Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 5/86/2023
Maj
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Jak Bóg stworzył mamę - o. Bruno Ferrero
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Wirtualny wolontariusz - Typhlos
Prawo obywatela do dobrej administracji - Prawnik
Nocne wyłączenie sygnalizacji akustycznej - Henryk Lubawy
Wyjście z krainy pustki - Paweł Wrzesień
Wędliny i pasztety z szynkowaru - Radosław Nowicki
Dysfunkcja wzroku a realizowanie pasji - Małgorzata Gruszka
Wysoki na twarzy i pociągłego wzrostu - Paweł Wrzesień
Jedyna taka kaplica w Polsce - Anna Kłosińska
Jestem podkaściarą - Jolanta Kutyło
Cygańskim szlakiem - Marta Warzecha
Warto posłuchać - Izabela Szcześniak
Galeria literacka z Homerem w tle
Joanna Jolanta Wąsek - notka o autorce
Wiersze wybrane - Joanna Jolanta Wąsek
Człowiek twardo zmierzający do celu - Liliana Laske-Mikuśkiewicz
Dyskryminacja ma się dobrze - Teresa Dederko
Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z ciemności - Damian Szczepanik
Tak, ale... Szósty rodzaj rehabilitacji - Stary Kocur
&&
Drodzy Czytelnicy!
Nadeszła długo wyczekiwana, najpiękniejsza pora roku. Wokół nas wszystko kwitnie i pachnie, ptaki śpiewają, aż chce się wyjść z domu i wyruszyć na spacer albo nawet na dłuższą wycieczkę.
W majowym numerze „Sześciopunktu”, w dziale „Rehabilitacja kulturalnie”, dwie autorki zachęcają do zwiedzenia ciekawych miejsc położonych w różnych regionach naszego kraju.
W „Galerii literackiej” prezentujemy „sercem pisane” wiersze debiutującej w „Sześciopunkcie” poetki.
W rubryce „Nasze sprawy” publikujemy artykuł o Kornelu Chmielu, wyjątkowym człowieku, od wielu lat działającym na rzecz osób niewidomych.
Z pewnością wszyscy ze wzruszeniem przeczytają romantyczny tekst pt. „Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z ciemności”. Bohaterom, młodym małżonkom, cała redakcja życzy, aby ich miłość wzrastała przez następne szczęśliwe lata.
W „sześciopunktowych” poradnikach, jak zawsze, znajdą Czytelnicy sporo przydatnych informacji i praktycznych porad.
W maju przypada piękne święto wszystkich matek i z tej okazji życzymy naszym kochanym mamom dużo cierpliwości, pociechy z dzieci, szacunku i miłości bliskich.
Zespół redakcyjny
&&
o. Bruno Ferrero
Dobry Bóg zdecydował, że stworzy... Matkę.
Męczył się z tym już od sześciu dni, kiedy pojawił się przed Nim anioł i zapytał:
- To na nią tracisz tak dużo czasu, tak?
Bóg rzekł:
- Owszem, ale czy przeczytałeś dokładnie to zarządzenie? Posłuchaj, ona musi nadawać się do mycia, prania, lecz nie może być z plastiku... powinna składać się ze stu osiemdziesięciu części, z których każda musi być wymienialna... żywić się kawą i resztkami jedzenia z poprzedniego dnia... umieć pocałować w taki sposób, by wyleczyć wszystko - od bolącej skaleczonej nogi aż po złamane serce... no i musi mieć do pracy sześć par rąk.
Anioł z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Sześć par?
- Tak! Ale cała trudność nie polega na rękach - rzekł dobry Bóg. - Najbardziej skomplikowane są trzy pary oczu, które musi posiadać mama.
- Tak dużo?
Bóg przytaknął:
- Jedna para, by widzieć wszystko przez zamknięte drzwi, zamiast pytać: „Dzieci, co tam wyprawiacie?”. Druga para ma być umieszczona z tyłu głowy, aby mogła widzieć to, czego nie powinna oglądać, ale o czym koniecznie musi wiedzieć. I jeszcze jedna para, żeby po kryjomu przesłać spojrzenie synowi, który wpadł w tarapaty: „Rozumiem to i kocham cię”.
- Panie - rzekł anioł, kładąc Boga rękę na ramieniu - połóż się spać. Jutro też jest dzień.
- Nie mogę odparł Bóg, a zresztą już prawie skończyłem. Udało mi się osiągnąć to, że sama zdrowieje, jeśli jest chora, że potrafi przygotować sobotnio-niedzielny obiad na sześć osób z pół kilograma mielonego mięsa oraz jest w stanie utrzymać pod prysznicem dziewięcioletniego chłopca.
Anioł powoli obszedł ze wszystkich stron model matki, przyglądając mu się uważnie, a potem westchnął:
- Jest zbyt delikatna.
- Ale za to jaka odporna! - rzekł z zapałem Pan. - Zupełnie nie masz pojęcia o tym, co potrafi osiągnąć lub wytrzymać taka jedna mama.
- Czy umie myśleć?
- Nie tylko. Potrafi także zrobić najlepszy użytek z szarych komórek oraz dochodzić do kompromisów.
Anioł pokiwał głową, podszedł do modelu matki przesunął palcem po jego policzku.
- Tutaj coś przecieka - stwierdził.
- Nic tutaj nie przecieka - uciął krótko Pan. - To łza.
- A do czego to służy?
- Wyraża radość, smutek, rozczarowanie, ból, samotność i dumę.
- Jesteś genialny! - zawołał anioł.
- Prawdę mówiąc, to nie ja umieściłem tutaj tę łzę - melancholijnie westchnął Bóg.
*
To nie Bóg stworzył łzy. Dlaczego zatem my mielibyśmy to czynić?
&&
&&
Typhlos
Aplikacja Be My Eyes ma zyskać nową funkcję o nazwie Wirtualny Wolontariusz, zasilaną przez niedawno ogłoszony model GPT-4 firmy OpenAI. To nowe narzędzie ma potencjał, by stać się przełomem dla osób z niepełnosprawnością wzrokową, zapewniając wirtualnego widzącego asystenta, który może generować kontekst i zrozumienie obrazów w taki sam sposób, w jaki może to robić ludzki wolontariusz.
Be My Eyes dostarcza technologię dla społeczności niewidomych i słabowidzących od 2012 roku, łącząc użytkowników z wolontariuszami w celu pomocy w codziennych zadaniach, takich jak nawigacja na lotniskach i identyfikacja produktów. Nowa funkcja, która wykorzystuje możliwości GPT-4 w zakresie wprowadzania danych wizualnych, pozwoli aplikacji zaoferować jeszcze większy stopień niezależności dla użytkowników i rozszerzyć zakres zastosowań aplikacji.
Michael Buckley, dyrektor generalny firmy Be My Eyes, stwierdził, że „w krótkim czasie, kiedy mieliśmy dostęp, zaobserwowaliśmy niezrównaną wydajność w stosunku do jakiegokolwiek narzędzia do rozpoznawania obiektów z obrazu na tekst” i dodał, że „implikacje dla globalnej dostępności są głębokie”. W niedalekiej przyszłości, społeczność niewidomych i słabowidzących będzie wykorzystywać te narzędzia nie tylko do wielu potrzeb związanych z interpretacją wizualną, ale także do uzyskania większego stopnia niezależności w swoim życiu.
Różnica między GPT-4 a innymi modelami uczenia językowego i maszynowego polega zarówno na możliwości prowadzenia rozmowy, jak i na większym stopniu sprawności analitycznej oferowanej przez tę technologię. Podstawowe aplikacje do rozpoznawania obrazu mogą jedynie zidentyfikować to, co znajduje się przed nimi, podczas gdy GPT-4 może ekstrapolować, analizować i rozumieć kontekst, co pozwala na zaoferowanie znacznie bardziej wszechstronnej pomocy.
Jednym z najbardziej ekscytujących aspektów funkcji Wirtualnego Wolontariusza jest jego zdolność do oferowania natychmiastowej pomocy wizualnej w wielu różnych zadaniach. W podanym przykładzie użytkownicy mogą wysłać zdjęcie zawartości swojej lodówki do narzędzia, które następnie nie tylko zidentyfikuje, co znajduje się w środku, ale także zaproponuje przepisy, które można przygotować z tych składników.
Nowa funkcja przeszła testy beta z wybraną grupą pracowników Be My Eyes, uzyskując w większości pozytywne opinie. Testerzy chwalili użyteczność tej funkcji, szczególnie w jednym przypadku, gdy użytkownik był w stanie fachowo poruszać się po dworcu kolejowym. Funkcja ta dostarczała szczegółowych informacji o lokalizacji użytkownika na mapie i oferowała instrukcje krok po kroku, jak bezpiecznie dotrzeć do pożądanego celu.
W kolejnym filmie użytkowniczka Be My Eyes pokazuje, jak aplikacja pomaga jej w wielu zadaniach, w tym opisuje wygląd sukienki, identyfikuje roślinę, czyta mapę, tłumaczy etykietę, kieruje ją do określonej bieżni na siłowni i mówi, które przyciski nacisnąć w automacie.
Jesper Hvirring Henriksen, CTO firmy Be My Eyes, wyjaśnia, że przemierzanie skomplikowanego świata to tylko połowa sukcesu. Osoby z dysfunkcją wzroku napotykają na wyzwania związane z korzystaniem z czytników ekranu w celu zrozumienia stron internetowych, zwłaszcza jeśli chodzi o obrazy. „GPT-4 jest w stanie podsumować wyniki wyszukiwania w sposób, w jaki widzący naturalnie je skanują - nie czytając każdego najdrobniejszego szczegółu, ale koncentrując się na ważnych danych”. Ta technologia może uprościć zadania, takie jak czytanie wiadomości online i nawigowanie po zaśmieconych stronach e-commerce dla osób z wadami wzroku.
Wirtualny Wolontariusz będzie dostępny dla użytkowników w najbliższych miesiącach, a przez Buckleya został okrzyknięty jako „zmieniający grę”. „Ostatecznie, niezależnie od tego, czego użytkownik chce lub potrzebuje, może ponownie przeprogramować narzędzie, aby uzyskać więcej informacji, które są użyteczne, korzystne i pomocne, niemal natychmiast”.
Jeśli Wirtualny Wolontariusz nie będzie w stanie odpowiedzieć na pytanie, automatycznie zaoferuje użytkownikom możliwość połączenia się za pośrednictwem aplikacji z widzącym wolontariuszem w celu uzyskania pomocy.
Narzędzie będzie bezpłatne dla wszystkich członków społeczności niewidomych i słabowidzących korzystających z aplikacji Be My Eyes. Obecnie można zarejestrować się w aplikacji, aby zostać umieszczonym na liście oczekujących na dostęp.
Jesteśmy ciekawi, jak wirtualny asystent będzie porównywany z innymi podobnymi aplikacjami na rynku, takimi jak Seeing AI i Envision AI.
Źródło: Lista dyskusyjna Typhlos
&&
&&
Prawnik
Prawo administracyjne jest najszerszą gałęzią polskiego systemu prawa. Ilość przepisów administracyjnych stale się zwiększa. Każda kolejna ustawa przyczynia się do powiększenia tego zbioru, a mnogość przepisów nie ułatwia sprawnego ich interpretowania.
A to właśnie z tym obszarem prawa mamy w swoim życiu do czynienia najczęściej. Dlatego w dzisiejszym numerze „Sześciopunktu” słów kilka o sprawach administracyjnych.
Na początek przybliżymy podstawowe prawa obywatela w urzędzie tj.:
Obywatel ma prawo żądać, żeby urzędnik szczegółowo poinformował go o wszystkich okolicznościach, które mogą wpłynąć na ustalenie jego praw i obowiązków. Działania urzędu powinny zapobiegać poniesieniu przez zainteresowaną osobę szkody wynikającej z nieznajomości przepisów prawa. W razie pojawienia się jakichkolwiek wątpliwości, obywatel powinien zwrócić się o wyjaśnienia do urzędnika zajmującego się zagadnieniami, których te wątpliwości dotyczą. Jest on zobowiązany takich wyjaśnień udzielić. Jeżeli zapytany urzędnik nie zajmuje się daną problematyką, powinien on ustalić i wskazać osobę kompetentną do udzielenia niezbędnych wyjaśnień i wskazówek (podstawa prawna: art. 9 k.p.a.).
Obywatel, którego praw lub obowiązków dotyczy postępowanie przed urzędem, ma prawo uczestniczenia w tym postępowaniu. W szczególności może on wypowiadać się co do zgromadzonych w sprawie dowodów oraz zgłoszonych żądań, jeszcze przed wydaniem decyzji. Obywatel może zostać pozbawiony tego prawa jedynie w ściśle określonych sytuacjach, a mianowicie wtedy, gdy sprawę należy załatwić niezwłocznie z uwagi na niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia ludzkiego albo na grożącą niepowetowaną szkodę materialną. Urząd musi wówczas w dokumentach sprawy zamieścić informację o przyczynie, dla której obywatel pozbawiony był prawa uczestniczenia w postępowaniu (podstawa prawna: art. 10 k.p.a.).
Obywatel ma prawo podejmowania działań służących wyjaśnieniu sytuacji faktycznej i prawnej. Działania takie są korzystne dla jego interesów, ponieważ sprzyjają uzyskaniu prawidłowego rozstrzygnięcia w możliwie krótkim terminie. Aktywnie uczestnicząc w postępowaniu, ma on możliwość wyjaśnienia okoliczności, które podlegają ocenie urzędnika w trakcie załatwiania sprawy. Powinien zatem - we własnym interesie - wykazywać inicjatywę, zwłaszcza w zakresie przedstawiania dowodów. Najbardziej pożądana z punktu widzenia obywatela jest sytuacja, gdy pomiędzy nim a urzędnikiem dochodzi do otwartej wymiany poglądów, zbliżonej do zwykłego dialogu. W sprawach skomplikowanych może to być jedyny sposób uniknięcia długotrwałych procedur odwoławczych.
Zgodnie z brzmieniem artykułu 104 Kodeksu postępowania administracyjnego, organ administracji publicznej załatwia sprawę przez wydanie decyzji. Jest ona podstawowym aktem, który jest wydawany w przypadku, gdy rozstrzyga o istocie sprawy, co oznacza, że kończy sprawę w danej instancji.
Aby akt został zakwalifikowany jako decyzja, musi zawierać określone części składowe. Elementy decyzji administracyjnej są wprost wskazane w artykule 107 § 1 Kodeksu postępowania administracyjnego. Wynika z niego, że niezbędne elementy decyzji administracyjnej to:
1) oznaczenie organu administracji publicznej, czyli wskazanie, kto był władny do wydania tejże decyzji - brak jej oznaczenia pozbawia akt charakteru decyzji administracyjnej;
2) data jej wydania;
3) oznaczenie strony lub stron - w przypadku osoby fizycznej chodzi oczywiście o podanie jej imienia (imion) oraz nazwiska i miejsca zamieszkania; w przypadku osób prawnych, państwowych jednostek organizacyjnych i organizacji społecznych nieposiadających osobowości prawnej - nazwy oraz siedziby;
4) powołanie podstawy prawnej - jest niczym innym jak wskazaniem przepisów prawa materialnego, o które oparte zostało rozstrzygnięcie;
5) rozstrzygnięcie - osnowa decyzji, powinno być jasno i precyzyjnie sformułowane w taki sposób, aby strona nie miała problemu z jego rozumieniem;
6) uzasadnienie faktyczne i prawne - organ wskazuje na jakiej podstawie decyzja została podjęta, tzn. jakie fakty uznał za udowodnione, a jakie nie, ponadto stanowi także podstawę kontroli poprawności jej wydania;
7) pouczenie, czy i w jakim trybie służy od niej odwołanie oraz o prawie do zrzeczenia się odwołania i skutkach zrzeczenia się odwołania - pouczenie, które pozwoli stronie na podjęcie czynności, bez konieczności zasięgania opinii profesjonalisty w dziedzinie prawa;
8) podpis z podaniem imienia i nazwiska oraz stanowiska służbowego pracownika organu upoważnionego do wydania decyzji, a jeżeli decyzja wydana została w formie dokumentu elektronicznego - kwalifikowany podpis elektroniczny.
