psa na spacer. Każda dalsza podróż wymaga przynajmniej dopytania się o numer autobusu. Samolotem leciałam, a i owszem, ale czy samodzielnie? Asystent oddał mnie w ręce stewardessy, a na lotnisku docelowym znowu ktoś po mnie przyszedł.
Gdy chcę nauczyć się orientowania w nowym miejscu, proszę o towarzyszenie mi kogoś z rodziny lub znajomych i dopiero kiedy dobrze opanuję trasę i rozkład pomieszczeń, czuję się samodzielna.
Tak właśnie postąpiłam, wybierając się pierwszy raz na pobliską pływalnię; kilka razy przyszłam z koleżanką, a gdy już dokładnie wiedziałam, jak dojść do szatni, łazienki, w końcu do basenu, zaczęłam przychodzić sama. Teraz jedynym ułatwieniem jest to, że w szatni zawsze mam tę samą szafkę. Jakiś czas temu czytałam historyjkę o niewidomym, który wybrał się na basen „samodzielnie” i zaczęły się problemy, no bo i skąd miał wiedzieć, jak gdziekolwiek się ruszyć. Ostatecznie do męskiej szatni odprowadzały go 3 panie z obsługi - jedna rozpinała mu spodnie, druga próbowała zdjąć koszulę, a trzecia głaskała po głowie, powtarzając: wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze
. Chyba lepiej skorzystać z pomocy własnego asystenta czy instruktora orientacji niż narażać się na podobne traktowanie.
Pamiętam inną scenkę z „samodzielnym” niewidomym. Siedzieliśmy w kawiarni ośrodka rehabilitacyjnego jeszcze z jednym widzącym kolegą. Nagle niewidomy poderwał się, oświadczając, że przyniesie sobie piwo z bufetu. Widzący poprosił, żeby chwilę poczekał, bo on też pójdzie i te dwa piwa przyniesie. Niewidomy zapewnił, że jest samodzielny i da radę. Wracając, połowę kufla wylał na tańczącą na parkiecie parę, ale resztę triumfalnie doniósł. Wątpię, żeby oblani docenili ten przejaw samodzielności.
Muszę przyznać, że okropnie denerwują mnie powiedzenia typu: Bariery są tylko w naszych głowach
, „Chcieć to móc”, „Góry są dla każdego”.
Uważam, że takie opinie dalekie są od rzeczywistości. Ja na pewno w góry się nie wybieram, bo nie ta kondycja i zamiłowanie. Z tymi barierami również różnie bywa. Ostatnio uderzyłam czołem w deskę od rusztowania, trochę zabolało i ani rusz nie mogłam sobie wmówić, że tej bariery nie było. Narzekamy na zagrożenie ze strony jeżdżących na hulajnogach, a jak ocenić słabowidzących rowerzystów, którzy nie dość, że sami się narażają, to jeszcze łatwo mogą spowodować wypadek z udziałem innych uczestników ruchu. No, ale cóż, podziwiajmy ich samodzielność. Staramy się zwalczać fałszywe stereotypy na nasz temat, że każdy niewidomy ma wyjątkowy słuch, jest muzykalny, a sami tworzymy mity opowiadając, że wszystko możemy, wszystko potrafimy, bo przecież jesteśmy „samowystarczalni”. Całkowicie zgadzam się ze świetnym artykułem pana Matczaka „Jaka jest prawda o nas”. Może mam małą wyobraźnię, ale zupełnie nie wiem, jaki zmysł ma podpowiadać niewidomym, gdzie w parku rozrywki są poszczególne urządzenia i jak do nich dotrzeć. Jak nie widząc, wskoczyć samodzielnie do kolejki górskiej, pojeździć samochodzikiem, nie wpaść na plecy komuś na zjeżdżalni.
Z pewnością nie powinniśmy zamykać się w domach, nie pozwalać niańczyć się naszym bliskim, tylko ciągle podnosić sobie poprzeczkę i pokonywać kolejne wyzwania, ale wszystko w granicach rozsądku i nienarażania innych osób. Chcemy czy nie chcemy, mamy pewne ograniczenia wynikające z niepełnosprawności, a jeżeli ich nie zauważamy, to jesteśmy pełnosprawni i nie musimy korzystać ze specjalnych uprawnień.
Nie neguję tego, że są osoby niewidome wręcz utalentowane, osiągające o wiele więcej w jakiejś dziedzinie niż niejeden widzący, jednak czasem też muszą w różnych sytuacjach skorzystać z pomocy.
Nie chcę nikomu podcinać skrzydeł i ściągać na ziemię, trzeba mieć marzenia, nawet stawiać sobie trudne do osiągnięcia cele, ale potrzebna jest też szczypta realizmu. Każdy człowiek - pełno- czy niepełnosprawny - ma swoje ograniczenia, jest w mniejszym lub większym stopniu zależny od innych, bo nikt nie żyje na bezludnej wyspie.