9) w przypadku decyzji, w stosunku do której może być wniesione powództwo do sądu powszechnego, sprzeciw od decyzji lub skarga do sądu administracyjnego - pouczenie o dopuszczalności wniesienia powództwa, sprzeciwu od decyzji lub skargi oraz wysokości opłaty od powództwa lub wpisu od skargi lub sprzeciwu od decyzji, jeżeli mają one charakter stały, albo podstawie do wyliczenia opłaty lub wpisu o charakterze stosunkowym, a także możliwości ubiegania się przez stronę o zwolnienie od kosztów albo przyznanie prawa pomocy.
W przypadku odwołania od decyzji administracyjnych, mamy tutaj kilka zasad. Pierwsza z nich mówi, że od decyzji wydanej w pierwszej instancji, służy stronie odwołanie tylko do jednej instancji. Organem właściwym do rozpatrzenia takiego odwołania jest organ administracji publicznej wyższego stopnia. Warto także podkreślić, że nie jest wymagane jakieś szczególne uzasadnienie. Wystarczy jedynie wskazanie, że strona nie jest zadowolona z wydanej decyzji. W przypadku, gdy w pierwszej instancji decyzja jest wydana przez ministra lub samorządowe kolegium, nie ma możliwości wniesienia odwołania. Możliwe jest jednak złożenie wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy. Bardzo ważną kwestią jest fakt, że odwołanie wnosi się do właściwego organu odwoławczego za pośrednictwem organu, który wydał decyzję, w terminie 14 dni od dnia doręczenia decyzji stronie, a gdy decyzja została ogłoszona ustnie - od dnia jej ogłoszenia stronie.
Treść odwołania nie musi spełniać szczególnych wymogów. Wystarczy, jeżeli wynika z niej, że strona jest niezadowolona z rozstrzygnięcia. Przytoczenie istotnych argumentów faktycznych i prawnych może mieć znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy przez organ wyższej instancji. W niektórych, bardziej skomplikowanych sytuacjach warto skorzystać z pomocy radcy prawnego, adwokata lub doradcy z organizacji społecznej zajmującej się pomocą obywatelom.
W kolejnych numerach „Sześciopunktu” będziemy kontynuować tematykę prawa administracyjnego i już dzisiaj serdecznie zapraszamy do lektury.
&&
Henryk Lubawy
Konflikt między bezpieczeństwem niewidomych na przejściach dla pieszych, a komfortem życia osób zamieszkujących w pobliżu takich przejść skutkuje wyłączeniem sygnalizacji akustycznej w porach popołudniowych, wieczornych i nocnych. Czy są jakieś przepisy, które to regulują? Czy jest to zgodne z obowiązującym prawem?
Obowiązujące od 2015 r. przepisy wprowadzające ujednolicenie dźwięku w sygnalizacji akustycznej na przejściach dla pieszych nie regulowały tego w żaden sposób. Analizowałem te przepisy bardzo dokładnie, interesując się właśnie ujednoliceniem sygnalizacji akustycznej i niczego na temat wyłączenia czy wyciszenia akustyki na przejściach nie znalazłem. Zarządcy dróg wprowadzali własne harmonogramy wyłączania i wyciszania sygnalizacji w porze wieczornej i nocnej. Tak np. w Poznaniu sygnalizacja jest wyłączona po godzinie dwudziestej pierwszej w dni powszednie oraz po godzinie osiemnastej w weekendy, w soboty i niedziele.
Można zastanowić się, czy to przypadkiem nie jest pewien przejaw dyskryminacji, gdy osoby z niepełnosprawnością wzroku nie mogą bezpiecznie dotrzeć do teatru, restauracji, na spotkanie towarzyskie, w szczególności w weekendy, w porze wcale nie aż tak późnej.
Dynamicznie zmieniająca się technologia, pojawianie się np. nowych pojazdów, takich jak hulajnogi, dyskusje specjalistów od bezpieczeństwa drogowego czy naciski społeczne powodują, że rozporządzenia i przepisy dotyczące ruchu drogowego i infrastruktury bezpieczeństwa na drogach co jakiś czas muszą ulegać modyfikacjom. Tak stało się również jesienią 2022 r., w rozporządzeniu Ministra Infrastruktury z dnia 14 października 2022 roku znalazły się dwa bardzo interesujące zdania, dotyczące wyciszania sygnalizacji akustycznej:
„Wyciszenie emisji sygnału akustycznego, zgodnie z zaprogramowanym harmonogramem, dopuszcza się wyłącznie w przypadku zapewnienia możliwości wzbudzenia emisji sygnału poprzez trzykrotne użycie przycisku (detektora).
Jednorazowe wzbudzenie emisji sygnału akustycznego powinno zapewnić nadawanie tego sygnału do zakończenia pierwszego pełnego okresu fazy światła zielonego”.
Pierwsze z tych zdań mówi, że wyciszenie sygnału akustycznego jest możliwe jedynie, gdy odbywa się ono według zaprogramowanego harmonogramu. Skoro ma obowiązywać harmonogram wyciszeń to znaczy, że osoby, dla których sygnalizacja akustyczna jest przeznaczona (niewidomi i słabowidzący), wiedzą, w jakich godzinach to wyciszenie następuje. O takim harmonogramie w Poznaniu już wspominałem. Jednak znacznie ciekawsza i ważniejsza jest druga część tego zdania. Przytoczę ją raz jeszcze w dosłownym brzmieniu: „… dopuszcza się, wyłącznie w przypadku zapewnienia możliwości wzbudzenia emisji sygnału”. Wynika z niego, że osoba chcąca skorzystać z sygnalizacji akustycznej, nie tylko musi wiedzieć, że sygnalizacja jest wyciszana w określonych godzinach, ale, co bardzo istotne, musi mieć możliwość wzbudzenia takiego sygnału w razie chęci bezpiecznego przejścia przez jezdnię. I już na końcu analizowanego zdania jest mowa, w jaki sposób to wzbudzenie akustyki na żądanie pieszego ma się odbywać. Mianowicie, „poprzez trzykrotne użycie przycisku”. Dopisane jest tutaj na końcu w nawiasie słowo „detektora”, a więc przepis dopuszcza, aby odbywało się to w jakiś automatyczny sposób. Z pewnością wkrótce dowiemy się, gdy pojawi się nowinka technologiczna, w jaki sposób może to być rozwiązane. Czy to niewidomi piesi będą mieli jakieś urządzenia wykrywające i uruchamiające sygnalizację akustyczną na przejściach, czy wręcz odwrotnie - przejścia będą wykrywać niewidomych. Myślę, że to sprawa już wcale nie tak odległej przyszłości, ale jednak przyszłości.
Skupmy się jednak na teraźniejszości, a dokładniej na przepisie, który obecnie obowiązuje. Wynika z niego, przynajmniej dla mnie, że stosowanie jakiegokolwiek systemu wyciszania sygnalizacji w porze wieczornej i nocnej, bez możliwości jej uruchomienia na żądanie pieszego, jest nielegalne. Zupełnie osobnym zagadnieniem jest sytuacja, gdy niewidomy nie może odnaleźć przycisku na słupie sygnalizatora, bo brak emitowanego z tego przycisku sygnału pomocniczego, naprowadzającego, z powodu wyciszenia sygnalizacji lub po prostu z powodu braku w ogóle takiego sygnału. Nie umiem rozstrzygnąć tu i teraz, czy jest to legalne w świetle obecnych przepisów, czy tylko niekomfortowe dla niewidomych.
Drugie zdanie analizowanego przepisu mówi o tym, że jednorazowe, na żądanie pieszego, wzbudzenie sygnalizacji akustycznej powinno zapewnić dźwięk sygnalizacji trwający przez pierwszy pełen cykl światła zielonego na przejściu. Oznacza to, że przyciskając trzykrotnie przycisk uruchamiający sygnalizację akustyczną, wcale nie musimy natychmiast usłyszeć sygnału zezwalającego na przejście z sygnalizatora, przy którym stoimy. Zielone światło, a tym samym odpowiedni dźwięk, może być najpierw uruchomiony na prostopadłym przejściu skrzyżowania. Sygnał akustyczny będzie emitowany po kolei ze wszystkich sygnalizatorów na przejściu, tak jak po kolei zapalają się światła zielone w pełnym cyklu na całym skrzyżowaniu.
Tyle w nowym przepisie o, moim zdaniem, bardzo ważnym problemie wyciszania sygnalizacji akustycznej. Nie pozwólmy sobie całkowicie odebrać możliwości korzystania z sygnalizacji akustycznej, która rzekomo przeszkadza wieczorem i w nocy mieszkańcom. Obowiązujący przepis dokładnie mówi o tym, jak należy ten problem rozwiązać.
Jest jeszcze jedna sprawa dokładnie doprecyzowana w nowych przepisach. Chodzi o sygnalizację wibracyjną.
Sygnalizacja wibracyjna, będąca dodatkiem do sygnałów akustycznych, była pierwotnie przeznaczona dla osób z problemami ze słuchem. Jednak na przejściach dla pieszych przez bardzo ruchliwe, szerokie ulice, gdzie natężenie ruchu powodowało, że piesi nie słyszeli sygnałów akustycznych, była bardzo chętnie wykorzystywana przez osoby niewidome, aby zorientować się, czy zapalone jest aktualnie zielone światło.
Pod koniec 2021 r. w Poznaniu zaczęto instalować nowe sygnalizatory wibracyjne na kilku przejściach dla pieszych. Niestety okazało się, że zamiast zagwarantować komfort i bezpieczeństwo podczas przechodzenia przez jezdnię, sygnalizatory te powodują dezorientację, a czasami wywołują stres. Wibracje były odczuwalne zarówno w trakcie zapalenia światła zielonego, jak i czerwonego. Okazało się, że było to całkowicie zgodne z obowiązującymi wówczas przepisami. Nie instalowano takich sygnalizatorów do tej pory na przejściach tylko dlatego, że nikt ich nie produkował. Pojawił się producent posiadający produkt w pełni zgodny z przepisami i pojawił się problem. Niestety, takich wibracji nie można rozróżnić. Nie niosą one więc żadnych informacji, a wręcz stwarzają zagrożenie, gdy są emitowane zarówno na zielonym, jak i na czerwonym świetle. Protesty środowiska niewidomych, przychylność władz miasta i zarządcy dróg odpowiedzialnego za instalację sygnalizacji dla osób z niepełnosprawnościami, zwieńczone pismami do ministerstwa, spowodowały zmiany w tym zakresie. Nowy przepis wyraźnie mówi o tym, że sygnalizacja wibracyjna może emitować sygnał jedynie w trakcie zapalonego światła zielonego.
Tyle nowinek, jakie udało mi się wyczytać w nowych przepisach dotyczących sygnalizacji akustycznej i wibracyjnej na przejściach dla pieszych.
Przypomnę, że nadal dopuszczone są tylko trzy rodzaje dźwięków emitowanych przez sygnalizatory: dźwięk przejścia przez jezdnię, różniący się od niego dźwięk przejścia przez torowisko tramwajowe, a na szczególnie skomplikowanych przejściach z wysepkami z różnym cyklem świateł jeszcze jeden dźwięk. Zaledwie trzy sygnały akustyczne, które powinny być w całym kraju identyczne. Przepis mówi o tym, że udźwiękowione powinno być całe przejście, tak aby do dwóch trzecich jego szerokości był słyszalny dźwięk z sygnalizatora, spod którego wyruszamy, a następnie powinien być słyszalny dźwięk z sygnalizatora, w stronę którego idziemy.
Przypomnienie tych wszystkich zapisów w obowiązujących przepisach wymaga z pewnością osobnego artykułu. Tutaj chciałem jedynie przedstawić najistotniejsze zmiany w przepisach.
Na zakończenie dokładne wskazanie o jaki przepis chodzi i gdzie go można odszukać. Jest to: Rozporządzenie Ministra Infrastruktury z dnia 14 października 2022 zmieniające rozporządzenie w sprawie szczegółowych warunków technicznych dla znaków i sygnałów drogowych oraz urządzeń bezpieczeństwa ruchu drogowego i warunków ich umieszczania na drogach (Dziennik Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej Warszawa, dnia 21 listopada 2022 r. poz. 2377).
Omówione przepisy są opublikowane na stronie 15. i 16. Zachęcam do samodzielnego studiowania tego przepisu. Być może jest tam jeszcze coś ważnego i istotnego dla osób z niepełnosprawnością wzroku.
&&
&&
Paweł Wrzesień
Często zdarza się, że gdy potrzebujemy życiowej rady lub wskazówek do rozwiązania problemu, sięgamy do internetu. Pół biedy, gdy „wujek Google” doradza nam, jak usmażyć pulchne omlety lub jak najlepiej uprać wełniany dywanik. Konsekwencje nietrafionej rady są wówczas mało dotkliwe. Gdy jednak „wujek” zmienia się w „doktora Google’a” a my zaczynamy posługiwać się nim, aby samodzielnie stawiać diagnozy medyczne, a potem wdrażać w życie wyszukane w sieci sposoby leczenia, skutki mogą być katastrofalne.
W internecie łatwo wypowiadać się autorytatywnie w kwestiach medycznych i znaleźć odpowiednie audytorium, nawet jeśli nie posiada się elementarnej wiedzy w tym zakresie. Ludzie boją się chorób, a jasne, proste rozwiązania najlepiej przemawiają do ich wyobraźni i budzą zaufanie.
Doskonałym przykładem internetowej i medialnej dezinformacji jest depresja, na temat której wypowiedziano i napisano całe tomy niedorzeczności. Co ciekawe, często robili to nie tylko domorośli psychologowie i uzdrawiacze, ale nawet osoby publiczne. Bożena Dykiel w „Dzień Dobry TVN” rok temu, informowała widzów, że depresja wynika z niedoboru litu. Magdalena Środa w „Gazecie Wyborczej” pisała o „modzie na depresję”, sugerując, iż część chorych tak naprawdę może udawać dla zyskania poklasku. Z kolei Ralph Kaminski w wywiadzie dla „CGM” podzielił się refleksją, że artyści są dużo bardziej narażeni na tę chorobę niż pani w sklepie. Wypowiedzią tą wprowadził aspekt fałszywie rozumianej elitarności.
Gdy tego typu opinie usłyszy osoba cierpiąca na depresję, a poprą je jeszcze głosy bliskich, sugerujących, aby więcej się śmiała, zażywała częściej ruchu, albo wzięła się do ciężkiej pracy, pozostanie jej chyba tylko się załamać.
Depresja jest poważną chorobą, której nie można lekceważyć. W przebiegu całego życia cierpi na nią, według różnych badań, od kilku do kilkunastu procent społeczeństwa.
Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa „depremere” co oznacza „przygniatać” i jest bardzo obrazowym określeniem najczęstszych objawów, do których należą: smutek, niska samoocena, pesymizm, brak wiary we własne możliwości, nieumiejętność odczuwania przyjemności czy apatia. Często na ich tle dochodzi do zaburzenia rytmu dobowego, a więc nieuzasadnionej zamiany czasu poświęcanego na sen i aktywność, obniżenia apetytu, bezsenności, spowolnienia ruchów. Częste bywają myśli samobójcze, poczucie beznadziei i niewiary w przyszłość. Wszystkie te czynniki mogą występować u osób, które obiektywnie mają powody do szczęścia, których życie układa się pomyślnie lub przynajmniej nie daje racjonalnych podstaw do wielotygodniowego pogrążania się w rozpaczy. To właśnie odróżnia depresję od obniżonego nastroju, którego doświadcza każdy człowiek, np. z powodu brzydkiej pogody, kłótni z przyjaciółką czy problemów w pracy. Nieleczona depresja, nie zniknie samoistnie, może się wręcz nasilać i niekiedy prowadzić do tragicznych skutków.
Badania naukowe nad depresją sięgają wstecz tak daleko, jak współczesna psychologia. Jej źródeł poszukiwał już Zygmunt Freud, uważany za jednego z twórców ujęcia psychodynamicznego. Współcześnie największa ilość badaczy przyjmuje, że u źródła depresji leży nieprawidłowy sposób przekazywania informacji między komórkami nerwowymi, a więc neuronami w ośrodkowym układzie nerwowym. Gdy dojdzie do uszkodzenia neuroprzekaźnictwa serotoniny lub noradrenaliny, odpowiedzialnych za odczuwanie przyjemności i mobilizujących człowieka do działania, występują zaburzenia depresyjne. Niewiele pomoże wówczas pocieszanie chorego, namawianie do zmiany spojrzenia na świat czy wyjścia do ludzi, ponieważ jedynym, skutecznym remedium jest terapia.
Wokół depresji i jej leczenia narosło bardzo wiele mitów i nieporozumień wynikających z lęku i niewiedzy, które mogą zniechęcać osoby potrzebujące pomocy do sięgnięcia po wsparcie profesjonalistów. Warto rozwiać kilka z nich.
Małgorzata Serafin, współautorka książki „Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?” w internetowym programie „Drugie śniadanie Mellera” zachęca, aby nie bać się wizyty u psychiatry i zażywania leków. Podkreśla, że często spotyka się opinie, że antydepresanty zmieniają osobowość i po dłuższym okresie ich zażywania nie jest się już tym samym człowiekiem. Jest dokładnie odwrotnie, to choroba sprawia, że nie cieszy nas to co kiedyś, że nieadekwatnie reagujemy na codzienne sytuacje i byle kłopot jest nas w stanie rozłożyć na łopatki. Leki, umiejętnie dobrane przez specjalistę, powodują, że na nowo mamy szansę wrócić do dawnego „ja” i duchowej stabilności. Nie sprawiają jednak, co jest kolejnym mitem, że pacjent od rana do nocy będzie promieniał szczęściem i funkcjonował w wyśmienitym nastroju. Pozwalają odzyskać pewne proporcje, a nad tym, aby je utrzymać i sprawić, że po odstawieniu farmaceutyków epizod depresyjny nie powróci, winno się pracować podczas psychoterapii. To właśnie dwutorowe połączenie pracy z psychiatrą i psychoterapeutą jest w stanie dać najlepsze rezultaty leczenia. Nie jest też prawdą, że depresja dotyka zwykle słabych ludzi. Jak podkreśla Serafin, dotyka najmocniej właśnie tych, którzy zbyt długo starali się być silni.
Dziennikarka Emilia Dłużewska, która na podstawie własnych zmagań z chorobą napisała książkę „Jak płakać w miejscach publicznych”, dementuje krążący szeroko mit, głoszący, iż depresję wymyśliły koncerny farmaceutyczne, aby sprzedawać więcej leków. Jej zdaniem jest podobnie absurdalny jak twierdzenie, że kamicę nerkową lub wieńcówkę wymyślono w podobnym celu. Depresja istniała na długo przed powstaniem pierwszego koncernu.
Choroby nie da się wyleczyć miłym spędzaniem czasu czy spacerami na świeżym powietrzu, niewątpliwie jednak wartościowe i sprawiające przyjemność aktywności są formą profilaktyki, dzięki której wzmacniamy nasz układ nerwowy i psychikę. Jest to szczególnie istotne w przypadku osób z niepełnosprawnościami, których część, większość czasu spędza w środowisku domowym i nie posiada szerokiego grona znajomych. W ich przypadku zaburzenia o podłożu depresyjnym mogą być zlekceważone, uznane za normę wynikającą z sytuacji życiowej lub bagatelizowane jako coś mało istotnego w porównaniu z samą niepełnosprawnością. Dlatego właśnie poczucie spełnienia, bycia potrzebnym, posiadanie grupy życzliwych osób wokół jest szalenie ważne dla zachowania higieny psychicznej i równowagi. Pomocą i wsparciem warto otoczyć także osoby, które świeżo utraciły część sprawności, np. na skutek wypadku lub choroby, aby łatwiej im było odnaleźć swoje miejsce w świecie.
Według różnych szacunków w Polsce na depresję choruje od 1,2 do nawet 1,5 miliona osób. Nie jest to więc przypadłość elitarna, lecz powszechna, mogąca się przydarzyć każdemu. Dlatego warto ją traktować jak każdą inną chorobę, a wizytę u psychiatry podobnie jak u laryngologa czy ortopedy. Im mniej będzie wokół niej stereotypów, tym więcej osób będzie umiało się przełamać i zwrócić o pomoc.
&&
&&
Radosław Nowicki
W obecnych czasach wielu producentów żywności stawia bardziej na zyski niż na jakość produktów. W efekcie dodawane są do nich różnego rodzaju wzmacniacze smaku, barwniki, spulchniacze i konserwanty, z których większość niekorzystnie wpływa na organizm człowieka. Nie da się ich w pełni wyeliminować, ale można ograniczyć ich ilość w konsumowanym pożywieniu. W tym celu trzeba samodzielnie przyrządzać posiłki oraz wytwarzać domowe wędliny i pasty na kanapki.
Wbrew pozorom nie jest to takie trudne. Wystarczy mieć pomoce kuchenne, które ułatwią nam pracę. W niniejszym tekście chciałbym wspomnieć o szynkowarze, w którym można nie tylko robić domowe wędliny i mięsiwa na kanapki, ale również wegetariańskie pasty i pasztety.
Szynkowarów na rynku jest przynajmniej kilkanaście modeli. Można je nabyć już za niecałe 50 złotych, ale warto sięgnąć nieco głębiej do swojego portfela, aby kupić urządzenie lepszej jakości. Ze swojej strony polecam szynkowar firmy BROWIN, który posiada tak zwany płaszcz wodny. Wraz z książką z przepisami oraz zapasowymi woreczkami kosztuje około 250 złotych.
Czym w ogóle jest szynkowar? Jest to urządzenie w kształcie walca, do którego wkłada się na przykład mięso. Następnie przyciska się je specjalną sprężyną i zamyka pokrywką od góry. W zestawie jest także garnek z płaszczem wodnym, do którego wlewa się wodę, a następnie zawiesza się szynkowar na wspomnianym płaszczu garnka, tak aby zwisał on w wodzie, ale nie dotykał dna garnka. Na pokrywie szynkowaru są dwie dziurki, w które wkłada się dwa termometry. Jeden służy do mierzenia temperatury mięsa, a drugi temperatury wody. Tu dochodzimy do jedynego momentu, z którym osoby niewidome lub niedowidzące mogą mieć problem. Różne rodzaje mięsa powinny bowiem gotować się w odpowiedniej temperaturze wody oraz do osiągnięcia odpowiedniej temperatury mięsa. Dlatego trzeba albo skorzystać z pomocy osoby widzącej, albo na podstawie własnego doświadczenia nauczyć się, że dany rodzaj mięsa osiąga odpowiednią temperaturę po gotowaniu na przykład przez dwie godziny.
Czas na przykłady. Najbardziej lubię domową wędlinę z indyka z szynkowaru. Najczęściej kupuję pierś z indyka albo mięso z jego uda (do szynkowaru mieści się niecały kilogram mięsa). Jego część kroję na kawałki na jeden kęs, a resztę mielę w maszynce o średnich oczkach. Oba mięsa łączę ze sobą. Do pół szklanki zimnej wody dodaję łyżeczkę cukru pudru, łyżeczkę soli oraz dwie łyżeczki żelatyny. Po rozmieszaniu całą zawartość szklanki wlewam do mięsa. Dorzucam ulubione przyprawy: czosnek niedźwiedzi, zioła prowansalskie, pieprz ziołowy oraz sól. Wyrabiam dokładnie aż woda sklei mięso mniej więcej w jedną bryłę. Można dodać ulubione dodatki: pokrojone w kostkę suszone pomidory, podsmażone na patelni pieczarki czy kawałeczki papryki konserwowej, dzięki czemu za każdym razem możemy cieszyć się innym smakiem wędliny. Po całkowitym wymieszaniu należy włożyć mięso do woreczka szynkowaru, solidnie je ubijając, aby nie zostały wewnątrz wolne przestrzenie. Zamknąć urządzenie i włożyć do lodówki na przynajmniej 24, a najlepiej 48 godzin. Po tym czasie mięso przejdzie przyprawami i można je parzyć w garnku. Indyk powinien się parzyć do osiągnięcia temperatury około 72-75 stopni, a woda w trakcie całego procesu nie powinna przekroczyć 80 stopni. Po zakończeniu parzenia należy szynkowar ostrożnie wyjąć z garnka i pozostawić na blacie do wystygnięcia. Następnie bez otwierania włożyć go do lodówki na przynajmniej 12 godzin. Po tym czasie można dopiero wyjąć wędlinę z worka szynkowarowego. Na jej powierzchni powinna zrobić się smakowita galaretka.
Bardzo dobrze smakuje także domowy schab z szynkowara. Do jego przygotowania potrzebujemy mniej niż kilogram schabu (ważne, aby nie był przerośnięty). Można go natrzeć mieszanką przypraw, w której znajdzie się sól, pieprz, czosnek, majeranek i odstawić do lodówki w zamkniętej misce na przynajmniej dwa dni. Warto raz, dwa razy dziennie przełożyć mięso na drugą stronę. Można je też peklować na mokro, czyli zalać solanką (woda z solą i innymi przyprawami) na około trzy dni. Taki schab można parzyć również bez dodatków, albo zrobić w nim nożem kieszonkę i włożyć do niej suszone śliwki lub morele. Następnie należy odpowiednio ułożyć go w worku szynkowaru, przycisnąć sprężyną i zamknąć górną częścią urządzenia. Parzyć do osiągnięcia temperatury około 75 stopni przy temperaturze wody nieprzekraczającej 85 stopni. Po zakończeniu procesu parzenia i ostygnięciu szynkowaru można go otworzyć, wyjąć wędlinę i opiec jej zewnętrzną warstwę w piekarniku przez około 15 minut na funkcji z termoobiegiem. Wędlina musi wystygnąć przed schowaniem jej do lodówki. Odpowiednio zabezpieczona może w niej przebywać nawet około dwóch tygodni. Można ją też podzielić na mniejsze porcje i część zamrozić.
Chciałbym także zaproponować danie dla wegetarian, a będzie to smarowidło bezmięsne. Do jego przygotowania będzie potrzebne około 200 g ciecierzycy. Trzeba ją namoczyć przez noc z łyżeczką sody, a następnie ugotować do miękkości. Następnie na patelni podsmażyć pokrojoną w kostkę cebulę, startą na tarce marchewkę, pietruszkę i batata (słodkiego ziemniaka). Warzyw może być około 250-300 g. Podczas smażenia trzeba je doprawić przyprawami. Może być to sos sojowy, majeranek, ostra papryka czy imbir. Jak warzywa zmiękną, trzeba je przełożyć do miski wraz z wcześniej ugotowaną ciecierzycą, dodać wyciśnięty przez praskę ząbek czosnku, doprawić solą, pieprzem, gałką muszkatołową, a także majerankiem i zblendować na gładką masę. Jeśli będzie zbyt rzadka, można do niej dodać dwie, trzy łyżki mąki ziemniaczanej lub zmielonego siemienia lnianego. Taką masę należy przełożyć do woreczka umieszczonego w szynkowarze, dobrze ją ubić i przycisnąć sprężyną. Zamknięty szynkowar umieścić na płaszczu garnka i parzyć w temperaturze 70 stopni aż osiągnie temperaturę 72 stopni.
Do przygotowania domowej wędliny i kiełbasy mogą posłużyć różne mięsa, elementy kurczaka, indyka, gęsi, wieprzowina, wołowina, a nawet jagnięcina. Domowe wyroby można robić w całości, w kawałkach, a nawet jako mielonki po zmieleniu mięsa w maszynce. Za każdym razem można dodawać innych przypraw oraz dodatków. Jednym razem iść w stronę słodką i dodać suszone owoce, innym razem w pikantną, uzupełniając mięso chociażby o płatki chili. Ba, można nawet podbić smak mięsa niewielką ilością piwa lub na przykład nalewki wiśniowej. W przypadku pasztetów i past wegetariańskich również można dobierać składniki według własnego uznania. Podstawą nie musi być ciecierzyca, można ją zastąpić soczewicą, kaszą jaglaną, pieczarkami. Za dodatki mogą posłużyć małe kolby kukurydzy, groszek, pieczarki, świeża papryka, ogórki konserwowe - słowem wszystko, czego dusza zapragnie. Ograniczają nas tylko wyobraźnia i nasze kubki smakowe.
Zachęcam do zabawy z szynkowarem. Jak raz spróbujecie własnego wyrobu z jego udziałem, to już nie będziecie chcieli sięgnąć po sprzedawane w sklepach produkty.
&&
&&
Małgorzata Gruszka
Dysfunkcja wzroku a realizowanie pasji, to kolejny temat zaproponowany przez Czytelniczkę „Sześciopunktu”. Z tym większą przyjemnością poświęcam mu majowy Poradnik psychologa.
Realizowanie pasji, to jeden ze sposobów samorealizacji, czyli zaspokojenia najwyższej z pięciu najważniejszych potrzeb człowieka. Pragnienie samorealizacji daje o sobie znać dopiero wtedy, gdy zostaną zaspokojone cztery bardziej podstawowe grupy potrzeb: fizjologiczne, bezpieczeństwa, przynależności i miłości oraz szacunku i uznania. Hierarchię naszych potrzeb badał i ostatecznie opracował w formie piramidy słynny psycholog Abraham Maslow. Potrzeba samorealizacji obejmuje chęć rozwoju, doskonalenia, realizacji zawodowej, poszukiwanie doznań estetycznych i kulturalnych oraz realizowanie pasji i spełnianie marzeń.
Hierarchia potrzeb osób z dysfunkcją wzroku nie różni się niczym od hierarchii potrzeb osób widzących. Potrzeby są takie same, ale ich zaspokajanie wygląda nieco inaczej i łączy się ze specyficznymi trudnościami. O potrzebach bezpieczeństwa, przynależności i miłości, szacunku i uznania i związanych z nimi trudnościach doświadczanych przez osoby słabowidzące i niewidzące szczegółowo pisałam w trzyczęściowym „Poradniku psychologa” zatytułowanym „Życie po utracie wzroku”. Niepełnosprawność wzrokowa nie pozostaje bez wpływu również na potrzebę samorealizacji. Rozwój dzieci z dysfunkcją wzroku wymaga przybliżania otoczenia z wykorzystaniem innych zmysłów i edukacji dostosowanej do stopnia niepełnosprawności wzrokowej. Słabsze widzenie lub brak wzroku wpływają również na samodoskonalenie, realizację zawodową, doznania estetyczne i kulturalne, a także realizację pasji i spełnianie marzeń. Dostępność miejsc, takich jak przedszkola, szkoły, uczelnie, instytucje kultury, firmy, a także rozwój technologii cyfrowych, niewątpliwie zmieniły sytuację osób słabowidzących i niewidzących na znacznie lepszą. Mimo to, słabszy wzrok lub jego brak wciąż łączy się z ograniczeniami w zakresie szeroko pojętej samorealizacji.
Pasja, to coś, co samo w sobie pociąga nas, ma dla nas sens, stanowi jakąś wartość, daje radość i energię do działania. Większość z nas swoje pasje rozpoznaje już w wieku szkolnym. Dzieje się tak zwłaszcza wówczas, gdy pasją okazuje się jeden z przedmiotów nauczanych w szkole lub jakaś jego część. Pasją może być matematyka, literatura, wybrana epoka z dziejów ludzkości, świat roślin lub zwierząt, kraj lub część świata, astronomia itp. Swoją pasję można odkryć również poza szkołą i na późniejszych etapach życia. Pasja może pokrywać się z aktywnością zawodową, ale często realizujemy ją gdzieś obok i stanowi ona odskocznię od tego, co robimy na co dzień. Pasjonowanie się czymś nie musi trwać całe życie. Zdarza się, że zmieniamy swoje pasje, gdy zauważamy, że w danej dziedzinie nie jesteśmy w stanie osiągnąć nic więcej, albo zauroczy i porwie nas coś nowego.
Istnieje wiele czynników ułatwiających realizowanie pasji. Pierwszym z nich jest wiedza o samym sobie, a w szczególności o tym, w czym jesteśmy dobrzy, co najlepiej nam wychodzi, jakie umiejętności podziwiają w nas inni ludzie, jakich nam zazdroszczą i za co nas chwalą. Pasja bywa często rezultatem znajomości swoich mocnych stron i rozwijania ich. I tu dochodzimy do kolejnego czynnika, jakim jest środowisko zewnętrzne i oferowane przez nie możliwości. Nierzadko zalążkiem pasji jest jakaś zdolność lub talent zauważony u dziecka przez osoby dorosłe. Fakt, że możemy rozwijać się w określonym kierunku, zależy często od tego, gdzie mieszkamy, kogo spotkamy na swojej drodze życiowej, kto nam pomoże, pokieruje itp. Znany aktor Artur Barciś wspomina, że pasję aktorską odkrył w sobie dzięki nauczycielce języka polskiego, która w nieśmiałym, małomównym i skrytym chłopcu dostrzegła predyspozycje do bycia aktorem. Dostrzegła, zasygnalizowała rodzicom, zachęciła i zmotywowała swojego ucznia do pójścia w tym kierunku.
Z mojego doświadczenia i wielu rozmów z ludźmi wynika, że realizowanie pasji przez osoby z dysfunkcją wzroku często bywa trudniejsze, głównie ze względu na nastawienie do nich osób widzących. Nastawienie to niejednokrotnie bywa negatywne, przez co budzi niezadowolenie, frustrację i niechęć do podejmowania kolejnych prób robienia czegoś pasjonującego. Moje doświadczenie wskazuje również na to, że warto nie tylko nie obrażać się na ludzi za takie nastawienie, ale wręcz budować pozytywne. Chcemy tego czy nie, istnieją ludzie, którzy nigdy nie zetknęli się z osobą słabowidzącą lub niewidzącą i jakiekolwiek współdziałanie z nią kojarzą z uciążliwością lub kłopotami i trudnościami nie do pokonania.
Budowanie pozytywnego nastawienia, to przemyślane przez nas przygotowanie konkretnych osób do ewentualnego współdziałania z nami.
Częstym błędem z naszej strony jest pytanie osób reprezentujących różne podmioty, w których chcielibyśmy realizować swoją pasję o to, czy osoba niewidząca może uczestniczyć w danym przedsięwzięciu. Zadając takie pytanie komuś, kto nigdy nie zetknął się z nami, zwiększamy prawdopodobieństwo otrzymania odpowiedzi negatywnej. Szansę na zbudowanie pozytywnego nastawienia zwiększymy, wychodząc z propozycją funkcjonowania gdzieś lub działania, połączoną z konkretnym pomysłem, jak chcemy, możemy i zamierzamy to robić.
Dobrą strategią jest również danie innym osobom czasu na oswojenie się z nami i przekonanie do nas. Oczywiście, nie zawsze jest to możliwe, ale w niektórych sytuacjach można na początek zaproponować współdziałanie na próbę. Próba nie oznacza, że ktoś będzie testował nas lub sprawdzał. Propozycja, że np. przyjdziemy na jedne zajęcia, żeby ktoś zobaczył jak sobie radzimy, pozwala uniknąć wywierania na kimś konieczności natychmiastowego podejmowania jednoznacznej decyzji. Taka presja często sprawia, że decyzja nie jest dla nas korzystna.
Nasi rozmówcy niejednokrotnie mają wiele obaw związanych z nami i tym, jak będziemy funkcjonować w danym miejscu lub grupie. Warto pytać wprost, czego się obawiają. W ten sposób możemy od razu rozwiać część obaw, a inne zmniejszyć, tworząc strategie rozwiązywania różnych problemów.
Wielu osobom wydaje się, że nie wypada pytać nas o różne rzeczy. Wolą nie pytać i pozostać z własnymi wątpliwościami. Chcąc gdzieś zaistnieć i realizować jakąś pasję, warto zachęcać rozmówców do zadawania nam pytań.
O osobach z niepełnosprawnościami często mówi się, że są roszczeniowe, to znaczy wymagają nadmiernego skupiania uwagi i rzeczy niemożliwych do zrealizowania. Chcąc realizować gdzieś swoją pasję, warto zachować umiar w wymaganiach, to znaczy mieć świadomość, że nie zawsze i nie wszystko można podporządkować nam i naszym potrzebom.
„Dziękuję” nie kosztuje, a wiele znaczy i zmienia na lepsze. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że warto dziękować ludziom nawet za to, co sami uważamy za należne nam i oczywiste. Wdzięczność budzi pozytywne emocje i zachęca do pomagania również w realizowaniu naszych pasji.
Na zakończenie dodam, że nie ma jednego, uniwersalnego, idealnego i sprawdzonego sposobu na realizację pasji osób słabowidzących i niewidzących. Jak w każdym obszarze życia, tak i tu najważniejsze jest to, by mieć świadomość, że decyzje innych ludzi w pewnej mierze zależą od naszych zachowań; dlatego warto przemyśleć je i wybrać te, które dają największą szansę powodzenia. Szansę, nie gwarancję, bo nie wszystko zależy od nas i wpływ na sytuację mamy nie tylko my.
&&
&&
Paweł Wrzesień
„Alinko, jak mogłaś mi to zrobić?” - Te słowa wypowiedział 19 kwietnia 1934 roku Edward Kobuszewski, dowiedziawszy się, że zamiast wyczekiwanej trzeciej córki, żona Alina urodziła właśnie synka. Oburzenie było żartobliwe, a ciepłego humoru, podobnie jak skromności, empatii, otwartości na drugiego człowieka nigdy nie brakowało w ich domu.
Pierwsze lata dzieciństwa Jaś Kobuszewski spędził z rodziną w warszawskiej kamienicy przy Śliskiej 12, zburzonej potem podczas wojny. Latem bywali w podmiejskiej Strudze, gdzie zastał ich także wybuch II wojny światowej. Dla Janka okupacja była granicą kończącą okres beztroskiego dzieciństwa. Z okien szkoły widział mur będący miejscem straceń, a wracając do domu, mijał bruk poznaczony śladami zakrzepłej krwi. Stracił też wielu kolegów z podwórka walczących w powstaniu warszawskim. Sam jako 10-letni harcerz roznosił w powstaniu pocztę i prasę polową. Mimo koszmaru wojny, bliscy starali się zapewnić mu dobre warunki rozwoju, a sam Jaś zdradzał upodobanie do muzyki i pierwsze oznaki aktorskiego talentu.
Po wojnie Kobuszewscy osiedli na Saskiej Kępie. Jan biegał nad Wisłę, skakał po drzewach, zawierał nowe przyjaźnie. Tam właśnie poznał młodziutkie Agnieszkę Osiecką i Olgę Lipińską, z którą potem wspólnie będą tworzyć słynny telewizyjny kabaret. W 1951 roku zdał maturę w Liceum im. Adama Mickiewicza. Długi czas nie mógł zdecydować o kierunku przyszłych studiów, pociągało go wiele dróg, od ichtiologii, aż po seminarium duchowne. Siostra Maria zasugerowała, że może przecież wcielać się w przedstawicieli najróżniejszych zawodów, jeśli tylko wybierze aktorstwo.
Do szkoły teatralnej nie dostał się za pierwszym razem. Profesor Adam Kreczmar podsumował jego egzamin słowami: „Absolutny brak talentu”. Kobuszewski nie porzucił jednak marzeń, tymczasowo podjął naukę w szkole Teatru Lalek, a na życie dorabiał jako przewodnik po Warszawie. Do wymarzonej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej przyjęto go za drugim razem. Poznał tam o rok młodszą Hanię Zembrzuską, wyjątkowo urodziwą studentkę bułgarskiego pochodzenia. Adorowało ją wielu kolegów, ale tylko Jan był zawsze obok, kiedy potrzebowała pomocy. Ćwiczył wraz z nią do ról i pomagał trenować wymowę, albowiem wykładowcy kazali przyszłej aktorce wyzbyć się bałkańskiego akcentu. Dyplom obronił z wyróżnieniem w roku 1956. Tuż potem wzięli ślub i zamieszkali w domu teściów. 9 lat później przyszła na świat ich córka Marianna.
Małżonkowie wiele razy występowali na tych samych scenach, choćby w Teatrze Młodej Warszawy, Narodowym czy Kwadracie, rzadziej w tych samych przedstawieniach. Przeżyli razem szczęśliwie 63 lata, a pytani o receptę na tak udany związek, odpowiadali, że im się po prostu udało. Jan podkreślał: „Dobrze jest mieć dzieci. Dzieci godzą. A potem dobrze jest mieć wnuki, bo to wielka frajda bez żadnej odpowiedzialności”. Hanna była zwolenniczką kompromisów. Hołdowała zasadzie, że jeśli coś ich poróżniło w ciągu dnia, nie mogą położyć się spać niepogodzeni. Nigdy nie dopadła ich rutyna i znudzenie sobą nawzajem. Gdy po imieninach u znajomych Hanna zażądała, aby wracali do siebie autobusem, ponieważ taksówka za dużo kosztuje, Jan pobiegł na pobliską zajezdnię autobusową i namówił kierowcę, aby za odpowiednim wynagrodzeniem odwiózł ich do domu swym pojazdem. Jakież było zdumienie Hanny, gdy mąż wbiegł na górę do znajomych i poprosił, aby się pospieszyła, bo autobus już czeka… W 2006 roku celebrowali na Jasnej Górze 50. rocznicę ślubu. Oboje głęboko wierzący, byli częstymi gośćmi u zaprzyjaźnionych ojców Paulinów.
Kobuszewski stał się rozpoznawalny dzięki późniejszym rolom filmowym i występom w „Kabarecie Olgi Lipińskiej” i słynnym „Dudku” Edwarda Dziewońskiego. Zdecydowanie bardziej cenił jednak pracę w teatrze. Uważał go za przedłużenie szkoły aktorskiej, za sedno swego zawodu. W 1968 roku grał rolę Wacława Pelikana w „Dziadach” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Po żywiołowej reakcji publiczności na słowa: „Jak z Moskwy w Polskę nasyłają samych łajdaków stek”, spektakl zdjęto z afisza, co wywołało falę protestów studenckich i represji ze strony władz. Jan na własnej skórze przekonał się, jak aktualny jest nadal dramat naszego wieszcza. Opuścił zespół Teatru Narodowego w solidarności z usuniętym z niego Dejmkiem.
Po roli Księcia Pana w „Rumcajsie” krytycy pisali o nim: „Wrodzona łatwość budowania postaci charakterystycznych, a także swoboda i naturalny humor uczyniły z tej roli majstersztyk aktorski”. Dotyczy to większości ról Kobuszewskiego, który z epizodów i ról drugoplanowych potrafił zrobić gestem, mimiką czy tonem głosu małe cudeńko, pozostające na długo w pamięci widzów.
Socjalistyczne normy pracy nakazywały na początku odegranie minimum 25 spektakli miesięcznie. Mimo tak dużej liczby, teatralna pensja przypominała raczej skromny zasiłek. Chcąc utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie, Jan coraz chętniej angażował się do produkcji telewizyjnych i filmowych. Występował także dla polonii zagranicznej, między innymi w Stanach Zjednoczonych. Jego specyficzną postać pamiętamy nie tylko ze słynnego skeczu o hydrauliku i jego uczniu, któremu ważniejsze informacje kazał zapisywać i podkreślać wężykiem, ale też z popularnego w latach 70. cyklu „Bajki dla dorosłych”, z prawie 40 ról filmowych, m.in. u Stanisława Barei, jako niezapomnianego dziadka Jacka z radiowej „Rodziny Poszepszyńskich”, czy wreszcie z mistrzowskiej interpretacji felietonów Stefana Wiecheckiego, które czytelnicy DZdN mogą odnaleźć w tomie „Dmuchnij pan w balonik”.
Po przebytej w połowie lat 80. chorobie nowotworowej grywał rzadziej, starał się jednak nie tracić kontaktu z publicznością. Pod koniec życia można go było podziwiać w epizodycznych rolach granych w Teatrze Kwadrat. W kasie teatru widzowie często prosili wówczas o bilety na Kobuszewskiego, mniejsze znaczenie przywiązując do samej sztuki.
W jesieni życia lubił spędzać czas w domu, gdzie bywał bardziej poważny niż na scenie. Nie uchylał się od wychowywania wnuków, zabierał je ze sobą do ukochanego letniego domku na Mazurach. W warszawskim domu jego azylem był garaż. Lubił nie tylko podłubać przy samochodzie, ale także przyjmować tam przyjaciół na rozmowy o życiu przy kieliszku mocniejszego trunku.
Zmarł 28 września 2019 roku, został pochowany na Starych Powązkach w Warszawie. W ostatniej drodze towarzyszyli mu nie tylko rodzina i przyjaciele, ale również tłum wielbicieli.
Był charakterystyczny w każdym calu. Z wyglądu wysoki na twarzy i pociągłego wzrostu, jak określał go Aleksander Zelwerowicz. Agnieszka Osiecka twierdziła, że gdyby Kobuszewski trafił na reżysera chcącego stworzyć film z nim w roli głównej, stałby się polskim Charlie Chaplinem.
Gdy Jan był jeszcze mały, na pytanie kim może zostać w przyszłości, jego mama odpowiadała: „Najważniejsze, żeby wyrósł na porządnego człowieka, był dobry i ludzie go kochali”. Każdy z Czytelników sam może odpowiedzieć na pytanie, czy słowa Aliny Kobuszewskiej okazały się prorocze.
&&
Anna Kłosińska
Kiedyś jedna osoba powiedziała mi, że Dolny Śląsk kojarzy jej się z czaszkami. Nie kryjąc zdziwienia, zapytałam, skąd taka myśl. Odpowiedź wszystko mi wyjaśniła i stała się inspiracją do napisania tego artykułu.
W Kotlinie Kłodzkiej jest takie wyjątkowe miejsce, które co roku przyciąga ogromną masę turystów. Mowa tu o Kaplicy Czaszek, zlokalizowanej w Kudowie-Zdroju w dzielnicy Czermna. Zanim przejdę do opisania zabytkowego obiektu, kilka słów o Kudowie-Zdroju.