&&
Stary Kocur
Z zachwytem przeczytałem informację prasową z dnia 28.04.2020 pt. „Paraolimpijczycy pomagają - zbiórka pieniędzy zakończona”.
Przeczytajcie fragmenty tej publikacji, to buźki Wam się rozpogodzą, to i Wy wpadniecie w zachwyt.
Zakończyła się internetowa zbiórka zorganizowana przez Polski Komitet Paraolimpijski na rzecz akcji «Posiłki kryzysowe - Warszawa». Celem było zebranie funduszy na ciepłe posiłki dla najbardziej potrzebujących i pomoc w ratowaniu restauracji Different - restauracji w ciemności, jedynej w Polsce obsługiwanej przez niewidomych kelnerów
.
I jeszcze fragment:
Ta zbiórka ma charakter symboliczny. Chcieliśmy dać coś od siebie - przyznaje Łukasz Szeliga, prezes Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego. Środki starczą na jeden dzień posiłków dla najbardziej potrzebujących. Być może będziemy przykładem dla innych organizacji, które w podobny sposób zechcą włączyć się w walkę ze skutkami pandemii. Pomocy potrzebują teraz wszyscy: chorzy, lekarze, pielęgniarki, a także ci, których koronawirus bezpośrednio nie zaatakował, ale cierpią z powodu skutków gospodarczych epidemii. Restauracja Different to miejsce niezwykłe pod każdym względem. Mamy nadzieję, że przetrwa trudny czas pandemii i jeszcze wielu ludzi, gdy już będzie można, zje pyszny obiad lub kolację w ciemności, przeżywając coś absolutnie niesamowitego. Wierzymy, że doczekamy razem dobrych czasów - dodaje
.
I ostatni fragment:
Wszystkie środki zebrane w zbiórce trafiły na konto Fundacji i w 100% zostały przeznaczone na cel charytatywny. Osoby zainteresowane dalszym wsparciem restauracji Different mogą zorganizować własną zbiórkę lub wpłacać datki na konto
.
Apel o wsparcie tej cudownej restauracji ukazał się również na łamach „Biuletynu Informacyjnego Pochodni”.
Dodam, że tego typu restauracje nazywają się pięknie po polsku, a mianowicie ślepe krowy.
Moje kocie serce rośnie z powodu wsparcia tak szlachetnego celu. No, bo Restauracja Different to miejsce niezwykłe pod każdym względem. Mamy nadzieję, że przetrwa trudny czas pandemii i jeszcze wielu ludzi, gdy już będzie można, zje pyszny obiad lub kolację w ciemności, przeżywając coś absolutnie niesamowitego
.
Oj, niesamowitego, niesamowitego. Wyobraźcie sobie ziemniaczki na klapach garniturów, buraczki na wieczorowej sukni, schaboszczak na stole albo pod stołem, palce w sosie. A i niewidomy kelner może gorącą zupką prysnąć na dekolt. Czy to nie wspaniałe, niesamowite przeżycia? A jakie budujące wnioski można wyciągnąć z tych niesamowitych przeżyć.
Ja sobie nie radzę, a niewidomi sobie radzą. To są cudowni ludzie. Podziwiam ich, nawet najeść się potrafią bez pomocy.
Ależ ci niewidomi to biedni ludzie. Przecież to takie trudne, ja się utytłałem, ale to raz, a oni tak codziennie...
Muszą mieć szósty zmysł, bo inaczej nie mogliby radzić sobie przy stole.
Cel osiągnięty! Stereotypy wzmocnione. Co mi kto będzie gadał, sam spróbowałem i wiem, że to niesamowicie trudne.
Och, jak to dobrze, że są ludzie, którzy dbają o niewidomych. Och, jak to dobrze, że szerzą o nich obiektywną wiedzę. Och, jak to dobrze, że są niewidomi, którzy aż tyle potrafią, a z tym co potrafią nie kryją się, tylko demonstrują ludziom żądnym wrażeń.
Ale co tam kelnerowanie, co tam gorąca zupa, co utrwalanie stereotypów? Wszystko to furda! Przecie niewidomi potrafią grać w piłkę nożną. Drobiazg, że wyglądają przy tym jak kosmonauci i na stadionie musi być cisza. Bagatela, że głowy przy tym rozbijają, ale udowadniają, że mogą. No i mogą grać i wygrywać z widzącymi dziennikarzami, którym się dobrze oczy zawiąże.
Ale co tam piłka nożna... Przecie głuchoniewidomi potrafią prowadzić samochód, na lotnisku wprawdzie, ale przecie. Głuchoniewidomi kierowcy potrafią ścigać się na onym lotnisku. To jest dopiero frajda!