Kudowa-Zdrój to niewielka, uzdrowiskowo-turystyczna miejscowość, położona w Kotlinie Kłodzkiej, w województwie dolnośląskim. Miasteczko mieści się u podnóża Gór Stołowych i liczy około 10 000 mieszkańców. Charakterystyczne dla tego miejsca są wody mineralne o szczawiowo-żelazowych właściwościach, których źródło znajduje się u podnóża Góry Parkowej i Parku Zdrojowego. Turyści zarówno z kraju, jak i z zagranicy chętnie przyjeżdżają do tej miejscowości leczyć różne choroby, takie jak np. niedokrwistość, nadczynność tarczycy, choroby serca, schorzenia dróg oddechowych czy układu pokarmowego. Do najbardziej znanych atrakcji można też zaliczyć Skansen w Pstrążnej, Park Zdrojowy i Kaplicę Czaszek. Popularne wśród kuracjuszy są również Labirynty Skalne „Błędne Skały”, a także Szczeliniec Wielki, czyli największe wzniesienie Gór Stołowych, mające 919 m wysokości.
Obiekt pochodzi z XVIII wieku, budowano go w latach 1776-1784. Jest to jeden z trzech takich eksponatów w Europie, jego inicjatorem był Wacław Tomaszek (proboszcz tamtejszej parafii). Kaplica Czaszek to wielki grobowiec, w którym znajdują się szczątki kości ludzi poległych w czasie wojny trzydziestoletniej i narastającej po niej epidemii cholery oraz wojen śląskich.
Odkrywcą kości i czaszek poległych podczas wyżej wspomnianych konfliktów zbrojnych był ksiądz Tomaszek. Duchowny odnalazł je w skarpie koło dzwonnicy opodal kościoła i wraz z grabarzem oraz kościelnym rozpoczęli prace nad ich wydobywaniem. Następnie na polecenie proboszcza parafii oczyszczono szczątki i umieszczono je w kaplicy. Te działania trwały dość długo, ponieważ po wybudowaniu sanktuarium jeszcze przez około dwie dekady odkopywano ludzkie kości i czaszki. W 1804 r. zakończono prace budowlane wnętrza świątyni.
Kaplica Czaszek jest małym, kwadratowym obiektem, wybudowanym w stylu barokowym. Wzniesiono ją między kościołem św. Bartłomieja a wolnostojącą dzwonnicą. Ściany i sufit wewnątrz sanktuarium wyłożone są mniej więcej trzema tysiącami kości i czaszek ludzkich. Pod podłogą w krypcie znajduje się jeszcze około 20-30 tys. szczątków. Na ołtarzu po drugiej stronie świątyni znajdziemy postać Chrystusa na krzyżu, a także specjalnie wyeksponowane czaszki, które należą m.in. do: proboszcza Wacława Tomaszka, grabarza J. Langera oraz wójta Czermnej i jego żony. Wśród ciasno ułożonych przy ścianach czaszek i kości znajdują się dwie drewniane figury aniołów. Pierwszy z nich z trąbką i łacińskim napisem „Powstańcie z martwych”, natomiast drugi z wagą i łacińskim tekstem „Pójdźcie pod sąd”.
• Pomysł wybudowania Kaplicy Czaszek zrodził się u proboszcza Wacława Tomaszka po zwiedzeniu Katakumb w Rzymie w 1775 r.
• Zgodnie z wolą księdza Tomaszka i grabarza Langera ich szczątki spoczęły w kaplicy.
• Zwiedzając świątynię, prócz czaszek proboszcza, grabarza czy wójta, zobaczymy też czaszkę Tatara (świadczy o tym jej anatomia), a także kość udową około dwumetrowego mężczyzny (prawdopodobnie Szweda).
• Osiem lat zajęło czyszczenie, dezynfekcja, wybielanie i impregnowanie kości i czaszek, którymi są wyłożone ściany i sklepienie kaplicy.
• Każdego roku z 14 na 15 sierpnia w Kaplicy Czaszek odprawiana jest Msza św. w intencji wszystkich tych, którzy w niej spoczywają oraz w intencji zmarłych w wyniku nieszczęśliwych wypadków lub chorób.
Na koniec, chciałabym wspomnieć o kilku ważnych aspektach, o których warto wiedzieć, wybierając się do Kaplicy Czaszek. Świątynia jest dostępna dla zwiedzających przez cały rok od wtorku do niedzieli. Dokładne informacje na temat godzin otwarcia obiektu uzyskają Państwo za pośrednictwem danych teleadresowych, zamieszczonych na oficjalnej stronie parafii Czermna. Samo zwiedzanie sanktuarium trwa około 15-20 minut i odbywa się z przewodnikiem, który ciekawie opowiada historię Kaplicy Czaszek. Ważną informacją, w szczególności dla osób niewidomych, jest to, że nie można dotykać kości zgromadzonych w świątyni, natomiast wchodząc do niej, trzeba pamiętać o zachowaniu ciszy i okazaniu szacunku zmarłym. Istotną rolę odgrywa w tym miejscu także odpowiedni strój.
Jeżeli po przeczytaniu tego artykułu kogoś z Państwa zainteresowała Kaplica Czaszek czy ogólnie Kudowa-Zdrój, serdecznie zapraszam do odwiedzenia tego miejsca.
&&
Jolanta Kutyło
Nie akceptuję neologizmów, ale czasem nie da się inaczej. Tak właśnie było z Tyflopodcastem.
Pierwszego tyflopodcastu wysłuchałam na „Orionie”. Oprócz środowiskowych audycji znalazłam tam również inne, bardzo ciekawe. Telewizje emitują wciąż te same programy, cykle i seriale, dlatego słuchanie podcastów stało się moją pasją na równi z książkami.
Najbardziej lubię podcasty kulinarne, z bajkami, kryminalne oraz z horrorami, pełnią one rolę dobranocki dla dorosłych. Wiele rozgłośni radiowych udostępnia swoje audycje w formie podcastów, gdy ulubionego programu nie da się w porę odsłuchać.
Podcast jest formą internetowej publikacji dźwiękowej lub filmowej, najczęściej w postaci regularnych odcinków, z zastosowaniem techniki RSS. Nazwa wzięła się z połączenia słów iPod - odtwarzacz muzyczny firmy Apple i broadcast (z ang. „transmisja, przekaz”). Według innych źródeł nazwa pochodzi od skrótu określenia „Personal On Demand”.
Początki podcastingu sięgają 2000 r. Wówczas to pojawił się pierwszy szkic dotyczący użycia technologii RSS do publikowania treści audio i wideo.
Podcasty przybliżają historię świata, aktualności naukowe, polityczne, zagadnienia religijne, udostępniają archiwalne reportaże, filmy oraz słuchowiska. Są proste do zrozumienia, można z nich korzystać w dowolnym miejscu i czasie, są źródłem wiedzy. Podcasterzy starają się przedstawić audycje w przystępny sposób. Nawet ociekająca nudą matematyka okazuje się sympatyczniejsza w odbiorze i łatwiej wchodzi do głowy.
Stroną godną polecenia słuchaczom ciekawym świata, z której korzystam, jest strona https://www.podkasty.info/, gdzie możemy odsłuchać audycji o różnorodnej tematyce. Każdego dnia dodawane są tu nowe odcinki podcastów już istniejących oraz nowe podcasty. Słuchać może każdy, bez rejestrowania się i logowania na stronie. Wystarczy skopiować link kanału RSS z ulubionej strony, wkleić do bazy podcastów i gotowe. W bazie umieszczono ponad 7500 podcastów pogrupowanych tematycznie w 39. kategoriach.
Każdy użytkownik internetu może stworzyć własny podcast, wystarczy nabyć odpowiedni sprzęt, wysokiej jakości mikrofon, odpowiednio się przygotować. Pomieszczenie wyciszyć, wykazywać się dobrą dykcją, mówić płynnie, by nie zanudzać słuchaczy. Pod podcastem należy umieścić źródła, z których pochodzą tematy, przedstawić strony www oraz bibliografię, by potwierdzić wiarygodność informacji zawartych w audycji. Pod każdym podcastem widnieje informacja dotycząca praw autorskich: „Wszelka prezentowana tu zawartość podcastu jest własnością jego autora, co słuchacze powinni uszanować”. Jeśli ktoś liczy na wielki zarobek, udostępniając w sieci podcasty, może się rozczarować, bo ważniejszy od zysku jest odpowiedni przekaz dla słuchaczy. Jeśli podcaster w łatwy sposób dotrze do odbiorców i ich „kupi”, wtedy dopiero może myśleć o dochodach. Wśród nas jest kilku podcasterów mających na koncie sukcesy.
Podcasty są coraz bardziej popularne, można je pobrać w formie aplikacji i odsłuchiwać w telefonie.
Największą popularnością cieszą się romanse, przepowiednie, porady dla kobiet i mężczyzn, debaty polityczne i biznesowe, zagadnienia religijne, opowieści kryminalne i historyczne, zwłaszcza przedstawiające biografie lubianych i tych znanych ze złej sławy osób, których losem do dziś świat się interesuje. Warto zachować ostrożność, by nie zachłysnąć się tzw. osiągnięciami pseudonauki. Tak naprawdę nie wiemy, kim są podcasterzy, którzy nagrywają audycje. Z niektórymi można nawiązać kontakt, wymieniając komentarze w mediach społecznościowych, niektórzy udostępniają numery telefonów.
Warto słuchać podcastów, bo dzięki nim dowiadujemy się, jak radzić sobie z coraz trudniejszą codziennością, jak odbudować swój wizerunek po porażkach, czego unikać, by nie doprowadzić do katastrofy ekonomicznej naszych gospodarstw domowych.
Bardzo pomocne są tyflopodcasty, gdzie bezpośrednio słyszymy pracę omawianych sprzętów oraz aplikacji, czego nie da się przedstawić w czasopismach.
Pamiętajmy, że podcasty nigdy nie zastąpią konsultacji specjalistów z wielu dziedzin, są jedynie źródłem informacyjnym.
&&
Marta Warzecha
Od lat pasjonuję się kulturą i tradycją ludową. Czytam różne opracowania dotyczące tego tematu, a także staram się rozmawiać ze starszymi mieszkańcami, którzy mogą opowiedzieć mi o dawnych wiejskich zwyczajach.
Wiele sobie obiecywałam po wizycie w Tarnowskim Muzeum Etnograficznym, gdzie chciałam poznać tradycje i zwyczaje małopolskich chłopów (dotknięcie oryginalnych sprzętów gospodarczych, strojów regionalnych itp., byłoby dla mnie sporym przeżyciem). Do muzeum wybrałam się z moją asystentką, przekonana, iż przeniosę się w czasie na dawną polską wieś. Stało się inaczej, gdyż na miejscu uzmysłowiłam sobie, że to muzeum etnograficzne zajmuje się wyłącznie kulturą i życiem Romów. Muszę z ręką na sercu przyznać, że byłam lekko zawiedziona, bowiem kultura Romów nie była moim głównym zainteresowaniem, a jeśli coś o niej wiedziałam, to jedynie pobieżnie.
W trakcie zwiedzania muzeum nabrałam przekonania, że warto było tutaj przyjść. Organizatorzy wystawy postarali się zachować klimat życia, obyczajów i sztuki Romów. Choć nie każdego eksponatu można było dotykać, to spędziłam bardzo miło i pożytecznie czas.
Głównym punktem wystawy były obrazy namalowane przez romskich artystów, przedstawiające kwiaty polne oraz całe piękno przyrody. Wszak Cyganie to lud najbardziej z nią związany. Cała sztuka Cyganów przepełniona jest obrazami przyrody. Poezja romska i proza również mówią o pięknie natury. Wszak pola, łąki, woda i las były dla nich domem oraz oazą spokoju i wolności. Miałam możliwość dotknięcia gobelinów, a także wyrytych w drewnie rysunków. Moja asystentka naprowadzała mi rękę na jeden, to znów na drugi obrazek i mogłam w ten sposób obejrzeć wyryte w drewnie kompozycje kwiatów. Najbardziej spodobał mi się gobelin z leżącym barankiem przeznaczonym na ofiarę, gdyż jednym z obyczajów cygańskich było składanie ofiary z baranów dla pogańskich bogów.
Cyganie mieli w swoim dorobku wiele wyrobów miedzianych. Mogłam więc podziwiać wielkie kotły na strawę, głęboką chochlę do nakładania jadła wszystkim zebranym na posiłek, a także wiadra na wodę, przez które niejedna polska gospodyni zniszczyłaby sobie całkowicie kręgosłup. Cyganki jednak musiały chodzić z nimi nad rzekę. Kto wie, może żyjąc na łonie natury, były zdrowsze i bardziej wytrzymałe. Pomyślałam sobie, że gdybym widziała, to pewnie jeszcze lepiej mogłabym obejrzeć te naczynia. Może zobaczyłabym prawdziwy kolor miedzi. Dzięki Bogu, mogłam poznać kształt tych miedzianych cudów.
Kolejną ciekawostką były miniaturowe wozy, wykonane również z miedzi. Zobaczyłam wozy przeznaczone do transportu, a także wozy mieszkalne, przypominające dzisiejsze przyczepy kempingowe. Niektóre z nich miały nawet okienka i rzeźbione ściany od zewnętrznej strony. Nie byłam jednak pewna, czy takim wozem chciałabym się przejechać. Istniało bowiem ogólne przekonanie, iż Cyganie to lud niebezpieczny. Z opowieści mojej mamy wiem, że babcia miała przykry incydent z jedną Cyganką, która, chcąc wymusić od niej śmietanę jako dodatkowy pakiet do jajek, napluła do garnka. Na temat zwyczajów romskich do dziś krąży wiele legend.
Na pewno lud ten był nieokiełznany, choćby przez władze komunistyczne, niewykonujący żadnego zawodu, który mógłby przynieść jakieś korzyści.
Jako że jestem kobietą, która zawsze chodzi w spódnicach lub sukienkach, podobały mi się stroje kobiece. Te szerokie suknie, spódnice, fartuchy, bluzy, chusty noszone na głowach - to po prostu bajka! Były również stroje męskie, ale przyznam, iż mało uwagi im poświęciłam, zachwycając się powłóczystymi sukniami.
Romowie to bardzo muzykalny naród, o czym wszyscy wiemy. W Mrągowie na Mazurach odbywa się co roku w lipcu festiwal kultury Romskiej, z akcentem na kulturę muzyczną. Cóż, jak każda muzyka tradycyjna, to również cygańska przeniosła się na scenę, choć ten naród nie porzuca muzyki na co dzień, ale muzykuje sobie rodzinnie. Festiwal organizowany jest po to, by przybliżyć kulturę muzyczną Romów z całego świata. W muzeum miałam okazję zobaczyć dwa egzemplarze instrumentów muzycznych Romów. Pierwszym z nich była bułgarska bajduła, której pudło rezonansowe przypomina skrzypce, a do instrumentu przyczepiony był duży smyczek, lecz bez charakterystycznego końskiego włosia. Drugim instrumentem, którego udało mi się dotknąć, były wielkie cymbały ze stroikami z boku. Jeśli chodzi o mnie, bardzo lubię dźwięk cymbałów, które znane są też w polskiej muzyce ludowej, choć pod inną postacią. Na cymbałach gra się za pomocą dwóch pałek, które wydobywają dźwięk ze strun.
Kolejną atrakcją w muzeum były wozy naturalnej wielkości. Aby je zobaczyć, trzeba było wyjść na wewnętrzne podwórko obiektu. I oto szłyśmy z moją asystentką po wyłożonej kamieniami dróżce, obok cygańskich taborów. To było niesamowite wrażenie, gdyż wozy naprawdę były ogromne, a przy tym wykonane z dobrego drewna ozdobionego różnymi mozaikami kwiatowymi. Cyganie uwielbiali zdobić swoje pojazdy. I znowu mogłam zobaczyć wozy transportowe i mieszkalne z szybkami w oknach udekorowanych pięknymi firanami, zapewne uszytymi przez wszechstronnie uzdolnione Romki. Takie właśnie wozy przejeżdżały przez polskie wsie i budziły podziw ludności.
Po zwiedzeniu Muzeum Etnograficznego w Tarnowie uznałam, że nie można się zniechęcać tylko dlatego, że nie zajmujemy się danym tematem na co dzień. Moje doświadczenie pokazuje, iż trzeba się cieszyć z każdej okazji, która przybliży nam kulturę, życie codzienne, sztukę, muzykę czy rzemiosło mniejszości etnicznych, narodowościowych lub wyznaniowych. Choć obiekt obejmuje zaledwie cztery pomieszczenia plus wewnętrzne podwórko, warto go odwiedzić. Nam czas upłynął tam zbyt szybko.
&&
Izabela Szcześniak
Pragnę polecić wszystkim Czytelnikom piękną książkę Anthony’ego Doerra pt. Światło, którego nie widać.
W 1934 roku do muzeum przyrodniczego w Paryżu przychodzi grupa dzieci. Wśród uczestników wycieczki znajduje się 6-letnia Marie-Laure. Dziewczynka choruje na zaćmę poporodową i błyskawicznie traci resztki wzroku.
Przewodnik, który oprowadza grupę dzieci po muzeum, opowiada legendę o największym skarbie znajdującym się wśród zbiorów muzealnych. Najcenniejszym i niedostępnym dla zwiedzających eksponatem jest drogocenny diament pochodzący z Japonii, nazywany morzem ognia. Historia kamienia sięga XI wieku, a według legendy właściciele diamentu odzyskiwali zdrowie i żyli wiecznie, ale na ich bliskich ciążyła klątwa.
Miesiąc po zwiedzaniu muzeum dziewczynka już nic nie widzi.
Ojciec Marie-Laure bardzo kocha niewidomą córkę i nie słucha rad sąsiadów, by małą umieścić w domu opieki. Kiedy po porodzie córeczki umarła jego żona, sam wychowuje dziewczynkę. Gdy Marie-Laure całkowicie straciła wzrok, ojciec doskonale poradził sobie w nowej sytuacji.
Ojciec Marie-Laure jest głównym ślusarzem w muzeum przyrodniczym. Myśląc, że córce będzie łatwiej zorientować się w okolicy, własnoręcznie zaprojektował i wykonał dla niej miniaturowy model miasta oraz kamienicy, w której mieszkali.
Wkrótce kupuje dla córeczki białą laskę i wyprowadza ją z domu. Dziewczynka otrzymuje od ojca zadanie przyprowadzenia go do kamienicy. Ojciec idzie tuż za nią. Po dwóch latach udaje jej się pokonać lęk i stres oraz wykonać to niełatwe zadanie - samodzielnie przyprowadzić ojca do domu. Z podręcznika do nauki pisma Braille’a uczy się pisać i czytać. Odkąd doszła do wprawy, ojciec w prezencie urodzinowym ofiarowuje dziewczynce książki brajlowskie.
Drugim domem Marie-Laure jest muzeum przyrodnicze, do którego ojciec ją zabiera na czas swojej pracy. Dziewczynka dużo czasu spędza w laboratorium doktora Geffarda, który jest oceanologiem. Marie-Laure z zainteresowaniem słucha opowiadań przyjaciela ojca o mięczakach żyjących w oceanie i szybko zapamiętuje ich nazwy. Doktor pozwala dziewczynce oglądać eksponaty muzealne znajdujące się w jego laboratorium.
W 1940 roku podczas bombardowania Paryża przez Niemców ojciec z córką uciekają do Saint-Malo, miasteczka leżącego nad oceanem, w którym mieszka brat dziadka dziewczynki. Bohaterka powieści szybko zaaklimatyzowała się w nowym otoczeniu. Dzięki zbudowanym przez ojca miniaturowym modelom kamienicy wuja oraz miasteczka Saint-Malo, Marie-Laure nauczyła się samodzielnie poruszać po domu i mieście.
Niestety, wkrótce po przybyciu do Saint-Malo ojciec został wezwany przez dyrektora muzeum przyrodniczego do Paryża. Córeczkę zostawił pod opieką wuja i jego gospodyni. Po dotarciu na miejsce zostaje aresztowany przez Niemców i trafia do obozu pracy w Niemczech.
Marie-Laure zaczyna angażować się w konspirację przeciwko niemieckiemu okupantowi. W sierpniu 1944 roku jej wuj zostaje aresztowany i trafia do więzienia.
8 sierpnia alianci rozpoczęli bombardowanie miasteczka. Marie-Laure zostaje w domu sama.
Drugim bohaterem powieści jest Werner, który we wczesnym dzieciństwie stracił rodziców i wraz z młodszą siostrą Juttą trafia do domu dziecka znajdującego się w górniczym miasteczku, położonym 30 kilometrów od Essen na terytorium Niemiec. Chłopiec w śmietniku znajduje mały, zepsuty odbiornik radiowy, działający na słuchawki. Po powrocie do sierocińca Wernerowi udaje się naprawić radio. Razem z Juttą oraz kolegami słuchają audycji radiowych. Werner znajduje zniszczoną książkę o zasadach elektromechaniki i rozwiązuje zamieszczone w niej skomplikowane równania matematyczne. Chłopiec zaczyna naprawiać radioodbiorniki mieszkańcom miasteczka.
O zdolnościach Wernera dowiaduje się nazistowski dygnitarz i zaprasza chłopaka do swojego domu. Wernerowi udaje się naprawić radio hitlerowca, który załatwia utalentowanemu chłopcu udział w egzaminach wstępnych do Narodowo-Politycznego Zakładu Wychowawczego dla Kadetów. Werner zdał egzaminy i dostał się do hitlerowskiej szkoły. Wychowawcy uczyli kadetów okrucieństwa, co wrażliwy na ludzką krzywdę chłopak ciężko znosił.
Bohater powieści dużo czasu spędzał w laboratorium wykładowcy nauk technicznych - profesora Hauptmanna. Kiedy chłopak poprosił nauczyciela o możliwość tygodniowego urlopu na wyjazd do sierocińca, aby odwiedzić siostrę, za którą bardzo tęsknił, profesor się rozgniewał.
Był rok 1943, a w tym okresie toczyła się wojna na terenach Związku Radzieckiego. Wernerowi hitlerowcy zmienili datę urodzenia, by chłopak w wieku 16 lat mógł wyruszyć na front. Wernera przydzielono do jednostki technicznej, gdzie namierzał radiostacje wrogów Trzeciej Rzeszy na terenie Rosji, Ukrainy, Polski oraz Austrii. W 1944 roku trafia do Saint-Malo we Francji.
Podczas bombardowania miasteczka Werner wraz z kolegami z jednostki przebywał w piwnicy zabytkowego budynku, który służył turystom jako hotel.
Czy Marie-Laure przetrwa bombardowanie i przeżyje wojnę? Czy dziewczyna spotka się z Wernerem?
Przeczytajcie sami! Polecam! Anthony Doerr Światło, którego nie widać, czyta Dorota Zielińska. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy.
&&
&&
Pani Joanna Wąsek urodziła się w kwietniu 1955 r. we wsi Łysiny niedaleko Koniecpola. Jest najstarszą z sześciorga rodzeństwa. Od urodzenia cierpi na dziecięce porażenie mózgowe (PDM). Pamięta czasy, gdy rodzice jeździli z nią do różnych lekarzy i szukali pomocy, jednak nie udało się pani Joannie nigdy stanąć na nogi. Pogodziła się z tym co przyniosło jej życie. Jest osobą wrażliwą na piękno i na słowo recytowane. Dlatego swoje przemyślenia, doświadczenia, przeżycia zaczęła ujmować i przekazywać w formie wierszy. Pomogło jej w tym uczęszczanie na warsztaty terapii zajęciowej w Koniecpolu, gdzie spotkała bardzo dużo przyjaznych osób, podopiecznych i instruktorów. I to właśnie jeden z instruktorów, pan Paweł Czerwiński pomógł pani Joannie przelać swoją twórczość na papier. Udowodniła, że pisać można w każdej sytuacji, nawet nie mając sprawnych rąk, wystarczy sprawny umysł.
Wiersze jej są dowodem wdzięczności i miłości do ludzi, którzy otoczyli ją pomocą i dobrocią, które płynęły z ich dobrych serc. Od wielu lat pani Joanna należy również do Katolickiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych działającego w Koniecpolu, dzięki któremu mogła korzystać z różnych zajęć i wyjazdów organizowanych dla członków tego Stowarzyszenia, m.in. przyjeżdżała na wczaso-rekolekcje do Domu dla Niepełnosprawnych w Piekoszowie.
Tata naszej mieszkanki zmarł w 2013 r., a mama na początku 2022 r. Pani Joanna od lutego 2022 r. jest mieszkanką Domu Pomocy Społecznej w Piekoszowie, bo jak sama mówi, jest to dla niej najlepsze miejsce, gdzie czuje się w pełni zaopiekowana.
&&
Joanna Jolanta Wąsek
Siedząc często sama w domu,
O swoich ciężkich chwilach,
I smutku nie mówiąc nikomu,
Tylko Tobie Boże mogę powiedzieć wszystko,
Co mam w swym sercu i w myśli.
Ty mnie zawsze wysłuchasz i zawsze wspierasz,
Bardzo często z moich oczu łzy ocierasz,
Ty jesteś zawsze blisko mego ducha,
Patrząc na Twój Krzyż,
Zapominam o moich cierpieniach i smutkach.
Ty jesteś zawsze pocieszeniem mego ducha,
W Tobie mam dobry Boże najlepszego druha.
Dzięki Tobie Boże moje życie się czasem rozwesela,
Bo często znajduję dobrego przyjaciela,
I by czasem pachnące stokrotki w postaci dobrych ludzi,
Zakwitały na mojej drodze.
Żeby często słońce świeciło i jak najmniej,
Łez w moich oczach było.
By czarne chmury w błękitne niebo się zamieniały,
Bo z Tobą Boże wtedy mój dzień jest wspaniały.
Obym się częściej uśmiechała i jak najmniej łez wylewała,
Oby moi przyjaciele ode mnie złego słowa nie doznali,
Bo dla mnie oni wszyscy są wspaniali.
Obejmij ich wszystkich dobry Boże swoją miłością,
A ja Ci podziękuję z radością.
Będę się modliła, żeby każda spędzona,
Z przyjaciółmi chwila była wesoła i miła.
11 sierpień 2010 rok
Aniele dobroci, co powiem to mało,
Bez ciebie na świecie żyć by się nie dało.
Ty wszystko robisz dla mnie,
Abym mogła do nieba iść śmiało.
Kiedy zasypiam, Ty nie śpisz wcale,
Pilnujesz mnie, czy równo oddycham.
Czy serce jak zegar będzie biło dalej,
I czy noc dookoła jest dobra i cicha.
Kiedy skończyłam czterdzieści jeden lat,
Dopiero otworzył się dla mnie świat,
W Koniecpolu powstał warsztat terapii zajęciowej,
Na który zostałam przyjęta, byłam szczęśliwa,
Prawdę mówiąc... wniebowzięta,
Poznałam wspaniałych i dobrych ludzi,
Którzy mi dużo pomogli,
Niektórzy się mnie bali, ale byli też tacy,
Którzy ode mnie dużo wymagali.
Minął jeden miesiąc, minął drugi miesiąc
I tak trwa dwanaście lat.
Koniecpol 2008 rok
Pomimo swej ułomności, mam wielu przyjaciół,
Którzy okazują mi dużo miłości,
Kocham ich za to, że mnie odwiedzają,
I moje życie swymi opowieściami rozweselają,
Są duzi i mali, ale wszyscy są dla mnie doskonali,
Kocham tych, którzy mi pomagają,
I tych, którzy z boku na mnie spoglądają,
Jestem wdzięczna tym, którzy szklankę wody podają,
I tym, którzy serdecznie się uśmiechają i dobre słowo dają,
Pięknie jest kochać przyjaciół, oddawać Im swoje serce,
Ale Ci co kochają nieprzyjaciół, zasługują na więcej.
Koniecpol 2008 rok
Piękne w Tobie jest to,
Że Twój uśmiech uspokoi każde zło,
Na lewo na prawo rozdajesz go nam,
A my wówczas czujemy jakbyśmy dotykali nieba bram,
Sobie często od ust odejmujesz, a wszystkich nas częstujesz,
Jak siostra patrzysz na każdego z nas,
I zawsze dla każdego z nas masz czas,
Umilasz go serca swego ciepłem nieocenionym,
Przy Tobie każdy z nas czuje się szczęśliwym i spełnionym,
Robisz piękne kwiaty, wśród nich róże,
Bo Twoje serce dla każdego z nas jest duże,
Promieniejesz dobrocią, bo takie jest ludzkie prawo,
Anioły to widzą i biją Ci brawo,
Myślę, że i Ty z nami dobrze się czujesz,
Skoro tu tak sumiennie pracujesz,
Takich jak Ty więcej na świecie potrzeba,
Żebyśmy wszyscy dostali się do nieba,
My Cię bardzo wszyscy kochamy,
I nigdzie nikomu Cię stąd nie oddamy.
Kiedy Cię pierwszy raz ujrzałam,
To tak jakbym Cię od małego dziecka znała,
Ty zadałeś mi pytanie, a ja nie odpowiedziałam na nie,
O czym innym z Tobą rozmawiałam,
Bo już Cię troszeczkę z opowiadań znałam,
W Twoich oczach ciepło zobaczyłam,
Modliłam się nocami, abyś kiedyś pracował z nami,
Pan Bóg moich modlitw wysłuchał,
Ty z każdym porozmawiasz,
I wszystkich spokojnie wysłuchasz,
Jesteś dla nas tak jak nasza otucha,
Byłeś przystojnym chłopakiem,
Niejedna dziewczyna na pewno się w Tobie kochała,
Ale tylko Ania Twoją żoną została,
Ty każdemu pomagasz, starszy, dziecko czy kaleka,
Ty biegniesz z pomocą na nikogo nie czekasz,
Masz dobrych rodziców, żonę wspaniałą, ślicznego syneczka,
Będę się modliła, żeby Ci się urodziła kiedyś córeczka,
Pawełku zostań z nami bo Cię naprawdę wszyscy kochamy.
Kocham Cię przyrodo,
Kocham drzewa rosnące,
I ptaki na nich śpiewające,
Uwielbiam kwiaty na łące kwitnące,
Kaczeńce, maki i krople deszczu na ziemię spadające.
Lubię obserwować nocą,
Piękne niebo gwiazdami utkane,
I księżyc, który świeci pięknie czasami nad ranem.
Kocham morze, jeziora i góry,
Bo wszystko stworzone z natury.
Pięknie wyglądają żurawie, gdy w górze fruwają,
Ale ślicznie też kaczki, gdy w sadzawce pływają.
Wesołe dzieci po łące biegają,
I o przyrodzie śliczne piosenki śpiewają,
A dla swoich mam prześliczne kwiaty zbierają.
Wiem dobry Boże,
Że mnie od dziecka pokochałeś.
Bo mi swój Krzyż na ramiona dałeś,
Dziękuję Ci Jezu za ten Krzyż,
Znoszę Go z miłością i cierpliwością,
Bo wiem, że Ty Jesteś moją miłością.