Kierowanie samochodem przez niewidomego albo głuchoniewidomego polega na tym, że obok siedzi kierowca widzący i mówi: „Trochę w lewo”, „Mocno w prawo”, „Prosto”. No i wspaniale! Niewidomym można tak kierować, a jemu się wydaje, że kieruje samochodem, ale i to jest wątpliwe. Co jednak z głuchoniewidomymi kierowcami? Ano są sposoby porozumiewania się z głuchoniewidomymi, a to brajl jednoręczny, to znowu brajl dwuręczny albo specjalna rękawiczka z literami w różnych miejscach lub też pisanie zwykłych liter na dłoni głuchoniewidomego. No, diabelnie długa procedura, ale przecie kierowcy tacy jakoś sobie radzą i kierowcy „z prawem jazdy na niewidomego albo głuchoniewidomego” też sobie radzą. Co, zapytacie jak? Zaraz Wam to wyłożę, chociaż tam nie byłem i nie mam pojęcia, jak to wygląda.
Na mój koci nos to wszystko zależy od nazewnictwa. Słabowidzących nazywa się niewidomymi, słabosłyszących i jednocześnie słabowidzących nazywa się głuchoniewidomymi. Ot i cały sekret. Takim słabowidzącym kierowcą to nawet kierować na lotnisku nie trzeba, a niektórzy z nich również na ulicach sobie radzą i to bez pomocy. Podobnie chyba jest z tymi pseudo głuchoniewidomymi. Jeżeli słyszą na tyle, że można przekazywać im polecenia głosem albo widzą na tyle, że widzą trasę, którą jadą, nie ma sprawy. Jeżeli nic nie widzą i nic nie słyszą, to i kierowców z nich nie będzie.
Te wszystkie cuda jednak to nic nowego. Ongiś to dopiero było ciekawie. Na ten przykład w piętnastym stuleciu w Paryżu to dopiero człowieki umiały się bawić. Organizowano tam „zawody” polegające na wpuszczeniu na arenę kilku niewidomych ubranych w zardzewiałe zbroje z okutymi pałkami w garściach. Do towarzystwa wpuszczano im świnię. Zadaniem niewidomych było zabicie onej świni, a ten, komu to się udało, otrzymywał jej mięso. Świnia uciekała, niewidomi walili pałami głównie po sobie, ale mieli zbroje, a czasami też i świni się oberwało. Po dłuższej gonitwie, łoskocie pał po zbrojach, po ranach tłuczonych i po rzadkich trafieniach w świnię, goniona biedaczka padała martwa. Ale ludziska mieli uciechę, oj mieli, mieli...
W tamtych czasach organizowano więcej równie pomysłowych rozrywek z udziałem niewidomych. Cóż, pracy nie mieli, mogli żebrać albo w ten wykwintny sposób zabawiać wytworną publikę.
No i jak się mają do tej wspaniałej zabawy niewidomi kelnerzy, kierowcy i futboliści? Musicie przyznać, że wypadają blado.
A może warto wrócić do tych dawnych rozrywek? A może da się wymyślić coś jeszcze bardziej ekscytującego?
Nie ma obawy - znajdą się niewidomi, którzy podejmą się roli aktorów w podobnych zabawach, znajdą się „biznesmeni”, którzy zorganizują pierwszorzędną zabawę i znajdzie się publika, która zapłaci za wielce humanitarne widowisko. Grunt dobrze pomyśleć, zaproponować coś niesamowitego, czego jeszcze nie było i kasa będzie. I nie mają tu znaczenia uczucia ani odczucia niewidomych. Ważne, żeby gawiedź dobrze się bawiła. Niewiele pod tym względem zmieniło się od piętnastego wieku. Warto pomysł wykorzystać i z niego korzystać.
&&
&&
Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” zrealizuje zadanie publiczne polegające na opracowaniu, wydaniu i wydrukowaniu pismem Braille’a publikacji pn. „Bezinteresowni, zaangażowani, oddani. Sylwetki osób zasłużonych dla środowiska niewidomych i Lubelszczyzny”.
Publikacja zostanie wydana w ilości 60 egz. oraz bezpłatnie przekazana do odbiorców zadania.
Grupą docelową zadania publicznego będzie 60 osób niewidomych posługujących się pismem Braille’a, posiadających znaczny stopień niepełnosprawności, w wieku 18+, zamieszkałych na terenie 19 powiatów województwa lubelskiego.
Okres realizacji zadania: 01.09.2022 r. - 31.10.2022 r.
Zadanie dofinansowane przez Województwo Lubelskie Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej w Lublinie
&&
Pilnie kupię dyktafon kasetowy. Osoby zainteresowane sprzedażą proszę o kontakt pod mój numer telefonu: 22 617-00-78 lub biura Fundacji „Świat według Ludwika Braille’a”: 697-121-728.
Pozdrawiam
Jolanta