Za ten Krzyż i za moje łzy,
Za otwarte nieba drzwi, Jezu dziękuję Ci,
Siedząc przykuta do wózka inwalidzkiego,
Trudno jest znaleźć kogoś bliskiego,
Więc często biorę różaniec do ręki,
I modlę się za wszelkie ludzkie męki.
Przez nasze krzywdy Tobie Jezu wyrządzone,
Twoje ciało Panie Jezu zostało na Krzyżu zawieszone.
Spotkałam człowieka i rzekł mi "Jesteś pokarana"
Odrzekłam - Bracie mój miły, jestem wybrana,
Pan Bóg w darze pozwolił mi nieść Krzyż swego syna
To jest dla mnie droga szczęścia jedyna,
Przyjęłam ją i jak mały książę różę oswoiłam,
I żyć z nim się po prostu nauczyłam,
Wiele rzeczy wybrałam - cierpienia nie wybrałam,
Lecz wiem, że jak mało kto szansę otwartego nieba dostałam,
W korale uśmiechu swe cierpienie ozdobiłam,
Modlitwą i wiarą wiele trudności przezwyciężyłam,
I za wielu swe prośby do Boga złożyłam,
Modlitwa siłę daje, słowem niewyrażalną,
Tworzy więź tą jedyną mocną, więź z Bogiem niepowtarzalną,
On miłością obdarza i drogę ku niebu w cierpienie ubiera,
Dlatego nie wiń swego brata cierpiącego,
Bo on tylko wielki dar z rąk Boga odbiera.
&&
&&
Liliana Laske-Mikuśkiewicz
Długa jest lista osób zasłużonych dla środowiska niewidomych. Widnieją na niej nazwiska bardziej i mniej znane. Jest wśród nich też Kornel Chmiel, odznaczony w ubiegłym roku przez Prezydenta RP Złotym Krzyżem Zasługi za działalność.
Urodził się w jednej ze śląskich wiosek w rodzinie wielodzietnej. Szybko zauważono, że ma problemy ze wzrokiem. Jeden ze specjalistów postawił diagnozę - retinitis pigmentosa. Rodzice nie do końca zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Nikt się nad nim nie użalał, nie miał żadnej taryfy ulgowej. Wyrósł na silnego człowieka, zarówno fizycznie, jak psychicznie.
- W gospodarstwie liczyła się każda para rąk do pracy - mówi. - Każdy czuł się potrzebny. Wykonywałem różne prace w polu, pomagałem przy zwierzętach. Nikt nie zwracał uwagi na moje niedomagania, nie zastanawiał się, czy dany wysiłek fizyczny jest wskazany przy mojej wadzie wzroku i czy mi nie zaszkodzi.
Pierwsze spotkanie z Polskim Związkiem Niewidomych dla małego wówczas Kornela było traumatyczne.
- Było to w latach 70. Tata zaprowadził mnie do koła PZN w Rybniku. Wszyscy siedzieli tam w ciemnych okularach, coś dłubali, wyglądali na bardzo smutnych. Do dzisiejszego dnia to pamiętam. Dopiero po latach zrozumiałem, że ci ludzie spędzali tam czas, wykonując różne prace chałupnicze. A większość z nich straciła wzrok na skutek działań wojennych lub wypadków w pracy. Ale ja byłem przerażony. Aż do dorosłości nie chciałem już odwiedzać tego miejsca.
Kornel ukończył zerówkę w swojej miejscowości. Trzeba było podjąć decyzję - co dalej? Wtedy nikt jeszcze nie słyszał o integracji, a on już widział na tyle źle, że szkoła ogólnodostępna odpadała. Jedyne co pozostawało, to specjalny ośrodek szkolno-wychowawczy dla dzieci niewidomych i słabowidzących, a takich wówczas na Śląsku nie było. Najbliższa placówka mieściła się w Krakowie, ale była tak przepełniona, że go nie przyjęto. Dopiero w Lublinie znalazł swoje miejsce. Czas spędzony tam wspomina bardzo dobrze. Nauczył się pisma brajlowskiego, był wzorowym uczniem. Po podstawówce postanowił przenieść się bliżej domu i kontynuować naukę w Specjalnym Ośrodku dla Młodzieży Niewidomej w Chorzowie, w szkole zawodowej. Trafił tam w ręce instruktorki orientacji przestrzennej - pani Stelli Sobas, która zaczęła go przysposabiać do chodzenia z białą laską.
- Wtedy jeszcze poruszałem się w miarę samodzielnie, ale umiejętności, które nabyłem na kursie, zaowocowały po latach. Gdy przyszedł dzień, w którym już nic nie widziałem, okazało się, że wszystko pamiętam. Nie miałem żadnych oporów, by wziąć laskę i się z nią poruszać. Nigdy nie bałem się też podróżowania w miejsca nieznane. Nie przerażały mnie: szum, hałas czy ruchome schody. Nieraz wpadnę w dziurę lub potknę się o hulajnogę, ale przecież takie przeszkody nie mogą spowodować, że się zamknę w domu. Niewidomy powinien pracować i być samodzielny! Także w kwestii finansowej. Nigdy nie rozumiałem, jak ktoś może stać i żebrać pod kościołem. To uwłaczające godności człowieka!
Panu Kornelowi udało się ukończyć liceum dla dorosłych oraz dwuletnie studium. Do dziś pracuje jako masażysta. Na samym początku była jednak dyskoteka!
- Po latach spędzonych w internatach, był to mój wielki come back do rodzinnych Ornontowic. Z kuzynami otworzyłem dużą dyskotekę. Dobrze nam się powodziło, interes się kręcił. Ale pewnego dnia wypowiedziano nam lokal. Wtedy wróciłem do Chorzowa, by podjąć pracę w tamtejszej spółdzielni niewidomych. Tam przeszedłem przez wszystkie działy, było to bardzo ciekawe doświadczenie. Niestety, spółdzielnia ogłosiła upadłość i trzeba było szukać nowego miejsca w życiu. W międzyczasie, w wyniku restrukturyzacji państwa zmniejszono ilość województw, utworzono powiaty. I wtedy pojawiła się myśl, by w Mikołowie - stolicy mojego powiatu - utworzyć nowe koło Polskiego Związku Niewidomych. Ja i kilku moich kolegów i koleżanek byliśmy w końcu nieźle przygotowani do tego, by zacząć budować.
Na rozruch otrzymał wówczas… 67 zł. Ale, jak twierdzi, najważniejszy był kapitał ludzki. A udało mu się skupić wokół siebie całą plejadę ludzi chętnych do zaangażowania się w nowe dzieło. Byli wśród nich dyrektorzy ekonomiczni śląskich spółek, kierownicy, księgowi, nauczyciele. Niektórzy już na emeryturze, inni młodzi. Wszyscy z dysfunkcją narządu wzroku.
- Zaczynaliśmy działalność w biurze o powierzchni 6 m2 i niewiele większej świetlicy, którą musieliśmy dzielić z innymi organizacjami. Było ciasno, ale dynamicznie. Padało mnóstwo pomysłów, a i ciasto zawsze się znalazło. Wiele można zrobić, gdy są dobre chęci.
Ale panu Kornelowi to nie wystarczało. On dla mikołowskich niewidomych pragnął znacznie więcej. Dziś, po 20. latach działalności, mikołowskie koło PZN należy do najprężniejszych. Dysponuje prawie 100-metrowym lokalem, w którym mieści się biuro, świetlica tyflologiczna, pracownia czynności dnia, pracownia komputerowa, dwie toalety, magazynek. Nie brakuje tu sprzętu rehabilitacyjnego. Wciąż coś się dzieje w ramach realizowanych projektów. Poza tym, członkowie lubią tu przychodzić. Szkoleń jest bez liku. Każdy, kto zgłasza taką potrzebę, zostaje przeszkolony w poruszaniu się, czynnościach dnia, czy obsłudze sprzętu. Zdaniem prezesa najważniejsze jest pogodzić się ze swą niepełnosprawnością. W przeciwnym razie, będzie się jej niewolnikiem. Nie ruszy do przodu. Marzeniem pana Kornela jest, by w każdej gminie był dobrze przygotowany do swej pracy instruktor orientacji przestrzennej. Na razie na terenie pięciu gmin powiatu działa trzech takich instruktorów. To chyba w skali kraju i tak niezły wynik.
Kornel Chmiel zawsze lobbował za tym, by koła PZN miały osobowość prawną. Umożliwiłoby to szybsze podejmowanie decyzji, lepszy rozwój na poziomie lokalnym. Nie udało mu się przekonać do swych racji delegatów, więc poradził sobie w inny sposób, zakładając fundację, którą nazwał „Brajlówka”. To samodzielny podmiot, można w nim robić rzeczy, których nie dałoby rady ogarnąć na poziomie koła, jak chociażby duże, międzynarodowe projekty.
Współpraca z władzami miasta i powiatu od początku układa się znakomicie. Nie ma chyba w Mikołowie osoby, która nie słyszała o Kornelu Chmielu. Nie umniejszając jego zasług, nie można nie wspomnieć o jego żonie Dorocie, która jest jego prawą ręką i tak ciekawym człowiekiem, że można by o niej napisać odrębny artykuł. Razem tworzyli to koło, są nierozłączni.
&&
Teresa Dederko
Wysłuchałam dzisiaj (10 marca) rozmowy z naszym pełnomocnikiem Pawłem Wdówikiem, który m.in. powiedział, że jeżeli chodzi o rozwiązania prawne dla osób niepełnosprawnych, Polska jest w czołówce, wyprzedzając wiele krajów.
Tak, prawo może mamy świetne, ale gorzej z jego wykonaniem i wdrażaniem.
Ostatnio przetestowałam to na własnym przykładzie. W lutym przerejestrowywałam samochód na siebie, bo dotychczas byłam tylko współwłaścicielem. Urzędnik w najbliższym Wydziale Komunikacji przyjął moje dokumenty i zniknął na zapleczu na dobre pół godziny. Obok mnie przy innych okienkach interesanci szybko załatwiali swoje sprawy, a ja niecierpliwie czekałam na rozwój sytuacji.
W końcu wrócił „mój urzędnik”, jak się okazało, już uzbrojony w poduszkę z tuszem przygotowaną do pobrania odcisku kciuka zamiast podpisu. Mocno zdenerwowana przeciąganiem się sprawy nie protestowałam i zrobiłam odcisk palca, zapytałam tylko, czemu wszystko tak długo trwa, tym bardziej, że mój asystent bardzo się śpieszył. Urzędnik odpowiedział, że rzadko się zdarza, żeby osoba niewidoma przerejestrowywała samochód. Wyszłam oburzona, bo jestem przekonana, że mnie, tak samo jak innych obywateli, powinny obowiązywać te same procedury i brak wzroku w tym wypadku nie ma znaczenia.
Chyba mam prawdziwego pecha, bo kilka tygodni później postanowiłam załatwić sobie paszport, gdyż mój poprzedni od kilku lat jest nieważny. No i znowu sprawiłam problem pani urzędniczce w biurze paszportowym. Podałam dowód osobisty i legitymację osoby niepełnosprawnej, ponieważ zdjęcie miałam zrobione w okularach, które noszę na co dzień. Pani udała się na dłuższe konsultacje, po czym upomniała się o orzeczenie. Niestety, tego dokumentu nie miałam przy sobie, ale tłumaczyłam, że legitymacja powinna wystarczyć na udokumentowanie mojej niepełnosprawności, bo przecież została wydana na podstawie orzeczenia. Nic nie pomogło i zostałam załatwiona odmownie. Moja widząca koleżanka, która przyszła razem ze mną, w parę minut otrzymała potwierdzenie złożenia wniosku o paszport, a ja musiałam odwiedzić biuro paszportowe ponownie, dołączając moje orzeczenie. W ten sposób dwa razy byłam zmuszona do korzystania z pomocy asystenta i musiałam tracić czas, oczekując w kolejce.
Zauważyłam, że po kilku takich niefortunnych wizytach zaczyna mnie też ogarniać stres, gdy np. pierwszy raz idę do nieznanego mi lekarza. Na ogół odprowadza mnie córka, która, owszem, wchodzi ze mną do gabinetu, ale tylko po to, żeby pokazać mi, gdzie mam usiąść i szybko wychodzi. Parę razy spanikowany doktor spytał, dlaczego opiekunka mnie zostawia. Córka odpowiada wtedy: „poradzicie sobie, mama jest dorosła” i na ogół udaje mi się porozumieć z lekarzem.
Niekiedy słyszę głosy oburzenia osób zdziwionych, że tyle mamy organizacji pozarządowych działających na rzecz niepełnosprawnych i pytania czym się one zajmują.
Uważam, że dla wszystkich stowarzyszeń i fundacji jest jeszcze wiele do zrobienia w kwestii równego traktowania, dostępności i oswajania z niepełnosprawnością. Mam teoretycznie takie same prawa, jak inni obywatele i chcę być normalnie traktowana. Nie mogę pogodzić się z tym, że moje pojawienie się w urzędzie, w banku czy u lekarza powoduje panikę i tworzone są na mój użytek jakieś specjalne procedury. Nie chcę budzić niezdrowej sensacji, jakbym była kosmitą lub egzotycznym zwierzęciem, a co najmniej trudnym problemem.
Oczywiście, mentalność społeczeństwa zmienia się na plus, zauważyłam z satysfakcją, że szczególnie młodzi ludzie pytają, czy pomóc, a nie uszczęśliwiają na siłę, ale ciągle jeszcze jest wiele do zrobienia.
Napisałam ten felieton nie tylko po to, by krytykować zachowanie osób obsługujących niepełnosprawnych klientów, chociaż, owszem, nieco rozładowałam moje frustracje, przede wszystkim jednak apeluję o organizowanie praktycznych szkoleń dla pracowników różnych instytucji.
&&
Damian Szczepanik
Beata proponowała mi coś więcej niż wspólną przyszłość. Czy mogłem przyjąć ten dar? Czym jest dla nas nadzieja, swoboda, radość? Nie pamiętałem, jakie to uczucie. Wymazałem swe dotychczasowe doświadczenia z pamięci i z serca, bo po utracie wzroku myślałem, że jestem martwy, a teraz zrozumiałem, że żyję. Dostałem wszystko, o czym marzyłem, a bałem się marzyć o czymś więcej.
Od czasu, gdy zaczęliśmy mieszkać razem w Będzinie, to jeszcze lepiej dogadywaliśmy się. Będzin, to była dla mnie zupełnie obca miejscowość, bo dotychczas mieszkałem w oddalonym o 20 km Jaworznie. Najpierw uczyłem się poruszać po osiedlu pod okiem nowej kadry instruktorów orientacji w przestrzeni. Swobodnie już się czuję, gdy chodzę po pobliskim parku, gdzie wychodzę na spacery z naszym labradorem Bursztynem. Mamy podział obowiązków w domu, ale dużo czynności również robimy wspólnie. Ja zazwyczaj sprzątam, prasuję i przygotowuję coś na obiad. Gdy Beata wraca z pracy, to dużo rozmawiamy. Lubię, kiedy o czymś mi opowiada. Nie jest to przesycone niepewnością i mamrotaniem. Mówi swobodnie i dojrzale, zachowując szacunek do wszystkiego, co życie ze sobą niesie.
Dzięki niej nie mam już traumy związanej z zastrzykami czy pobieraniem krwi. W pracy mówią, że ma złote ręce i mają rację. Moja ukochana co najmniej 2 razy w roku pobiera mi krew, żeby zrobić morfologię i inne podstawowe badania. Teraz mi się to kojarzy z czymś bezbolesnym, a przed ukłuciem - muśnięcia jej palców - tak, jakby pytały: tutaj? tutaj? a może tu? Zanim się zorientuję, to jest już po wszystkim.
Kiedyś zrobiłem Beatce niespodziankę i jak była w pracy, to umyłem wszystkie okna. Mile ją zaskoczyłem i aż oczka jej się zeszkliły, jak cebulka na rozgrzanej patelni. To część jej osobowości. Gotowość do przeżywania radości i skłonność do śmiechu. Dobrze mi wychodzi mycie okien i nie zostawiam nigdy smug, więc nie trzeba po mnie poprawiać.
Miło wspominam sytuację, gdy weszła do domu, a ja gruntownie sprzątałem łazienkę. W ferworze walki coś było rozlane czy przewrócone, ale efekty i tak były bardzo dobre. Usłyszałem wtedy miłe słowa, których nigdy nie zapomnę: „Z przyjemnością na ciebie patrzyłam. Jesteś radością dla moich oczu”.
Uważam, że nie trzeba być kimś więcej niż się jest. Żona przekazuje mi taki rodzaj wiedzy, dzięki któremu świetnie się uzupełniamy, a to pogłębia moją wiarę w możliwości. Niektóre czynności, które wykonuję pierwszy raz, nie wychodzą mi dobrze, albo robię coś wolno, lecz próbuję i staram się, chociaż bywa to frustrujące. Czy rzeczywistość to zbyt wiele? Czy jest zbyt bolesna? Zbyt ograniczona? Zbyt uboga w radość albo możliwości? Nie. Sądzę, że rzeczywistość to za mało.
Moje życie nie musi być wyjątkowe. Wystarczy, że jest spokojne i miłe. Jeśli mamy więcej wolnego czasu, to lubimy wyjeżdżać w góry, bo teraz jeszcze nie pora na nudę. Całą organizację wyjazdu biorę na siebie. Wybieram miejscowość, pensjonat, wyszukuję atrakcje turystyczne i sprawdzam pogodę na najbliższe dni. Dużo już zwiedziłem i uwielbiam taki czynny wypoczynek. Z planowaniem nie zawsze wszystko ułoży się po mojej myśli, ale tak to już bywa. Nauczyłem się z tym żyć i szanować wszystko, co mnie w życiu spotyka. U swego boku mam takie szczęście, że niemal mnie to zawstydza.
W kuchni Beatka zrobiła mi szkolenie, jakiego nie doświadczyłem nigdy wcześniej na żadnych zajęciach z czynności dnia codziennego. Teraz to procentuje, a najczęściej gotujemy zupy i jesteśmy w tym świetnym duetem. Dawniej bym nie uwierzył, że gotowanie może być takie przyjemne. Warto coś samemu robić, bo życie przelatuje nam przez palce bez względu na to, co zrobimy. Lepiej żyć prawdziwym życiem niż tylko w teorii. Kilka lat temu wpatrywanie się w ciemność zniszczyło mi iluzję, że świat może być dobry a życie proste. Do działania motywuje mnie wspomnienie o koledze, którego poznałem, gdy jeszcze widziałem, a on miał duże problemy ze wzrokiem. Marcin był najmądrzejszym człowiekiem jakiego znałem i kiedykolwiek będzie mi dane poznać. Będąc prawie niewidomym, nosił okulary grube jak denka od butelek, w których wyglądał jak Stępień z serialu „13. posterunek”. Jednak za sprawą tej ułomności jego umysł był bardzo przenikliwy, wydajniejszy i bardziej rozwinięty niż u wszystkich ludzi, których znałem. Miał rzadki dar. Potrafił przejrzeć do głębi każdą złożoną sytuację i dojrzeć każdy najdrobniejszy szczegół. Był niczym genialny szachista zdolny przewidzieć każdy ruch przeciwnika, zanim ten w ogóle uświadomi sobie, że może go wykonać.
Gdy ociemniałem, straciłem kawałek siebie, tak jakbym obserwował dzielnicę, w której odcinany jest po kawałku prąd. Kolejne przestrzenie w moim wnętrzu gasły, jedna po drugiej. Opuszczały mnie pewne rodzaje odwagi emocjonalnej. Dzięki Beatce coś się we mnie obudziło. Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z ciemności. Pokazała mi, że nasze dusze są bliźniacze.
&&
Stary Kocur
Człowieki znają różną rehabilitację. Naliczyłem jej aż 5 rodzajów. Są to: rehabilitacja lecznicza, rehabilitacja podstawowa, rehabilitacja zawodowa, rehabilitacja psychiczna i rehabilitacja społeczna. Razem te wszystkie rehabilitacje nazywa się rehabilitacją kompleksową. Ale tak naprawdę, ludziska znają tylko rehabilitację leczniczą - różniste zabiegi fizykoterapeutyczne, balneologiczne, masaże, naświetlania itp. Taka rehabilitacja, jakiej potrzebują niewidomi, jest im całkowicie nieznana.
Ustawowo nie wyróżnia się rehabilitacji podstawowej i rehabilitacji psychicznej. Według ustawy są więc jeno trzy rehabilitacje, no i ta kompleksowa.
Koty są mądrzejsze od człowieków, dlatego, jako że jestem kotem, wymyśliłem jeszcze jeden rodzaj rehabilitacji, tj. rehabilitację dośmiertną. Tak, tak wymyśliłem tę nazwę, bo w praktyce to taka rehabilitacja istnieje i wiedzą o niej co poniektóre człowieki. Polega ona na tym, że niewidomy człek musi się rehabilitować przez całe życie aż do śmierci. No, może nie zawsze tak jest. Jeżeli człek ma np. Alzheimera i jest nieprzytomny, to nic już nie musi. Jeżeli jednak jego mózgownica pracuje jako tako, to musi to i owo. Musi się też rehabilitować, czyli ciągle uczyć się funkcjonowania bez wzroku.
Jestem stary, więc sporo pamiętam, oczywiście wszystko, czego nie zapomniałem. Pierwszy telefon, przez który mój protoplasta próbował rozmawiać z Muszyny, był na korbę. Trzeba było kręcić za tę korbkę i czekać, aż się telefonistka na poczcie odezwie. Potem trzeba było krzyczeć, żeby cokolwiek dało się usłyszeć. I to było bardzo proste. Potem był telefon stacjonarny z tarczą, potem z klawiaturą, potem komórkowy - taki siaki i owaki. Ten ostatni to już cały komputer. Przy jego pomocy można... Ale co ja będę mówił, co można. Sami doskonale wiecie. Ważne jest tu, że proste to już nie jest. Trzeba było nauczyć się posługiwać każdym z nich. Im telefon dawał więcej możliwości, tym stawał się bardziej skomplikowany, tym trzeba więcej czasu na naukę posługiwania się nim. Oczywiście, widzące człowieki też muszą się uczyć, ale jak wiecie, im wszystko przychodzi łatwiej.
A taki komputer... Mój protoplasta posługiwał się różnymi edytorami tekstu i wreszcie Wordem. A każdy edytor to nowe komendy, nowe pułapki, nowe możliwości i nowe trudności.
Ale co tam sprzęt skomplikowany albo i prosty. Uliczka przy osiedlu, na którym mieszkam razem z moim protoplastą, była cicha, prosta, miała kilkaset metrów dobrego chodnika, po którym mało kto chodził. Mój protoplasta, jak nie mógł iść do lasu, bo było błoto, miał gdzie spacerować. Tak, miał, ale już nie ma. W miejsce wąskiej, spokojnej uliczki powstał plac z tramwajami, z autobusami, z zebrami, udźwiękowionymi światłami i chodnikami prowadzącymi donikąd. Na onym placu nawet widzące człowieki nie od razu nauczyły się jak znaleźć ten czy inny przystanek. A mój protoplasta jeszcze sobie z tym nie poradził, chociaż udało mu się kilka razy dobrze tam pobłądzić i do domu trafić nie mógł. I masz babo placek - musi się uczyć, musi się rehabilitować. Prawdę mówiąc, to już opanował kawałek chodnika, po którym chodzi, kiedy go błoto albo dziki z lasu wygonią, ale łatwe to nie było.
Kolega mojego protoplasty wypuścił się na przystanek, na którym nie był dość dawno, ale znał tę okolicę doskonale. Szedł więc pewnie. Musiał przejść przez nieszeroką ulicę. Ponieważ wiedział, że jest nieszeroka i mało ruchliwa, szedł więc pewnie. A tu niespodzianka. Pewnie runąłby jak długi, ale przytrzymał się wiatru i utrzymał na nogach. Okazało się, że na tej nieszerokiej ulicy wysepkę wybudowali. No i znowu trzeba coś zapamiętać, czegoś się nauczyć. A to jakiś półgłówek sklepy samoobsługowe wymyślił, a to numerki, które ktoś wywołuje i mówi, w którym okienku należy się zgłosić, a to przyciski do otwierania drzwi w autobusach i w tramwajach wprowadzono, a to jakiś wynalazek zainstalowano tu czy tam. Niewidomy radził sobie dobrze i przestał... Musi poznawać nowe metody, nowe sposoby radzenia sobie, zapamiętywać, uczyć się i rehabilitować bez końca.
Nawet w kościele elektronika nabałaganiła co nie co. Mam tu na myśli nagłośnienie. Dawniej niewidomy słyszał i wiedział, że tam jest ołtarz albo ambona, skąd głos księdza dochodzi. A teraz - jak nie siądzie w ławie, to może zwrócić się twarzą do głośnika zamiast do ołtarza.
No a przyroda... Ileż to ona niewidomym potrafi napsioczyć - śnieg, wiatr, deszcz. Oj, jak to wszystko świat zmienia, jak trudno się orientować w terenie. Oczywiście, można opanować te trudności, ale łatwe to nie jest i nie do końca możliwe. Jak napada kilkanaście centymetrów śniegu, jak zginą krawężniki, trawniki i jezdnie - umarł w butach. Jeszcze w starej zabudowie, gdzie kamienice stoją jedna przy drugiej wzdłuż ulicy, można sobie radzić, ale na nowych osiedlach albo na terenach słabo zabudowanych... Ale żyć trzeba, trzeba więc sobie radzić, czyli ciągle się uczyć, ciągle się rehabilitować. No i mamy rehabilitację od utraty wzroku do śmierci. Jest to rehabilitacja ciągła, ustawiczna, bez której nie można funkcjonować.
W rehabilitacji niezmiernie ważna jest pomoc różnych instruktorów. Instruktora jednak nie da się mieć na każde zawołanie. W przypadku zamieszkania w innym mieście, w przypadku korzystania z nowego, skomplikowanego oprogramowania komputerowego i owszem, ale na ogół instruktor daje podstawy, a potem samemu trzeba się doskonalić. Jest to samorehabilitacja, która musi trwać ciągle, trwać niemal do śmierci. W samorehabilitacji niezmiernie ważna jest pomoc bardziej doświadczonych kolegów, wymiana doświadczeń, a nawet dowcipy na temat niewidomych i opowiadanie tarapatów, w które od czasu do czasu każdy niewidomy wpada. Ważna jest zorganizowana wymiana doświadczeń. Taką zorganizowaną formą wzajemnej pomocy w samorehabilitacji jest np. lista dyskusyjna Typhlos. Jej uczestnicy mogą zadawać pytania w sprawach dotyczących osób niewidomych i zawsze znajdzie się ktoś, kto potrafi na nie odpowiedzieć. Naprawdę jest to dobry sposób samorehabilitacji. Mój protoplasta na ten przykład potrzebował kogoś, kto zna się na dziwactwach udźwiękowionego komputera. Przedstawił problem na Typhlosie i zgłosiło się dwóch kandydatów, wybrał bliżej mieszkającego i sprawa załatwiona. Ten kolega to nawet zdalnie potrafi usuwać usterki, wprowadzać udoskonalenia i co tam jeszcze trzeba. Tak więc, trzeba się do śmierci rehabilitować, czyli mamy rehabilitację dośmiertną.
Na koniec powiem, że jak jest ciągła rehabilitacja i samorehabilitacja, tak jest i ciągłe rozrehabilitowywanie się i samorozrehabilitowywanie. A polega to na tym, że trochę pada, trochę wieje, więc nie będę wychodzić z domu, jak mróz również nie, a jak śniegu napada, to już całkiem nie. Czasami taki nieborak znajduje coraz więcej powodów, żeby siedzieć w domu, a jak posiedzi tak kilka miesięcy, zaczyna czuć się zagubiony po wyjściu z domu. Następuje utrata umiejętności, utrata wprawy, rozrehabilitowanie. Podobnie ma się sprawa z wykonywaniem wielu innych czynności. Traci się umiejętności i wprawę, nie nadąża się za zmianami, które ciągle następują. Stąd wniosek - trzeba rehabilitować się do śmierci, a nie rozrehabilitowywać.
&&
W ramach konkursu PFRON nr 1/2022 pn. „Działamy razem” Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” zrealizuje projekt pn. „Nowe technologie, nowe możliwości - poradnik dla osób niewidomych i słabowidzących”.
Projekt będzie polegał na opracowaniu i wydaniu w formatach dostępnych (pismo Braille’a, druk powiększony, wersja HTML) publikacji zwartej pn. „Nowe technologie, nowe możliwości - poradnik dla osób niewidomych i słabowidzących”.
Poradnik będzie stanowił opis funkcjonalnych, ułatwiających codzienne życie rozwiązań opartych na nowoczesnych technologiach, dzięki którym osoby niewidome i słabowidzące mogą zminimalizować bariery techniczne na które napotykają w życiu codziennym.
Projektem zostanie objętych 1700 odbiorców: 350 osób niewidomych, 450 osób słabowidzących, 400 organizacji i instytucji oraz 500 odbiorców wersji HTML (niewidomi, słabowidzący i inni związani społecznie/zawodowo z tą grupą niepełnosprawnych), z terenu Polski.
Okres realizacji projektu: 01.04.2023 r. - 31.03.2024 r.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych
W ramach konkursu PFRON nr 1/2022 pn. „Działamy razem” Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a” zrealizuje projekt pn. „Liderzy o wielkich sercach i umysłach - sylwetki zasłużonych dla środowiska niewidomych”.
Projekt będzie polegał na wydaniu publikacji zwartej pn. „Liderzy o wielkich sercach i umysłach - sylwetki zasłużonych dla środowiska niewidomych” w formatach dostępnych (pismo Braille’a, druk powiększony, wersja HTML).
Publikacja będzie prezentować osoby szczególnie zasłużone dla środowiska niewidomych m.in.: nauczycieli, pedagogów, pracowników naukowych, ludzi związanych z kulturą. Będą to osoby, które dzięki zaangażowaniu, chęci pomagania, wiedzy i doświadczeniu utorowały niewidomym drogi do pracy, nauki, kultury. Celami publikacji są: upamiętnienie i przekazanie wiedzy na temat osób, które przyczyniły się do rozwoju szkolnictwa i rehabilitacji niewidomych, tworząc szanse i perspektywy godnego życia obecnym i przyszłym pokoleniom oraz przedstawienie życiorysów osób, które mogą być przykładem do naśladowania dla niewidomych i nowoociemniałych tracących wiarę w to, że bez wzroku można wiele dokonać.
Projektem zostanie objętych 1700 odbiorców: 350 osób niewidomych, 450 osób słabowidzących, 400 organizacji i instytucji oraz 500 odbiorców wersji HTML (niewidomi, słabowidzący i inni związani społecznie/zawodowo z tą grupą niepełnosprawnych), z terenu Polski.
Okres realizacji projektu: 01.04.2023 r. - 31.03.2024 r.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych