Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 7/88/2023
Lipiec
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Uczta wakacyjna - Zuzanna Ginczanka
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Odtwarzacz multimedialny SensePlayer - Damian Reśkiewicz
Na kłopoty - Rzecznik Praw Pacjenta? - Prawnik
O medycynie naturalnej słów kilka - Radosław Nowicki
Gospodarstwo domowe po niewidomemu
Nowy sprzęt w domu - Wanda Nastarowicz
Jak się nie zamartwiać? - Małgorzata Gruszka
Sztuka pisania e-maila - Tomasz Matczak
Jedziemy do wód! - Paweł Wrzesień
Rowery, Hel i białe wino - Maria Dąbrowska
Alpakoterapia - Anna Kłosińska
Dlaczego Japonia zdobyła serca Polaków? - Justyna „Justa” Margielewska
Warto posłuchać - Izabela Szcześniak
Galeria literacka z Homerem w tle
Malinowy Raj - Iwona Włodarczyk
Ambasador Lasek w Słupsku - Teresa Dederko
Wie pani? (fragment) - Stary Kocur
&&
Drodzy Czytelnicy!
Lipcowy numer „Sześciopunktu” trafia do Państwa w pełni lata, a więc nie zabraknie w nim słonecznych, wakacyjnych tematów.
W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” autorzy artykułów zapraszają do odwiedzenia polskich uzdrowisk, skorzystania z alpakoterapii oraz do zapoznania się z kulturą Japonii.
W „Galerii literackiej” publikujemy romantyczne opowiadanie znanej autorki, którego akcja rozgrywa się w pięknym przyrodniczo otoczeniu.
Pomimo letniej aury, nasze „Sześciopunktowe” poradnie nie mają urlopu i starają się rozwiązywać problemy zgłaszane przez Czytelników. Prawnik wyjaśnia, kiedy i w jakich sprawach możemy skorzystać z pomocy Rzecznika Praw Pacjenta, a psycholog omawia różnice między zamartwianiem a martwieniem się oraz pisze, jak sobie z tym radzić.
W rubryce „Nasze sprawy” polecamy wywiad z Włodzimierzem Leśniakiem, felieton Starego Kocura oraz artykuł pt. „Domek z kart” prezentujący nieco ryzykowne postawy tzw. superblindmanów.
Zapraszamy do kontaktu z redakcją i biurem Fundacji.
Zespół redakcyjny
&&
Zuzanna Ginczanka
Na talerzu szarym ziemi, malowanym w zieleń trawy,
Mam sałatkę, przyrządzoną z kwiatów wonnych i jaskrawych,
I z naczynia w kształcie słońca, które formy swej nie zmieni,
Leje lato na nie ciepły i złocisty miód promieni.
W innej misie z szkła czarnego, niby nocnych chwil kryształy,
Leży banan półksiężyca żółty, gruby i dojrzały;
Lipiec suto obsypuje wnet firmament półksiężyca
Cukrem gwiazdek, których pełna jest wszechświata cukiernica.
Z przezroczego dzbana piję niebo z pianką chmur - oczyma;
Lokaj - lato na swej tacy złotą dynię słońca trzyma.
Wgryzam się zębami uczuć w kraśne jabłko dni czerwonych
I do kosza serca chowam skórki wspomnień już zjedzonych.
&&
&&
Damian Reśkiewicz
W ostatnich miesiącach niewidomi miłośnicy szeroko pojętej kultury otrzymali dzięki firmie HIMS International kolejne narzędzie, ułatwiające obcowanie z książką i dźwiękiem, w postaci wielofunkcyjnego odtwarzacza multimedialnego SensePlayer. Urządzenie to, jak większość produktów tej firmy, posiada estetyczny wygląd, przyjazną fakturę w dotyku i czysty dźwięk. Poprzez wbudowaną fizyczną klawiaturę swoim kształtem przypomina standardowy telefon komórkowy, a filozofia działania jest podobna do powszechnie cenionych niegdyś odtwarzaczy BookSense.
Urządzenie to pracuje w oparciu o system Android i posiada szereg niezbędnych aplikacji, takich jak Menedżer plików, Media player, Odtwarzacz Daisy, Czytnik dokumentów, kalkulator, notatnik i zegar. Ponadto, dzięki wbudowanemu Wi-Fi, oferuje możliwość korzystania z radia internetowego i książek online, a technologia Bluetooth pozwala na używanie bezprzewodowego zestawu słuchawkowego, a także użytkowanie SensePlayer jako klawiatury ułatwiającej obsługę dotykowych urządzeń mobilnych, smartfonów, tabletów itp. Dzięki wbudowanej kamerze 13MP omawiany odtwarzacz umożliwia czytanie poprzez funkcję OCR tekstu drukowanego, np. listów, dokumentów, ulotek medycznych itp., a także rozpoznawanie kolorów różnego rodzaju przedmiotów. Warto również zauważyć, iż SensePlayer posiada bardzo dobrej jakości dyktafon, a wykonywanie nagrań odbywa się za pomocą wbudowanego mikrofonu. Ponadto, w celu uzyskania jeszcze lepszej jakości nagrań istnieje możliwość podłączenia zewnętrznego narzędzia.
SensePlayer jest interesującą propozycją dla osób ceniących sobie odtwarzacze multimedialne dedykowane specjalnie osobom z dysfunkcją wzroku. Należy zauważyć, że urządzenie nie jest skomplikowane w obsłudze i większości potencjalnych użytkowników korzystanie z jego funkcji już od pierwszego uruchomienia nie powinno sprawiać kłopotów.
W celu komfortowego korzystania z jego możliwości proponuję zapoznać się z treścią instrukcji zamieszczonej na stronie internetowej dystrybutora, którym jest firma E.C.E.
Specyfikacja techniczna: - wymiary: 130 x 64 x 14,5 mm - waga: 140 gramów - pamięć: flash 64 GB (dostępne dla użytkownika 45 GB), karta Micro SD do 256 GB - łącza: Wi-Fi 802.11ac 2.4GHz/5GHz, Bluetooth 5.0 LE, USB-C 2.0 USB OTG, radio FM - interfejs: 1xUSB-C, gniazdko mikrofonowe 4-stykowe, wbudowane mikrofony stereo, wbudowane głośniki stereofoniczne - akumulator litowo-polimerowy 2300mAh, ładowanie z USB-C - kamera 13MP - odtwarzacz Daisy oraz Daisy online - obsługiwane formaty audio: MP3, MP4, WAV, WMA, WMV, OGG, ASF, AAC, AVI, FLAC, M4A - obsługiwane formaty dokumentów: TXT, RTF, HTML, HTM, XML, DOC, DOCX, PDF, EPUB, FB2 - wbudowane aplikacje: Menedżer plików, Media Player, odtwarzacz Daisy, czytnik dokumentów, radio FM, OCR, radio internetowe, podkasty, Daisy online, dyktafon, tester kolorów, notatnik, kalkulator, budzik, stoper, minutnik - dodatkowe opcje: statyw, zasilacz, baterie
&&
&&
Prawnik
W dzisiejszym numerze „Sześciopunktu” zapoznamy się z organem administracji rządowej, a mianowicie Rzecznikiem Praw Pacjenta. Zwłaszcza z perspektywy osób z niepełnosprawnościami niezwykle ważnym jest, abyśmy mieli świadomość, w jaki sposób możemy liczyć na wsparcie w respektowaniu naszych praw jako pacjent.
Organ został powołany ustawą o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta z dnia 31 marca 2009 roku. Od 2017 roku urząd ten pełni Bartłomiej Chmielowiec.
Na początek przybliżymy katalog praw pacjenta:
Zakres działania Rzecznika precyzyjnie zdefiniowany jest w przepisach z art. 47 i nast. wyżej wymienionego aktu prawnego, do najważniejszych należą:
Pacjent, którego prawa zostały naruszone, może złożyć do Rzecznika Praw Pacjenta wniosek o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Na podstawie art. 50 ust. 2 wyżej wymienionego aktu prawnego jest on wolny od opłat. Wniosek musi być podpisany przez wnioskodawcę lub osobę działającą w jego imieniu. Należy w nim szczegółowo opisać sytuację, jaka spotkała pacjenta i dołączyć dokumentację potwierdzającą to zdarzenie, podać dane pacjenta i nazwę podmiotu, w którym doszło do naruszenia praw.
Wniosek można przesłać:
Po wpłynięciu wniosku Rzecznik Praw Pacjenta wszczyna postępowanie wyjaśniające. Informuje o tym podmiot leczniczy i wnioskodawcę. Czynności, jakie dokonuje w sprawie to: • bada sprawę w podmiocie leczniczym, • żąda od podmiotu wyjaśnień oraz dostępu do dokumentacji medycznej pacjenta, • żąda wyjaśnień oraz przedstawienia akt sprawy prowadzonej przez inne organy, • zwraca się o zbadanie sprawy do właściwych organów, • zleca wykonanie ekspertyz i opinii.
Następnie Rzecznik Praw Pacjenta informuje składającego wniosek, że może odnieść się do zebranych dowodów i wydaje rozstrzygnięcie o stwierdzeniu naruszenia praw pacjenta lub niestwierdzeniu naruszenia praw pacjenta.
W sytuacji, gdy okaże się, że skarga jest zasadna, osobę winną za opisane w niej zajście mogą spotkać następujące konsekwencje:
Gdy pacjent uważa, że uchybienie wobec niego ze strony lekarza czy placówki medycznej powinno wiązać się z odpowiedzialnością karną, może złożyć zawiadomienie do prokuratury. Jeżeli zajdzie uzasadnione podejrzenie o popełnieniu przestępstwa, rozpocznie się śledztwo. Może ono prowadzić do sporządzenia aktu oskarżenia i pociągnięcia pozwanego do odpowiedzialności karnej. Osoba uważająca, że za doświadczoną sytuację należy jej się odszkodowanie bądź zadośćuczynienie, powinna złożyć pozew do sądu cywilnego.
Należy podkreślić, że Rzecznik Praw Pacjenta nie jest tym samym co pełnomocnik do spraw pacjenta w szpitalu. Są to dwie różne instytucje i trzeba mieć to na uwadze. Pełnomocnik podlega bezpośrednio dyrektorowi placówki, która go zatrudnia. Z kolei Rzecznik Praw Pacjenta to centralny organ administracji rządowej; nadzór nad jego działalnością sprawuje Prezes Rady Ministrów.
Odrębną instytucją jest także Rzecznik Praw Pacjenta Szpitala Psychiatrycznego. Osoby pełniące tę funkcję pracują na terenie całej Polski - w szpitalach, klinikach, na oddziałach psychiatrycznych, a także w placówkach sprawujących całodobową opiekę odwykową bądź psychiatryczną.
Biuro Rzecznika Praw Pacjenta nie ma oddziałów terenowych, jego siedziba znajduje się pod adresem: ul. Młynarska 46, 01-171 Warszawa. Kontakt: e-mail: kancelaria@rpp.gov.pl, tel.: 22 532-82-50, fax: 22 506-50-64.
Przyjęcia interesantów odbywają się w poniedziałek w godzinach od 9.00 do 18.00 zaś od wtorku do piątku w godzinach od 9.00 do 15.00.
TIP jest Telefoniczną Informacją Pacjenta dostępną pod numerem: 800 190 590. To infolinia bezpłatna, jest wspólnym przedsięwzięciem RPP i NFZ. Jest czynna przez całą dobę, 7 dni w tygodniu, a pracujący konsultanci zapewniają informacje m.in. na temat praw pacjenta i sposobów zgłaszania naruszeń w tym zakresie.
Ponadto możemy skorzystać z czatu, który znajduje się na stronie internetowej: www.gov.pl/rpp.
Podsumowując, jeszcze ogólna charakterystyka tematyki skarg, jakimi w przeważającej mierze zajmuje się Rzecznik Praw Pacjenta. Bardzo często naruszanym prawem jest prawo do informacji, prawo do wyrażania zgody na udzielanie świadczeń zdrowotnych oraz prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego. Czasami naruszane jest prawo do informacji medycznej i prawo do poszanowania intymności i godności.
&&
&&
Radosław Nowicki
Zanieczyszczenie powietrza, wody, gleby, coraz niższa jakość pożywienia, nieodpowiednia dieta, wszechobecny stres, a także brak aktywności fizycznej to tylko nieliczne czynniki, które wpływają na codzienne funkcjonowanie człowieka. Jego organizm z wielu stron poddawany jest różnym testom, a ich natłok sprawia, że jego poszczególne organy coraz gorzej radzą sobie z wypełnianiem podstawowych funkcji, do których zostały stworzone. W efekcie pojawia się niska odporność, liczne zaburzenia i choroby, kłopoty ze snem, depresje, lęki oraz inne stany wywołujące niepokój i zdenerwowanie. Coraz trudniej jest otrzymać trafną diagnozę, bo coraz więcej lekarzy koncentruje się na leczeniu objawów i skutków, a nie dążeniu do tego, aby dojść do przyczyny problemów zdrowotnych. Co gorsze, brakuje holistycznego podejścia do organizmu ludzkiego, a poszczególni lekarze koncentrują się tylko i wyłącznie na wąskim jego wycinku, na swojej specjalności i nie potrafią łączyć ze sobą poszczególnych objawów. Te wynikające z drobnoustrojów często tłumaczone są wirusami i bakteriami. Wiele problemów zrzuca się na alergie, a ostatnio idealnym wytłumaczeniem wszelkich dolegliwości zdrowotnych stał się koronawirus lub przyjęcie szczepionek przeciwko niemu. Wielu lekarzy nie dopuszcza do siebie myśli, że powodem licznych chorób atakujących organizm człowieka mogą być pasożyty.
Sam doświadczyłem, że lekarze nie zawsze potrafią diagnozować przyczyny danych dolegliwości. Kiedy zacząłem mieć cykliczne kłopoty ze snem, wielu z nich bagatelizowało mój problem. Budziłem się każdej nocy o konkretnej porze, a dokładniej między godziną pierwszą a trzecią, często nie śpiąc już do rana. To wpływało negatywnie na moje samopoczucie w dzień i powodowało ciągłe zmęczenie. Nie pomagały mi żadne leki nasenne dostępne bez recepty, ulgi nie przynosiły tabletki przepisywane przez lekarza rodzinnego, a nawet zioła pite przed snem, które miały wpłynąć na lepszą jego jakość. Wówczas zaczęła się moja pielgrzymka po lekarzach. Chodziłem do neurologa, endokrynologa, psychologa, a nawet psychiatry, ale żaden z nich nie potrafił postawić właściwej diagnozy. Do głowy by mi nie przyszło, że pomoże mi zegar narządów stosowany w medycynie chińskiej. Zgodnie z jego zasadami za przebudzenia o konkretnej godzinie odpowiada jeden organ. I tak wybudzanie się między 23. a 1. w nocy może świadczyć o kłopotach z woreczkiem żółciowym, brak snu między 1. a 3. w nocy może być związany z problemami z wątrobą, w godzinach 3. - 5. dają o sobie znać płuca, a za budzenie się między 5. a 7. odpowiada jelito grube.
Dopiero po zrobieniu specjalistycznych badań okazało się, że faktycznie moja wątroba woła o pomoc, a nieodpowiednie jej funkcjonowanie może wywoływać kłopoty ze snem. Oprócz leczenia farmakologicznego wdrożyłem także leczenie dodatkowe związane ze stosowaniem różnych ziół i suplementów wspomagających pracę wątroby, by wymienić chociażby ostropest plamisty, karczoch, sok z rzepy czy tudcę, czyli kwas tauroursodeoksycholowy.
Kiedy odczułem poprawę przy stosowaniu tych specyfików, zacząłem nieco bardziej interesować się medycyną naturalną. Okazało się wówczas, że organizm przez lata wysyłał mi pewne sygnały, których nie potrafiłem prawidłowo odczytać. Przykładowo przez bardzo długi okres czasu miałem problem z nadmiernym spożywaniem słodyczy. Nawet po zjedzeniu obiadu czy kolacji ciągnęło mnie do słodkiego. Mój organizm domagał się chociażby jednego ciastka, wafelka czy kostki czekolady. Bagatelizowałem to, twierdząc, że w ten sposób dopełniam swój posiłek. Nie zdawałem sobie sprawy, że nadmierne łaknienie na słodkie może wynikać z bytowania w moim organizmie robaków. Do wszelkich suplementów na odrobaczanie podchodziłem z bardzo dużym dystansem, ale postanowiłem wypróbować jedne tabletki ziołowe. Ku mojemu zdziwieniu, przy ich zażywaniu zmniejszył mi się apetyt na słodycze i nie odczuwałem już potrzeby dojadania ich po posiłku. Może więc coś w tym jest, że nie powinniśmy dbać tylko o naszych czworonożnych pupili, ale sami również raz na jakiś czas przeprowadzić kurację odrobaczającą i odgrzybiającą nasz organizm.
Choć odrobaczanie w wielu kręgach budzi sporo kontrowersji, to jednak coraz więcej ludzi decyduje się na nie w różnej formie. A czym w istocie ono jest? Najprościej rzecz ujmując, to wyeliminowanie z organizmu pasożytów. Zaleca się, aby kurację antypasożytniczą przeprowadzać dwa razy w roku - wiosną oraz wczesną jesienią. Dane Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wskazują, że przynajmniej jednego niechcianego lokatora może mieć 80% ludzkiej populacji. Jednymi z najbardziej znanych pasożytów są owsiki i lamblie, które najczęściej dają o sobie znać u dzieci. Innymi są chociażby glista (u około 12% ludzi), tasiemiec uzbrojony i nieuzbrojony (u około 9% ludzi) czy przywra wątrobowa, ale to tylko nieliczne z pasożytów, których jest nawet kilkaset gatunków.
Jak pozbyć się pasożytów? Warto zacząć od podstaw, czyli od regularnego mycia rąk. Kluczowe jest także dbanie o czystość w domu - cykliczne sprzątanie i mycie podłóg może uchronić nas przed niektórymi niechcianymi lokatorami, których możemy przynieść chociażby na butach. Warto starannie myć owoce, warzywa i liście przed ich spożyciem, a mięsa nie jeść w postaci surowej. W celu zniechęcenia do bytowania pasożytów w organizmie można zmienić swoją dietę. Najbardziej radykalna będzie wiązała się z wyeliminowaniem z niej mięsa, produktów pszenicznych, mlecznych, a przede wszystkim cukru. Dzięki temu pasożyty nie będą miały komfortowych warunków do przebywania w naszych jelitach, a zdrowa dieta będzie sprzyjała ich regeneracji. Warto zrezygnować z wszelkiego rodzaju przetworzonego pożywienia i zjadać to, co dała nam matka natura. Jak najczęściej należy sięgać po wszelkiego rodzaju kiszonki, octy, a także wspomagać się produktami probiotycznymi i prebiotycznymi. Według różnych źródeł najbardziej skuteczne są te w proszku, które rozpuszczają się w wodzie oraz te płynne, które również dodaje się do wody.
Dodatkowo w internecie aż roi się od specyfików na oczyszczanie organizmu z toksyn oraz jego odrobaczenie. Ich ceny wahają się od kilkunastu nawet do kilkuset złotych. Wśród nich można znaleźć zioła do picia, mieszanki ziołowe do kąpieli, krople, tabletki, kapsułki, nalewki, syropy zarówno produkowane przez rodzimych producentów, jak i te ściągane z Europy, a nawet z Azji. Lepiej sięgać po sprawdzone i droższe produkty, których znane jest pochodzenie i skład. W mieszankach ziołowych najczęściej można spotkać: wrotycz, rumianek, miętę, piołun, czarnuszkę, orzech włoski, imbir, kurkumę, goździki, tymianek, szałwię, prawoślaz, babkę płesznik, anyż i wiele innych.
Zdaję sobie sprawę, że wszelkiego rodzaju naturalne kuracje w pełni nie zastąpią leczenia konwencjonalnego, ale w wielu przypadkach mogą być jego idealnym uzupełnieniem. Warto sięgać nie tylko po kiszonki, octy, zioła, ale także po sprawdzone suplementy i witaminy, które wspomogą nasz organizm w walce z różnymi dolegliwościami i pomogą wyeliminować z niego pasożyty oraz grzyby.
&&
&&
Wanda Nastarowicz
Niestety, padło na naszą pralkę, którą po sześciu latach użytkowania musiałam wymienić, ale dobrze, bo niemożliwie hałasowała. Była łatwa w obsłudze, otwierana od góry, posiadała przyciski i pokrętła. Nie lubię wymieniać sprzętu, bo coraz trudniej jest kupić łatwy w obsłudze. W większości pralki są całkowicie lub częściowo dotykowe. Musiałam zadać temat i posadzić do internetu osobę cierpliwą i znającą moje preferencje. Poświęciła na to dwa popołudnia, ale wyszukała firmę z usługą odłączenia i zabrania starej pralki, przyłączenia i uruchomienia nowej. Zapłaciłam niecałe 2.000 zł. Wprawdzie jest otwierana z przodu i 20 cm szersza niż poprzednia, ale w dużej łazience to nie problem.
W wyznaczonym dniu przyjechało dwóch panów: jeden mocno „wczorajszy”, a drugi wyjątkowo niezadowolony - wnosili na parter, zero schodów.
Jest to pralka firmy Sharp. Posiada skokowe pokrętło z sygnalizacją dźwiękową podczas ustawiania programów i po zakończeniu prania. Należy pamiętać, żeby po skończonym praniu przestawić programator na pozycję zero. Tylko w tym miejscu na obudowie i pokrętle nakleiłam wypukły paseczek z folii do oznaczeń brajlowskich. Pralka posiada funkcję automatycznego dostosowania zużycia wody i energii w przypadku mniejszej ilości prania niż maksymalne 7 kg. Producent zaleca po praniu odłączyć pralkę od prądu i zamknąć zawór poboru wody.
Na dużym przednim panelu (zaczynając od lewej strony) znajdują się dobrze wyczuwalne kwadratowe przyciski:
1. Stop-Pauza
2. Łatwe prasowanie
3. Steam (jest to klawisz wyboru dodatkowych funkcji, które mogą być różne dla różnych modeli)
4. Opóźniony start (po każdorazowym naciśnięciu tego przycisku, a następnie przycisku start-pauza rozpoczęcie prania możemy opóźnić o kilka godzin)
5. Wirowanie
6. Temp. (tym klawiszem zmniejszamy lub zwiększamy temperaturę wody, inną niż wskazuje ustawienie fabryczne dla niektórych programów)
Na prawo za klawiszami znajduje się wyświetlacz, a dalej pokrętło ustawiania programów, jest ich 15. Przekręcając pokrętło od zera na prawo w dół mamy następujące programy:
1. Bawełna
2. Eco 40-60 st. C
3. Bawełna z praniem wstępnym
4. Bawełna 20 st. C
5. Kolory
6. Wełna
7. Płukanie (dodatkowe po zakończeniu prania)
8. Allergy smart - do prania np. pościeli syntetycznej
Przekręcając pokrętło od zera na lewo w dół, mamy następujące programy:
1. Szybki 15 min.
2. Szybki 60 min.
3. Dżins, ciemne ubrania
4. Miks
5. Syntetyki
6. Pranie ręczne
7. Wirowanie-odpompowanie dodatkowe.
Pralka zużywa 51 kilowatogodzin prądu na 100 prań, maksymalny wsad - 7 kg, maksymalny czas prania - 3 godz. i 28 min., największa głośność to 75 decybeli, maksymalne zużycie wody - 45 litrów.
Jest dużo cichsza od mojej poprzedniej pralki. Przy zamkniętych drzwiach łazienki tylko troszkę słychać podczas wirowania.
&&
&&
N.G.
Składniki:
10 dag ryżu, 3 jabłka, 1 łyżeczka masła, mały kubek jogurtu naturalnego typu greckiego, sok z cytryny, szczypta cynamonu.
Wykonanie:
Ryż gotujemy w lekko osolonej wodzie. Jabłka obieramy, ścieramy na tarce z grubymi oczkami i gotujemy z dodatkiem świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Gdy ryż jest miękki, odcedzamy wodę, dodajemy masło i mieszamy. Wykładamy na talerze, obok ryżu kładziemy jabłka lekko posypane cynamonem z kleksem jogurtu naturalnego.
Ryż możemy zastąpić ugotowanym, drobniutkim makaronem typu muszelki lub kokardki. Zamiast jabłek można użyć brzoskwiń, borówek amerykańskich, truskawek lub jagód.
Składniki:
okrągłe biszkopty, jogurt naturalny, galaretka owocowa, sezonowe owoce.
Wykonanie:
Na dno pucharka wkładamy jeden okrągły biszkopt. W szklance wrzątku rozpuszczamy opakowanie galaretki (najlepiej to zrobić w większej miseczce). Gdy galaretka wystygnie i zacznie lekko gęstnieć, dodajemy kubek jogurtu naturalnego, dokładnie mieszamy. Do każdego pucharka wlewamy nieco galaretki z jogurtem i dodajemy mieszankę owoców sezonowych (wiśnie i czereśnie oczywiście bez pestek). Drobne owoce dodajemy w całości, większe np. truskawki kroimy na pół lub na ćwiartki. Pucharki z deserem wstawiamy do lodówki.
W ten sposób możemy przygotować kilka porcji deseru. Każdą porcję np. z innym smakiem galaretki lub z kolorowymi warstwami.
Ważne jest zachowanie proporcji, na jedną galaretkę wykorzystujemy 1 jogurt. Pucharki najlepiej użyć przezroczyste z prostymi ściankami.
&&
&&
Małgorzata Gruszka
O napisanie artykułu o tym, jak się nie zamartwiać, poprosiła mnie jedna z Czytelniczek. Dziękuję za ten pomysł, bo temat rzeczywiście jest wart omówienia z uwagi na to, iż zamartwianie się jest trudną, uciążliwą i nierzadko obniżającą jakość życia dolegliwością psychiczną. Z tego artykułu dowiedzą się Państwo co różni zamartwianie się od wspólnego nam wszystkim martwienia się; sprawdzą Państwo, czy zamartwiają się i przeczytają jak radzić sobie z tym zjawiskiem.
Od czasu do czasu każdy z nas myśli o mniej lub bardziej niesprzyjających okolicznościach życiowych, zdarzeniach i ich następstwach. Kłopoty miewamy wszyscy i wszyscy z ich powodu bywamy czasem zaniepokojeni, przygnębieni i zniechęceni. Martwienie się, czyli skupianie myśli na negatywnych aspektach naszej rzeczywistości, jest naturalną i potrzebną aktywnością naszego umysłu. Martwiąc się czymś, najpierw zdajemy sobie sprawę z istniejącego bądź możliwego kłopotu, następnie zastanawiamy się czy i co możemy zrobić, by kłopotowi zapobiec lub zminimalizować skutki tego, który już zaistniał. Zdrowe martwienie się nie jest przewlekłe i udaje się nad nim zapanować.
W przeciwieństwie do niego, nadmierne martwienie się nazywane zamartwianiem polega na doświadczaniu nawracających negatywnych myśli dotyczących różnych spraw w naszym życiu.
Myśli te pojawiają się wbrew naszej woli, są uporczywe i trudno je przerwać. Podczas gdy martwienie się bywa owocne, bo prowadzi do podjęcia działań na rzecz rozwiązania danego problemu, zamartwianie się jest jałowe, gdyż paraliżuje zdolność do rozwiązywania różnych spraw, produkując jedynie kolejne przykre myśli i wzmacniając je. Istotą zamartwiania się jest postrzeganie istniejących problemów jako dużo gorszych niż są w rzeczywistości, wyobrażanie sobie tych, które jeszcze nie istnieją i wyolbrzymianie negatywnych następstw różnych sytuacji życiowych. Ciągłe i nadmierne martwienie się nie pozostaje bez wpływu na nasze samopoczucie i zdrowie. Nawracające, negatywne myśli nie tylko odbierają radość i zadowolenie z życia, ale także powodują lęk, frustracje, napięcie, niepokój, łatwe rozpraszanie się i kłopoty ze snem.
Zamartwiając się, doświadczamy uporczywych, powtarzających się i niekontrolowanych ciągów myśli dotyczących bliższej lub dalszej przyszłości, ale widzianej tylko w aspekcie mogących wystąpić zagrożeń. Zamartwiając się, podobnie jak w zdrowym martwieniu się, rozważamy różne rozwiązania jakiegoś problemu, ale nie zadowalamy się żadnym z nich, bo poszukujemy takiego, które daje stuprocentową pewność, że wszystko będzie dobrze i na pewno nie wydarzy się to, czego się obawiamy.
Jedną z głównych cech zamartwiania się jest katastrofizacja. Polega ona na skupianiu się wyłącznie na możliwości wystąpienia bardzo negatywnych, budzących niepokój lub zagrażających wydarzeń w przyszłości lub następstw wydarzeń mających już miejsce w naszym życiu.
Istotą zamartwiania się jest niska tolerancja niepewności i towarzyszące jej przewidywanie nieszczęść. Działa tu mechanizm: „skoro nie wiemy co nas spotka, lepiej przewidywać najgorsze i przygotowywać się na nie”.
Niestety, przygotowania te nie kończą martwienia się, ponieważ nie istnieją rozwiązania idealne, dające stuprocentową pewność, poczucie bezpieczeństwa i gwarancję, że nic złego się nie wydarzy.
Osoby ze skłonnością do zamartwiania się martwią się, bo są przekonane, że muszą się martwić, przez co tym bardziej nie mogą przestać.
Nie mogąc przestać, zaczynają martwić się tym, że się martwią. Zamartwianie się stanowi błędne koło, z którego niełatwo się wyzwolić.
Oto krótki test, który pomoże Ci sprawdzić, czy się zamartwiasz. Przeczytaj poniższe zdania i pomyśl, czy charakteryzują ciebie.
Gdy się martwię, myślę tylko o najbardziej negatywnych możliwościach i wielokrotnie zadaję sobie pytanie „co będzie jeśli zajdą?”.
Gdy się martwię, wyobrażam sobie jak bardzo będę przygnębiony, gdy naprawdę stanie się to o czym myślę.
Gdy się martwię, dużo czasu poświęcam na myślenie, co mogę zrobić, by zapewnić się, że wszystko będzie dobrze.
Gdy się martwię, daremnie próbuję myśleć, że najgorszy możliwy scenariusz na pewno się nie zrealizuje.
Gdy się martwię, skupiam się na wymyślaniu różnych reakcji lub rozwiązań swojego problemu, ale wszystkie odrzucam, bo wydają mi się niewystarczające w danej sytuacji.
Gdy się martwię, bardzo przejmuję się tym, że nie znam przyszłości i nie mogę nad nią zapanować.
Gdy się martwię, mam poczucie bezradności i braku przygotowania do radzenia sobie z trudnościami, jakie niesie życie.
Jestem zmęczony i sfrustrowany tym jak często i jak bardzo martwię się różnymi rzeczami.
Inni mówią, że ciągle się martwię.
Jeśli większość z powyższych określeń pasuje do ciebie, prawdopodobnie należysz do osób zamartwiających się.
Pierwszym krokiem w radzeniu sobie z zamartwianiem się jest określenie, czy problem, którym nadmiernie się martwimy, jest realny czy wyobrażony. Realny problem to taki, który już występuje w naszym życiu. Problem wyobrażony, to taki, który może wystąpić, ale na ten moment nie istnieją realistyczne dowody na to, że występuje. Utrata wzroku jest problemem realnym, gdy mamy jakieś poważne schorzenie oczu. Problemem wyobrażonym będzie wówczas, gdy słysząc o jakimś częstym schorzeniu, zaczniemy się martwić, że i nas może ono kiedyś dotknąć.
Kolejny krok, to określenie, czy nasze martwienie się jest owocne czy jałowe. Owocnie i jałowo możemy przejmować się zarówno problemem realnym, jak i wyobrażonym. Owocne martwienie się realną utratą wzroku prowadzić będzie do podejmowania wszelkich działań dających szansę na możliwie jak najlepsze funkcjonowanie mimo gorszego widzenia i spowolnienie tego procesu. Jałowe martwienie się w tej samej sytuacji polegać będzie na ograniczaniu się do wyobrażania sobie jak będzie strasznie, gdy stracimy wzrok, z jednoczesnym wycofywaniem się z pełnienia różnych ról i unikaniem konsultacji i badań.
Owocne martwienie się utratą wzroku wyobrażoną pod wpływem wiadomości o jakimś coraz częściej występującym schorzeniu prowadzić będzie np. do uzyskania wiedzy o tym, z jakimi objawami należy udać się do specjalisty.
Jałowe martwienie się w tej sytuacji polegać będzie na uporczywym myśleniu „co jeśli zachoruję i przestanę widzieć?”.
Problemy życiowe mogą być całkowicie od nas niezależne, częściowo zależne od naszych działań lub całkowicie zależne od tego, co robimy. Nasz wpływ na kłopoty życiowe jest zróżnicowany. W radzeniu sobie z zamartwianiem się pomaga określenie czy i na ile dany problem zależy od nas. Przeceniając swój wpływ i odpowiedzialność za jakiś problem, uruchamiamy spiralę jałowego zamartwiania się czymś, co zależy od nas w niewielkim stopniu lub w ogóle od nas nie zależy. Z kolei niedocenianie swojego wpływu na problem prowadzić może do bezczynności, a więc rezygnacji z tego, co możemy zrobić, by zapobiec gorszemu obrotowi jakiejś sprawy.
Martwiąc się realną utratą wzroku, warto uświadomić sobie, że nasza odpowiedzialność i wpływ najczęściej ograniczają się do regularnych wizyt i stosowania zaleceń specjalisty. Na to, jaki charakter ma dane schorzenie, jak zadziała kuracja i jak odpowie na nią nasz narząd wzroku, wpływu już nie mamy. Z poważnym zmartwieniem poradzimy sobie lepiej i unikniemy jałowego zamartwiania się, wiedząc, że w reakcji na problem wykorzystujemy 100% dostępnego wpływu, zamiast myśleć, że w 100 procentach jesteśmy odpowiedzialni za to, co się wydarzy.
W przypadku wyobrażonej utraty wzroku unikniemy zamartwiania się, uświadamiając sobie, że na to czy dotknie nas jakieś schorzenie nie mamy żadnego wpływu i myślenie o tym tego nie zmieni.
Gdy już wiemy, czy nasz problem jest realny, czy wyobrażony, gdy umiemy określić stopień naszego wpływu na daną sytuację, możemy przystąpić do szukania rozwiązań. Realna perspektywa utraty wzroku, którą się martwimy a nie zamartwiamy prowadzi do poszukiwania rozwiązań na danym etapie problemu z jednoczesnym planowaniem działań na wypadek dalszego pogarszania się widzenia. Rozwiązywanie wyobrażonego problemu utraty wzroku polegać będzie na zaplanowaniu wizyty u specjalisty, gdy zauważy się jakiś niepokojący objaw.
Martwiąc się czymś realnym lub wyobrażonym, możemy wpływać na swoje samopoczucie, badając, w jakim stopniu przychodzące nam do głowy myśli są pokrzepiające i realistyczne.
Przykłady:
Myśl „mogę stracić wzrok” w przypadku problemu wyobrażonego jest wysoce przygnębiająca, ale mało realistyczna. Ta sama myśl, w przypadku schorzenia grożącego utratą wzroku, będzie wysoce realistyczna i bardzo przygnębiająca.
Myśl „na pewno stracę wzrok” w przypadku wyobrażonego problemu z widzeniem będzie przygnębiająca, ale całkowicie nierealistyczna. Ta sama myśl, przy poważnej chorobie oczu, będzie wysoce realistyczna i bardzo przygnębiająca.
Myśl „nie mogę stracić wzroku” jest pokrzepiająca, ale nierealistyczna zarówno w wyobrażonym jak i w realnym problemie z oczami. Trudno bowiem zaprzeczyć faktowi, że utrata wzroku jest możliwa, zarówno u osoby zdrowej jak i u cierpiącej na poważne schorzenie oczu.
Myśl „nie muszę stracić wzroku” jest realistyczna i pokrzepiająca, zarówno w sytuacji wyobrażonego, jak i rzeczywistego, poważnego schorzenia narządu wzroku. Trudno bowiem zaprzeczyć faktowi, że zarówno osoba zdrowa jak i cierpiąca na poważną chorobę oczu nie musi stracić wzroku.
W każdym rodzaju zmartwienia najbardziej pokrzepiającą i realistyczną myślą jest ta, że najgorsze nie musi się zdarzyć.
Myślą tą warto pokrzepiać się i wzmacniać, dopóki nie wiadomo, tzn. nie istnieją fakty wskazujące na to, że najgorsze zdarzy się na pewno, co na szczęście ma miejsce bardzo rzadko…
&&
&&
Tomasz Matczak
Pewnie trudno w to uwierzyć niektórym Czytelnikom, ale był taki czas, gdy ludzie komunikowali się ze sobą za pomocą listów, a do przyjaciół przy różnych okazjach, jak święta czy wakacje, wysyłało się kartki pocztowe. Postęp techniczny mocno odciążył listonoszów, bo dziś tradycyjne listy na papierze zastąpiła poczta elektroniczna, zaś ze znajomymi kontaktujemy się przy pomocy komunikatorów internetowych lub krótkich wiadomości tekstowych SMS. Sztuka pisania listów, czyli epistolografia zeszła na drugi plan. Nie znaczy to jednak, że żadne reguły nie rządzą korespondencją elektroniczną. Pisząc do kogoś e-mail, powinniśmy trzymać się pewnych kanonów. Najpierw krótko o samym słowie „e-mail”, które jest zapożyczone z języka angielskiego. Oznacza ono zarówno samą pocztę elektroniczną, jak i list elektroniczny. Odmienia się inaczej niż list, bo mówimy: „spodziewam się e-maila”, ale „spodziewam się listu”. W liczbie mnogiej mamy e-maile, ale listy. Oprócz formy „e-mail” dopuszczalna jest forma krótsza „mail”. „Meil” jest formą błędną, a „majl”, choć aprobowany przez niektórych specjalistów od języka polskiego, jeszcze nie zadomowił się w naszym języku.
Teraz, gdy już wiemy, co oznacza słowo e-mail i jak je prawidłowo odmieniać, możemy przejść do pisania. Po pierwsze bardzo ważną sprawą jest rozróżnienie, czy chodzi o korespondencję prywatną, niezobowiązującą, czy też oficjalną lub służbową. Inaczej należy zredagować treść maila do znajomego, kolegi czy przyjaciela, a inaczej do wykładowcy, pracodawcy lub dyrektora.
Jak w takim razie zacząć elektroniczną korespondencję? Wiele osób zaczyna słowem „witam”, jednak językoznawcy uważają tę formę za błędną. Specjalistka od grzeczności językowej prof. Małgorzata Marcjanik wyjaśnia, iż jej stosowanie jest uzasadnione wyłącznie podczas witania gości przez gospodarzy lub słuchaczy czy widzów przez prowadzących program. Lepiej jest już użyć „dzień dobry”, ale niektórzy mają opory przed tym powitaniem, bo adresat może odczytywać korespondencję nocą.
W e-mailach prywatnych najlepiej zacząć od: „Cześć! ”, „Hej! ”, „Droga Magdo!” czy „Moja Kochana Siostro!”. Najlepiej jest zachować formę wołacza i pamiętać o tym, że w nagłówku maila wszystkie wyrazy, z wyjątkiem spójników i przyimków, piszemy wielkimi literami. Treść właściwa powinna zaczynać się od nowego wiersza. W przypadku korespondencji oficjalnej lub służbowej powinno się używać zwrotów grzecznościowych: „Szanowna Pani”, „Szanowny Panie”, dodając ewentualnie tytuł lub stanowisko: „Szanowny Panie Prezesie”. Gdy nie wiemy, kto dokładnie jest adresatem maila, należy użyć liczby mnogiej: „Szanowni Państwo”. W korespondencji służbowej, gdy piszemy do osoby, którą dobrze znamy i z którą łączą nas zażyłe stosunki, wystarczy zwrot: „Pani Ewo”, „Panie Jacku”. W korespondencji oficjalnej i służbowej również stosuje się zasadę pisowni wielkimi literami, np. „Szanowny Panie Redaktorze”, ale już forma wołacza, zakończona znakiem wykrzyknika może zostać pominięta. Na końcu zwrotu grzecznościowego można postawić przecinek, ale wówczas kolejne zdanie powinno zaczynać się małą literą. W korespondencji oficjalnej lub służbowej obowiązuje oczywiście reguła, iż treść właściwą elektronicznego listu zaczynamy w nowym wierszu.
Początek omówiliśmy, a co z zakończeniem?
Na koniec maila prywatnego piszemy: „Pozdrawiam”, „Całuję”, „Trzymaj się” i nie stawiamy żadnego znaku interpunkcyjnego. Wyjątkiem jest wykrzyknik, jeśli chcemy podkreślić nasze emocje. Podpis: samo imię lub czasami przezwisko - umieszczamy w nowym wierszu.
Zakończenie korespondencji oficjalnej powinno zawierać zwroty: „Z poważaniem”, „Z wyrazami szacunku” itp. Mail służbowy, który zaczęliśmy „Pani Doroto” można zakończyć słowem „Pozdrawiam”. Ważne jest, aby nie stawiać po żadnym ze zwrotów znaków interpunkcyjnych i podpisywać się imieniem i nazwiskiem w nowym wierszu.
Na koniec kilka wskazówek ogólnych. E-mail powinien mieć odpowiednią formę graficzną: nagłówek, treść, pożegnanie i podpis, oddzielone wyraźnie nowymi wierszami. W treści dłuższej warto jest stosować akapity dla rozdzielenia ważnych jej partii. Zaimki osobowe, np. „Cię”, „Ciebie”, „Twoje”, „Wam” oraz zwroty „Pani”, „Panu” najlepiej zapisywać wielkimi literami. Należy używać polskich znaków diakrytycznych i dbać o poprawność językową. Ostatnia wskazówka dotyczy zarówno korespondencji oficjalnej, jak i listów prywatnych.
Uffff, czas kończyć, bo tekst okazał się dłuższy niż zamierzałem.
Mam nadzieję, że był przynajmniej interesujący.
&&
&&
Paweł Wrzesień
Dziś na wezwanie „jedziemy do wód!” wiele osób mogłoby przypuszczać, że mowa o wycieczce nad morze czy jezioro. Popularne niegdyś określenie „wody” oznacza jednak uzdrowiska, gdzie na rozmaite sposoby dbano o regenerację sił witalnych, nie tylko przy pomocy leczniczych płynów. Według Słownika Języka Polskiego PWN uzdrowisko to: „miejscowość o naturalnych właściwościach leczniczych, mająca wody mineralne, borowiny lub określone warunki klimatyczne, wyposażona w urządzenia lecznicze”. W Polsce za uzdrowiska uznaje się obecnie 45 miejscowości, wśród których 6 znajduje się nad morzem, 22 jest położona w miejscowościach podgórskich i górskich, a 17 w nizinnych. Wiele z nich może poszczycić się bogatą historią, sięgającą niekiedy nawet czasów piastowskich.
Do uzdrowisk o średniowiecznym rodowodzie można zaliczyć choćby stanowiące dziś dzielnicę Jeleniej Góry, położone wzdłuż rzeki Kamiennej Cieplice Śląskie-Zdrój. Legenda głosi, że tamtejsze źródła zostały odkryte w roku 1175 przez księcia Bolesława Wysokiego podczas polowania. Zraniony jeleń miał wówczas wskoczyć do gorących źródeł i odzyskać utracone siły. Prawdą jest, że książę Bolesław dostrzegł jako pierwszy walory cieplickich wód i postanowił stworzyć tam uzdrowisko na wzór zachodnich. Ideę rozwijał potem jego prawnuk Bolesław II Rogatka, osiedlając tam zakon Augustianów i powierzając im źródła pod opiekę w drugiej połowie XIII wieku. Ich misję przejęli Joannici, rozbudowując uzdrowisko i wznosząc kościół Świętego Jana Chrzciciela.
Nie mniej wiekowym ośrodkiem jest położony na ziemi kłodzkiej Lądek-Zdrój. Powstał w pierwszej połowie XIII wieku, a prawa miejskie uzyskał w roku 1282. Pierwsze urządzenia służące balneoterapii zostały zniszczone podczas najazdu Mongołów powracających z pola bitwy pod Legnicą. Sławę odzyskał w kolejnych stuleciach. Już w 1498 roku powstał zakład przyrodoleczniczy „Jerzy” z basenem zbudowanym na źródle o tej samej nazwie. Pod koniec XVII wieku rozpoczęto budowę nowego zakładu, wzorowanego na łaźniach tureckich, który po wielu przebudowach działa nadal pod nazwą „Wojciech”.
Do „wielkiej trójki” wypada włączyć także Iwonicz-Zdrój, znajdujący się obecnie na terenie powiatu krośnieńskiego. Najstarsza pisemna informacja o istnieniu w tej okolicy wód mineralnych pochodzi z 1413 roku. Już w roku 1464 powstał tam pierwszy modrzewiowy kościół. Kolejne dekady to rozwój zainteresowania wodolecznictwem i budowa urządzeń wykorzystujących źródła naturalnych wód mineralnych. Pod koniec XVI wieku walory uzdrowiska chwalił sam nadworny lekarz króla Stefana Batorego. Już wtedy badano ich skład i wpływ w terapii poszczególnych schorzeń. W dziele „Visitatio Szembekiana” z 1722 roku pisano o mineralnych źródłach: „Ta woda (w Iwoniczu) ma wielką siłę leczniczą, wzmacnia żołądek i wraca apetyt”. Przez miejscowość w ciągu stuleci przeciągały wojska węgierskie, szwedzkie, a nawet tatarskie, na szczęście jednak tradycja wodolecznictwa przetrwała w Iwoniczu do czasów obecnych.
Te i wiele innych miejscowości rozwijały się tym prężniej, im wyżej stał rozwój gospodarczy regionu oraz wiedza fachowa praktykujących tam medyków. Aż do XIX wieku ich działalność opierała się na wykorzystaniu naturalnych bogactw danych ziem, niezależnie czy były to wody pitne, borowiny służące kąpielom czy powietrze, którego składowi przypisywano właściwości prozdrowotne.
Obecność miejscowości uzdrowiskowej na danych ziemiach była symbolem prestiżu i rozwoju cywilizacyjnego.
Na największy w historii impuls rozwojowy większość z nich musiała jednak zaczekać do początków minionego stulecia. Niewątpliwie przyczynił się do tego rozwój medycyny i techniki oraz środków transportu - rozbudowa sieci drogowej i wprowadzenie powszechnie dostępnej komunikacji kolejowej. Już w 1925 roku Państwo Polskie przyznało ulgi na bilety kolejowe dla kuracjuszy podróżujących do uzdrowisk. W dwudziestoleciu międzywojennym królowały tu tereny górskie, choćby z uwagi na niewielki kawałek wybrzeża morskiego, jakim dysponowała ówczesna Polska. Zapanowała prawdziwa moda na leczniczy wypoczynek. Na zachowanych fotografiach, dostępnych w internecie, można podziwiać choćby Prezydenta Ignacego Mościckiego z żoną Marią czy marszałka Józefa Piłsudskiego z córką Wandą podczas wypoczynku w Krynicy. Popularyzatorzy turystyki chwalili dobroczynny wpływ na zdrowie, ale także walory krajobrazowe miejscowości podgórskich od Zakopanego, przez Muszynę, Rytro, Piwniczną, aż do znajdującej się w obecnej Ukrainie Worochty. Dzieło „Przewodnik po Galicyi” chwali ogromny gmach „Łazienek zwykłych i borowinowych” w Krynicy, w którym do odpowiednich kąpieli kieruje aż 20 lekarzy, a mimo to zainteresowanie jest tak duże, że wielu chętnych musi odchodzić od kas z kwitkiem. Tworzono liczne aleje i promenady spacerowe, jak ta w Krościenku czy parki zdrojowe, np. w Krynicy Górskiej. Zachwalano jazdę na nartach i wspinaczkę górską jako budujące fizyczną krzepę atrakcje wyżynnych uzdrowisk. Właśnie w międzywojniu powstała piękna plaża nad Popradem w Muszynie, a także liczne boiska sportowe, nartostrady czy tory saneczkowe w innych miejscowościach. Rozwijała się baza hoteli i pensjonatów, wzorowanych często na stylu architektury budowli uzdrowiskowych w Szwajcarii. Środki na inwestycje przywozili sami kuracjusze, albowiem uzdrowiska ciągle były przyjemnością dla zamożniejszych mieszkańców II Rzeczypospolitej. Poza wymienionymi, do najbardziej obleganych przed wybuchem II wojny światowej należały także m.in. Inowrocław, Żegiestów, Rabka czy Szczawnica. Otrzymały one status miejscowości użyteczności publicznej, co sprawiało, że rozbudowując czy modernizując urządzenia lecznicze, mogły liczyć na wsparcie budżetu państwa. Wzrost liczby kuracjuszy w okresie międzywojennym dobrze obrazuje statystyka, informująca, że o ile w roku 1920 uzdrowiska odwiedziło ok. 67 tys. gości, to w 1937 roku było aż o 200 tys. osób więcej.
Co nie udało się w ciągu wieków najazdom mongolskim i tatarskim, tego dokonała okupacja niemiecka podczas II wojny światowej, najpierw zamykając uzdrowiska dla Polaków i kierując do nich wyłącznie żołnierzy i ludność niemiecką, a następnie niszcząc infrastrukturę podczas gorączkowego odwrotu z ziem polskich w roku 1945. Obliczono, że łącznie zrujnowano 24 zakłady lecznictwa zdrojowego i 29 sanatoriów przeciwgruźliczych.
Władze powojennej Polski Ludowej szybko przeszły do odbudowy wielu z nich. Mimo zasłużonej krytyki okresu PRL trzeba jej przyznać demokratyzację w korzystaniu z ośrodków uzdrowiskowych. Co prawda nadal istnieli uprzywilejowani, którzy skierowania otrzymywali od ręki oraz masa szarych obywateli, czekających na nie miesiącami; każdy jednak wcześniej czy później mógł sobie pozwolić na poratowanie zdrowia i wyjazd do sanatorium. Współcześnie przywilejami cieszyć się mogą posiadacze zasobniejszych portfeli, których stać na wyjazd do ośrodków prywatnych lub wykupienie dodatkowych zabiegów i udogodnień. Uzdrowiska jednak nadal cieszą się niegasnącą, zasłużoną popularnością.
&&
Maria Dąbrowska
Henia poznałam na jachcie. Wyjazd był zupełnie przypadkowy i niezaplanowany. Znajomy zaprosił mnie na weekend na Mazury. Okazało się, że jeden z uczestników zachorował, więc nie może jechać i jego kajuta jest wolna. Nie jestem specjalnie fanką jachtów i pływania na czymkolwiek. Zdecydowanie wolę pływać wpław. Wypad jednak miał być tylko trzydniowy, pomyślałam więc sobie, że jakoś wytrzymam i dla zdrowia psychicznego zmienię choćby na chwilę otoczenie.
Na jachcie była nas szóstka - czterech prawników i ja z Krysią, która była żoną kapitana Henia. Kapitan był jazzowym melomanem. Po upalnym dniu spędzonym na żeglowaniu, po kolacji w jednej z restauracji znajdujących się na mazurskich przystaniach, wracaliśmy na pokład. Wtedy Henio zaczynał swoje barwne opowieści o współpracy z jazzowymi muzykami, o przygodach, jakie miały miejsce podczas koncertów, których był hobbistycznie organizatorem. Słuchaliśmy muzyki, którą fale niosły gdzieś daleko, patrzyliśmy w niebo usłane gwiazdami, a Henio, oprócz wysublimowanych muzycznych dźwięków, serwował schłodzone białe wino. Na łódce nie ma zbyt wiele miejsca na przemieszczanie się, nawet gdyby się zdarzyło, że ktoś ma zły humor i potrzebuje pobyć chwilę na odludziu. Wszyscy są w odległości maksymalnie jednego metra od siebie, więc relacje nawiązuje się natychmiast i w naturalny sposób. Jemy razem, śpimy prawie razem, kąpiemy się w jednym czasie, sprzątamy razem na gwizdek i wszyscy słuchamy się kapitana. Taki wojskowy rytm tu jest niezbędny.
Tak nawiązują się znajomości, czasami bardzo trwałe, tak jak moja.
Po powrocie do Warszawy często wpadałam do Krysi. Mieszkała sama, a Henio kilka ulic dalej. Po kilkunastu latach małżeństwa postanowili zamieszkać oddzielnie, pozostając jednak w wielkiej przyjaźni. Henio, jak się dowiedziałam później, lubił zabalować od czasu do czasu, często tracąc umiar, a jego żona nie chciała już na to patrzeć. Spotykałam się z Krysią głównie w piątki, w jej mieszkaniu przy ul. Foksal w Warszawie. Piłyśmy kawkę i czekałyśmy na Henia, który mówił, że z wielką radością szykuje się na tę naszą wspólną randkę, tzn. ze mną i z Krysią jednocześnie. Zawsze miał plan dla nas na ten dzień. Najczęściej był to wernisaż lub niskobudżetowy film w kinie w stylu off. Potem długi spacer po mało popularnych zakątkach stolicy. Czasem natknęliśmy się na jakiś koncert w modnej akurat piwnicy. Henio wiedział, gdzie coś się dzieje. Zazwyczaj wieczór kończył się w barze. Po kilku spotkaniach odniosłam wrażenie, że nasz żeglarz tak planował całą randkę, by spotkanie miało zakończenie właśnie tam. Miał swoje ulubione miejsca, gdzie wszyscy go znali, bo pewnie był tam stałym bywalcem. Henio opowiadał mi o jazzowych zespołach, tak jak ja lubił polski jazz. Jednocześnie znał się na wielu gatunkach muzyki, co bardzo mi imponowało. Gdy chodziliśmy na wystawy, zwracał szczególną uwagę na padanie światła na prezentowanych dziełach. Te jego spostrzeżenia pozostały w mojej pamięci do dziś. Był osobą niezwykle barwną i bardzo wrażliwą. Lubił rozrywki i to nieszczęsne białe wino, które finalnie go zgubiło. Odszedł dwa lata temu.
Już nie ma piątkowych randek i spacerów po warszawskich zaułkach. Pozostały czasem wystawy i koncerty, jeśli sama jakieś wyszukam w internecie lub wypatrzę na ulicznym plakacie na głównej ulicy miasta.
Wiele lat temu ta żeglarska para kupiła apartament tuż przy morzu we Władysławowie. Miało to być miejsce, gdzie zamieszkają na emeryturze. Przed śmiercią Henia jeździliśmy tam w trójkę, tzn. Henio, Krysia i ja. Teraz jeździmy tylko we dwie. Władysławowo nie jest miejscem z ładną architekturą i romantyczną atmosferą. Nasze lokum mieści się na obrzeżach miasta, tuż przy wyjeździe w stronę Helu. Z miasta praktycznie nie korzystamy i nie chodzimy tam, by oglądać turystów na głównych deptakach miejskich. Plusem jednak jest to, że nie jest to miejsce sezonowe, jak większość na Półwyspie Helskim. Można więc wybrać się tam przez cały rok. Gdy nie ma turystów, piękne piaszczyste plaże są zupełnie puste. Wtedy rozkoszujemy się widokami i przestrzenią, nie potykając się o prowizoryczne stragany z plastikową tandetą.
W przydzielonej do apartamentu komórce lokatorskiej Krysia trzyma trzy rowery. Jeden elektryczny i dwa standardowe. Jest osobą aktywną i tylko szuka kompana, by towarzyszył jej w sportowych wyprawach. Mnie namawiać na to nie trzeba zbyt długo.
Przez cały półwysep biegnie fantastyczna droga rowerowa, która swój bieg rozpoczyna w Pucku. Poza sezonem nie jest kompletnie uczęszczana przez cyklistów. Podczas pierwszej rowerowej wycieczki otwierałam oczy ze zdumienia, że może istnieć taka świetna trasa położona wzdłuż malowniczej Zatoki Puckiej. Jedzie się dość szeroką drogą rowerową, która oddzielona jest od ulicy pasem iglastych drzew. Z jednej strony pachnie nam sosnowy las, z drugiej zaś czujemy zapach morza. Miejsce doskonale nadaje się na przejażdżki tandemami. Z Władysławowa do Juraty, tam gdzie ja się wybrałam, jest ok. 24 km w jedną stronę. Wycieczkę można zaplanować na cały dzień. Po drodze mijamy liczne knajpki, pola campingowe, np. w Chałupach, gdzie można odpocząć przy letnim drinku. Jurata, już dziś coraz mniej romantyczna, ale cały czas droga i luksusowa, oferuje wysoki poziom nawet w punktach z goframi. Są tam piękne i wygodne wejścia na plaże, gdzie bez problemu dostaniemy się z rowerem. Z drugiej strony zatoki znajduje się długi i szeroki, drewniany pomost z licznymi miejscami do wypoczynku. Zabrany z domu prowiant, zjedzony na tym molo, smakuje podwójnie, bo w gratisie rozkoszujemy się widokiem na zatokę.
Można wybrać się jeszcze dalej, np. na koniec Półwyspu do Helu i wrócić pociągiem z naszym rumakiem. Odcinek ma ok. 35 km w jedną stronę, więc dla niektórych cyklistów może okazać się zbyt męczący, by wrócić o własnych siłach na miejsce startu.
Z Władysławowa, mniej zaprawieni w długim pedałowaniu, mogą wybrać krótszą trasę, np. do oddalonego o 10 km Pucka. Jest to łatwa trasa, większość po ścieżce rowerowej R10. Po drodze znajduje się port rybacki w Pucku, rezerwat Słone Łąki z pomostem wchodzącym w Zatokę Pucką. Wzdłuż pomostu znajdziemy tablice edukacyjne ze zdjęciami i opisem miejscowej fauny i flory oraz niewielką marinę na 10-12 łódek.
Moim zdaniem, trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do turystyki rowerowej niż Półwysep Helski. Wspaniałe krajobrazy można podziwiać dosłownie na każdym kroku, a poza tym, po obu stronach jest morze i tylko wąski pas lądu przed nami… trudno więc się zgubić.
Na tych kilkudniowych wypadach do Władysławowa brakuje mi jednak żeglarza Henia. Był osobą szczególną, barwną i nietuzinkową. Podczas takich rowerowych wypraw, także tam, na Helu zawsze wypatrzył coś ciekawego. Dlatego dziś korzystam z każdej okazji wyjazdu, bo z pewnością jest jeszcze wielu podobnych żeglarzy, których można spotkać na swojej drodze, a ich bajkowe opowieści zostaną w pamięci na całe życie.
&&
Anna Kłosińska
W zeszłym roku w lipcu pojechałam z rodzicami nad polskie morze. Po raz kolejny nasz wybór padł na Jastrzębią Górę, czyli miejscowość położoną w województwie pomorskim. Z uwagi na to, że nie należymy do plażowiczów, lecz do osób aktywnych, naszą coroczną tradycją jest zwiedzanie różnych pobliskich miejsc. W Jastrzębiej Górze byliśmy już trzy razy, jednak za każdym razem odkrywamy w jej okolicach coś nowego. I tak też było w tym przypadku.
Podczas jednej z wypraw po wybrzeżu rodzice dostrzegli na bilbordzie reklamę agroturystyki zlokalizowanej w miejscowości Krokowa. Atrakcją tego miejsca były alpaki, które przyciągały ogromną rzeszę turystów. Bardzo nas to zainteresowało, ponieważ od pewnego czasu moim marzeniem było móc dotknąć i poznać bliżej te zwierzęta. Na banerze widniał telefon do właścicieli obiektu, więc od razu zadzwoniliśmy i umówiliśmy się z panią na kolejny dzień.
Nazajutrz, zaraz po obiedzie wyruszyliśmy w drogę, ponieważ Krokowa oddalona jest od Jastrzębiej Góry o około 15 km, to po upływie 20-30 min. byliśmy na miejscu.
Krokowa to wieś kaszubska, położona na wybrzeżu w powiecie puckim i licząca około 3500 mieszkańców. Będąc w jej okolicach, warto wybrać się nad Jezioro Dobre, znajdujące się na skraju Puszczy Darżlubskiej przy trasie Krokowa-Wejherowo. Dla zwolenników mocnych wrażeń ciekawą atrakcją mogłaby być ścianka wspinaczkowa z autoasekuracją, natomiast przy ulicy Wejherowskiej możemy zatrzymać się przy Skwerze Jana Pawła II, gdzie dla uczczenia pontyfikatu papieża Polaka posadzono dąb. W naszym kraju takie drzewa zostały zasadzone w różnych miejscach. Kolejna atrakcja to budynek z XVIII w. (dawniej gospoda). Obecnie obiekt pełni rolę Muzeum Regionalnego (polsko-niemieckiego).
Przedstawiłam Państwu krótko zaledwie kilka interesujących punktów wsi, jednak jest ich zdecydowanie więcej.
Tym razem chciałam opowiedzieć o agroturystyce Alpaka Pomorze, miejscu, o którym pozostało mi tyle dobrych wspomnień.
Kiedy dotarliśmy do celu, właścicielka agroturystki bardzo miło nas przywitała, po czym zaprowadziła do zagrody ze zwierzętami. Po krótkim wyjaśnieniu, jak należy się zachowywać w stosunku do tych przemiłych stworzeń, otrzymaliśmy kubeczek z jedzeniem do karmienia alpak. Tutaj ostrzeżenie: naczynie z pokarmem powinien trzymać ktoś, kto jest silny, ponieważ nasi mali bracia potrafią wytrącić kubek z ręki.
Spotkało nas jednak bardzo przyjazne przywitanie ze strony mieszkańców zagrody. Alpaki przepychały się między sobą, żeby tylko dostać się do ludzi w celu pozyskania pożywienia. Zdarzało się, że w tym samym momencie potrafiły mnie otoczyć cztery osobniki. Nie oznacza to jednak, że są one groźne, wręcz przeciwnie, bez problemu pozwalają się pogłaskać.
Alpaka jest ssakiem kopytnym z rodziny wielbłądowatych. Przypomina nieco lamę, ale jest od niej mniejsza i w dodatku budową ciała bardziej podobna do owcy. Jej ciało osiąga 140-150 cm długości, plus 18-25 cm to długość ogona, przy wysokości w kłębie 85-90 cm i wadze 55-65 kg. Alpaki posiadają różnorodne ubarwienie (zazwyczaj czarne lub brązowo-czarne, niekiedy białe).
Alpaki dobrze oddziałują na człowieka i jego samopoczucie. Coraz częściej wykorzystuje się je w różnego rodzaju terapiach. Alpakoterapię poleca się przede wszystkim osobom z depresją, zaburzeniami lękowymi, nerwicą, z zespołem Downa, a także z autyzmem czy ADHD. Korzystnie wpływają również na rozwój dziecka, ucząc je np. empatii. Dotykanie tych zwierząt czy nawet samo przebywanie z nimi sprawia, że nasz organizm zaczyna produkować endorfiny, czyli hormony szczęścia. Co więcej, alergicy bez zastrzeżeń mogą obcować z alpakami, ponieważ ich wełna jest hipoalergiczna.
Każdemu, kto jeszcze nie miał okazji być w zagrodzie alpak, polecam tam się wybrać. Jest to niesamowite przeżycie, którego nie sposób zapomnieć. Ja z pewnością w najbliższym czasie wrócę do agroturystyki Alpaka Pomorze, bo naprawdę warto.
&&
Justyna „Justa” Margielewska
Kultura Japonii fascynuje Polaków za sprawą literatury, drzeworytów, zwojów z kaligrafią, animacji, komiksów, architektury, mitologii a nawet przesądów.
W artykule wyjaśnię, jak Japonia stała się specjalistką od pozytywnego marketingu kulturalnego i czego Polska powinna się od niej nauczyć.
Fanami Japonii nie są tylko rysownicy. Większość z nas słyszała te słowa: Kawaii, czyli śliczne, otaku, czyli fan popkultury, arigato znaczy dziękuję. Komentatorzy sportowi żartują: Kasai skoczył jako tako, stylizując polszczyznę na japońszczyznę. W japońskim jest wiele słów z dużą ilością samogłosek i dlatego Azjaci, z punktu słyszenia Polaka, krzyczą na siebie. Myśląc o tym kraju, mamy pozytywne emocje. Japończycy odwzajemniają sympatię, ucząc się polskiego i poznając naszą kulturę. Nie tylko muzyka Fryderyka Chopina kojarzy im się z Polską. Przykład: youtuber Ignacy z Japonii.
Oczywiście, nie jest tak, że Japonia nie ma wad. Podobnie jak Polska, nie jest idealna. Jeśli chodzi o sytuację kobiet na rynku pracy, to pensje Japonek wciąż są zatrważająco niskie w porównaniu do wynagrodzeń mężczyzn. Nieraz zdarzało się, że Japonki rezygnowały z kariery i decydowały się na zamążpójście wyłącznie z powodów ekonomicznych. W ten sposób, rynek pozbywał się ambitnych, kreatywnych kobiet na rzecz pracoholików, którzy przez całe życie pracowali dla korporacji X, dając się wyzyskiwać i zapominając, że można pracować w innym, lepszym miejscu. Gdyby Japończyk widział, ile razy Polak jest zmuszony do zmiany miejsca pracy, ze stresu popełniłby samobójstwo. Na szczęście, społeczeństwo zmienia się i dostrzega ten problem. Kobiety również aktywnie walczą o swoje. Nie mam tu na myśli wyłącznie przestępczyń z rodzin mafijnych, ponoć bardzo dobrych ochroniarzy dla swoich szefów!
Innym przykładem zmian jest sumo. Zapaśniczki sumo, czy to możliwe? Na razie, zawodniczki ćwiczą hobbystycznie. Może za kilka lat zobaczymy żeńską, zawodową kadrę w tej dziedzinie sportu? Jeszcze kilka lat temu Japończycy nie mogli pogodzić się z widokiem kobiety na ringu, ale ostatnio miały miejsce wydarzenia zmieniające ten stan rzeczy. Raz, podczas zawodów, jeden z zapaśników zasłabł, potrzebował pomocy, wtedy na ring wkroczyła lekarka i ją przepędzono. Innym razem, w wyniku zamieszania lub feministycznego manifestu, pani znalazła się na ringu i znów w mediach zawrzało. Potem były afery związane z Federacją Sumo, zmuszające do refleksji. W końcu zaczęto mówić głośniej, że nie wszystkie Japonki są szczupłe i nie każdej odpowiada karate. Na razie szlaki przecierają studentki, co będzie dalej - zobaczymy.
Do problemów Japonii można zaliczyć występowanie zjawiska ksenofobii, w tym niechęci do Chińczyków. Warto nadmienić, że Chińczycy zapracowali sobie na złą opinię. Japończycy są przeczuleni na punkcie manier przy stole. Nie akceptują rzucania pałeczek na wszystkie strony i robienia bałaganu. Niektórzy Chińczycy przyjeżdżający do Japonii zachowują się tak jak Polacy z PRL-u, szturmem wpadający do krajów zachodnich, pokazując swoim stylem bycia, jak komunizm deprawuje człowieka (Chiny to demolud - kraj demokracji ludowej). Z drugiej strony, Azjaci z Państwa Środka mają prawo nie lubić Japończyków za ich zbrodnie (II wojna światowa). Niestety, Japonia zachowywała się wobec swoich sąsiadów, jak Niemcy pod rządami Hitlera wobec Polaków.
Mam nadzieję, że w tym fragmencie pokazałam, iż dostrzegam wady Japonii. Teraz skupię się na innych ciekawostkach.
Kultura masowa oswaja cudzoziemców z egzotyką Japonii, a jednocześnie poprzez swoje dzieła, jak scenariusze do komiksów i animacji, potrafi zachęcić do sięgnięcia po inne teksty (literatura i poezja haiku). Przykłady: niezwyczajna mitologia, w której występują magiczne lisy o dziewięciu ogonach zwane kitsune, tamtejsze koty, czyli neko, które machają łapką na szczęście (talizman gejsz) wciąż inspirują. Natomiast szopy i jenoty zwane tanuki, mogące przybierać różne formy, bawią i uczą. Tylko japońskie poczucie humoru mogło zaserwować szopa pracza zamienionego w imbryk do parzenia herbaty, który złapany na gorącym uczynku, powraca do swojej pierwotnej formy.
Powiedzenia i przesądy. Liczba 4 uważana jest za nieszczęśliwą (4 - „shi” oznacza śmierć po japońsku). W Japonii nie powinniśmy ofiarowywać prezentów składających się z czterech części. Nie śpij z głową skierowaną na północ - tak chowa się zmarłych na pogrzebie. Pamiętaj, że nie wolno pozostawiać pałeczek na jedzeniu ani wbitych w jedzenie! Tak można robić wyłącznie na pogrzebach. Pionowe wbicie pałeczek do ryżu symbolizuje dusze zmarłych odchodzące w zaświaty. O tym zwyczaju warto pamiętać, kiedy odwiedzimy japońską restaurację, żeby nie wyjść na kogoś niekulturalnego i zadzierającego z przodkami.
Bóg piorunów zje ci pępek - Raijin na widok odsłoniętych pępków mógł porażać ludzi błyskawicami. W ten sposób tłumaczono fakt istnienia nieszczęśliwych wypadków ze zjawiskami atmosferycznymi (uderzenie pioruna w człowieka) oraz zapobiegano chorobom (zakładanie ciepłej odzieży). U nas w podobny sposób straszono demonami południcami, żeby ostrzegać ludzi przed pracą w porze najintensywniejszych upałów.
Nie przypadkiem wspomniałam o rodzimej fantastyce. Słowiańska i japońska mitologia mają wiele zaskakujących podobieństw. Smok słowiański nie zionął ogniem, a raczej był związany z żywiołem wody, tak jak w Azji. I nie był jednoznacznie złą istotą. Ulubione zwierzę Japończyków to kot. Co robiły koty w czasie Wielkiego Potopu według Słowian? Jaką istotą był chobołd? Czy to rodzima wersja japońskiego nekomaty? To tylko początek zadziwiających pytań. Znamy mity od Greków, prawie nic nie wiemy o własnych. Japończycy nigdy nie postąpiliby tak ze swoimi tradycjami, marginalizując je w szkolnym programie. Oczywiście, fakt inności i nowoczesności Japonii pomaga jej zdobywać kolejne serca obcokrajowców, którzy piszą książki, kręcą filmy („Wyznania gejszy” w reż. Roba Marshall’a - amerykański obraz o Japonii czy internetowe wideoblogi od Gabriela Hyodo).
Japonia przetarła szlaki dla nowych sposobów spędzania czasu (zabawki Tamagotchi, szafy grające, karaoke, gry telewizyjne, komputerowe, konsole, automaty z bajerami, miniaturowe samochody marki jeep). Wojskowe resoraki stały się pierwszym towarem eksportowym, który dźwigał powojenną gospodarkę. Amerykańscy żołnierze obdarowywali swoje dzieci miniaturowymi samochodzikami, nie rozumiejąc, że to było symboliczne odegranie się Azjatów na okupantach (jednocześnie Japończycy fascynowali się USA!). Najpierw kopiowali ich auta w formie zabawek, potem inne przedmioty (radia, telewizory, itd.) modernizując zachodnią technologię. Po latach prac, japońskie marki prześcignęły amerykańskie i przestały być tandetą. Obecnie, to samo robią Chińczycy, rozwijając swoje technologie.
Japonia jako pierwsza zaczęła masowo stosować przestrzenne oznaczenia w postaci żółtych pasów, kostek z wypustkami, prowadnic, z myślą o niewidzących obywatelach. Wzrost niewidzących Japończyków miał związek z wybuchem bomb atomowych na Hiroszimie i Nagasaki (inne konsekwencje: choroby tarczycy, nowotwory).
W czasopiśmie „Świat Wiedzy” czytałam artykuł o psie przewodniku, który był robotem.
Robotyzacja usług, nowe formy komunikacji w sieci (internetowe memy, hazard, subkultury, konwenty), znamy to wszystko dzięki Japonii, gdyż jej społeczeństwo miało dostęp do cyfrowej informacji na długo przed nami.
Podsumowując, roboty Mecha, za nimi gejsza na fruwającym sumie, w tle wybuch atomowego grzyba - Japonia na jednym obrazku.
&&
Izabela Szcześniak
Akcja książki Roberta T. Preysa pt. „Tajemnice Sahary” toczy się w 2009 roku.
Młode małżeństwo - Lidia i Wiktor Galiccy wykupują wycieczkę do RPA. Los chciał, że podczas podróży doszło do katastrofy lotniczej, którą przeżyli tylko bohaterowie powieści oraz ciężko ranny pilot.
Samolot rozbił się na pustyni, w Sudanie Północnym. Położenie Lidii i Wiktora było beznadziejne.
Po wydostaniu się z rozbitego samolotu bohaterowie powieści próbują pomóc ciężko rannemu pilotowi.
Wkrótce na miejscu katastrofy zjawia się karawana. Arabowie, którzy handlują narkotykami, bronią i ludźmi, przybyli na obładowanych towarem wielbłądach. Przemytnicy zabijają ciężko rannego pilota, a Lidię i Wiktora zabierają ze sobą. Po długiej i męczącej jeździe na wielbłądach bohaterowie powieści trafiają do arabskiej wioski.
Po posiłku, wypoczynku, następnego dnia młodzi Polacy zostają przesłuchani przez wodza.
Lidię przeniesiono do domu kobiet. Zostaje niewolnicą do czasu spłaty rzekomych długów za transport z pustyni oraz utrzymanie. Dziewczyna otrzymuje zadanie nauczania dzieci sprzedanych do niewoli (często przez swoich rodziców). Lidia uczy małych niewolników pisania, czytania i języka angielskiego.
Syn wodza wioski proponuje dziewczynie przejście na islam, małżeństwo oraz ucieczkę do Arabii Saudyjskiej. Lidia urodziła się i wychowała w wierze katolickiej, dlatego odrzuca możliwość przejścia na inną wiarę. Dziewczyna bardzo kocha męża i pragnie być wierna Wiktorowi do końca życia.
Młody Sudańczyk nie daje Lidii spokoju.
Kiedy chłopak wyjeżdża z wioski, dziewczyna z pomocą przyjaciółki Eni organizuje ucieczkę. Oddalającą się Lidię zauważa Rosjanin Borys. Na szczęście Eni czuwała nad Lidią. Młodym kobietom udaje się zabić Borysa, a jego ciało zakopać w piasku na pustyni.
Dziewczyna z zapasami wody i żywności oddala się od wioski, ale musi walczyć o przetrwanie sama, w najgorętszym rejonie Sahary.
Losy Wiktora były jeszcze bardziej dramatyczne. Chłopak zostaje porwany przez Borysa. Rosjanin maltretuje młodego Polaka i wpycha mu do gardła małego, jadowitego węża. Przestępca przywozi Wiktora do prowizorycznego szpitala, który znajduje się przy kopalni złota.
Stan młodego Polaka jest bardzo ciężki. Lekarz podaje Wiktorowi surowicę i zaczyna leczyć rany odniesione w wyniku ciężkiego pobicia.
Stan Wiktora stopniowo się poprawia. W szpitalu młody Polak zaprzyjaźnia się z lekarzem. Peter do Sudanu przyleciał z Anglii.
Kiedy Wiktor był w stanie opuścić szpital, niewolniczo pracował w kopalni złota. Chłopak łopatą w podłożu kopie doły, a w wykopanym mule nadzorca górników szuka bryłek złota.
Los chciał, że wkrótce podczas kopania ziemia się obsunęła i Wiktor wpadł w jakieś czeluści. Chłopak zauważa podziemny korytarz. Wraz z kilkoma innymi górnikami oraz z nadzorcą Ibrahimem bada tajemnicze przejścia.
Górnicy odnajdują nubijski kościół z czasów pierwszego chrześcijaństwa. Ibrahim myśląc, że innymi korytarzami dojdzie do starożytnej kopalni złota z czasów Faraonów egipskich, postanawia szukać ukrytych skarbów.
Górnicy w podziemiach walczą o przetrwanie. Pojawiają się olbrzymie warany o długości do czterech metrów oraz inne podziemne zwierzęta. Głodne jaszczury wyczuwają obecność człowieka i zaczynają atakować górników, którzy starają się uciec przed grożącym im niebezpieczeństwem.
Nie wszyscy pracownicy przeżyją, ale Wiktor z Peterem odnajdą egipskie złoto i szczęśliwie dojdą do wyjścia z kopalni.
Pragnąc odnaleźć żonę, młody Polak ucieka od arabskich prześladowców.
Jak potoczą się dalsze losy Lidii i Wiktora? Czy młodzi Polacy spotkają się i wrócą do Polski? Przeczytajcie sami! Polecam! Robert T. Preys „Tajemnice Sahary”. Czyta Konrad Beta. Książka dostępna w formacie Czytak i Daisy.
&&
&&
Iwona Włodarczyk
Niech licho porwie zaległe urlopy oraz remonty, co ja niby mam robić przez następne miesiące? Wiosna i lato będą dla mnie czasem bezczynnego siedzenia w domu… Klara od dobrych kilku minut żaliła się gołębiom drepczącym nieopodal ławeczki, na której siedziała.
Na samotne przebywanie w pustym mieszkaniu nie miała ochoty, chodzenie po sklepach było czymś, czego wprost nie cierpiała, a znajomi o tej porze dnia oczywiście byli w pracy. Pomysłów na zagospodarowanie wolnego czasu chwilowo brak, wy też nic nie chcecie podpowiedzieć - mówiła dalej do przyglądających się jej gołębi i nagle doznała olśnienia.
- Wiem już kto może mi pomóc w rozwiązaniu tego problemu. Wstąpiła do maleńkiej cukierenki po ptysie - ulubione łakocie pani Basi i ze słodkim poczęstunkiem powędrowała do sąsiadki.
Pani Barbara była dobrym duchem kamienicy, każdy z sąsiadów, mający jakiś problem, właśnie do niej zwracał się o radę, a ona wskazywała rozwiązanie, nie inaczej było i tym razem.
- Drogie dziecko, przecież pracę nadal masz, to tylko kilka miesięcy do zagospodarowania. Pieniędzy ci nie brakuje, masz samochód, a o ile mnie pamięć nie myli, to od dawna nie byłaś na urlopie i cały czas spędzasz w mieście. Ciągle praca, dom, praca, dom, tak nie można, powinnaś choć na trochę gdzieś wyjechać. Sąsiadka zapytana o miejsce godne odwiedzenia, bez chwili wahania poleciła jej „Malinowy Raj”, którego wielokrotnie sama była gościem.
Podróż w nieznane nie przerażała Klary, wprost przeciwnie - miała wrażenie, że na końcu drogi czeka na nią miła niespodzianka. Nawigacja zawiodła ją przed piętrowy budynek, na którego widok oniemiała z zachwytu. To nie był zwykły dom, lecz dom jej marzeń - taki z tarasem, nad którym znajdował się balkon. Dom był cały zbudowany z drewnianych bali, a duże okna wraz z pomalowanymi na malinowy kolor okiennicami i drzwiami stanowiły jego ozdobę. W pobliżu budynku rosły krzewy jaśminu oraz bzy. Wokół panowała niczym niezmącona cisza, o jakiej w mieście mogła tylko pomarzyć. Stała jak zahipnotyzowana, nie zauważając nawet tego, że od jakiegoś czasu nieopodal niej przystanął młody mężczyzna i z uwagą ją obserwuje. Klarę z zamyślenia wyrwało szczekanie psa i głos dobiegający gdzieś z boku.
- Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc?
Odwróciła się w stronę męskiego lekko zachrypniętego głosu i po raz kolejny ją zamurowało. Facet był mniej więcej w jej wieku z tych, którzy mają to coś co przyciąga kobiety. Co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, sterczące na wszystkie strony ciemne włosy i hipnotyzujące zielone oczy. Przywitała się z gospodarzem, po czym w skrócie wyjaśniła mu od kogo dowiedziała się o możliwości wynajęcia w Malinowym Raju pokoju, lecz to co usłyszała, mocno ją zasmuciło. Mikołaj, bo tak miał na imię gospodarz, z żalem w głosie oświadczył, że pomimo najlepszych chęci, niestety nie może przyjąć jej pod swój dach.
- Widzi pani, dom oraz plantacja malin to było królestwo moich rodziców i to oni gościli pani sąsiadkę, jednak pandemia zabrała ich oboje z tego świata. Przejąłem po rodzicach gospodarstwo i kontynuuję ich dzieło, lecz w pojedynkę to nie jest takie proste. O ile dotychczas z podstawowymi obowiązkami nieźle sobie radziłem, to obecnie, mając unieruchomioną rękę, prowadzenie pensjonatu, a szczególnie sprzątanie i gotowanie, nie wchodzi w grę.
Dopiero po tych słowach Klara zauważyła, że lewą rękę Mikołaja unieruchamia gips i spoczywa ona na temblaku. Zawiedziona, już miała wsiąść do auta, kiedy w jej głowie jak błyskawica pojawił się pomysł, więc bez namysłu zapytała:
- Panie Mikołaju, a może zgodziłby się pan wynająć mi pokój w zamian za pomoc w robieniu porządków i przygotowywaniu posiłków? Mam dużo wolnego czasu i tak naprawdę nie mam co z sobą począć. Powrót do miasta jest czymś, czego wolałabym uniknąć. Siedziba firmy, w której jestem zatrudniona, przechodzi kapitalny remont; z tego powodu wszyscy pracownicy są na przymusowym urlopie. Z chęcią na ten czas zamieszkałabym w tym uroczym zakątku.
Mikołaj zaproponował Klarze herbatę. Z kubkami w dłoniach rozmawiali na różne tematy. W trakcie rozmowy doszedł do wniosku, że oferta nieznajomej może być dla niego korzystna i już po godzinie Klara rozlokowała się w niewielkim, przytulnym pokoiku.
Pierwszy tydzień w Malinowym Raju spędziła na odświeżaniu gościnnych pokoi. Każdego ranka po śniadaniu wyruszała na zwiedzanie okolicy. Podczas tych wędrówek miała czas na przemyślenia i to właśnie wtedy dotarło do niej, że praktycznie cały swój czas poświęcała pracy, nie myśląc wcale o własnych potrzebach. Zrozumiała, że czas mija, a ona wciąż tkwi w tym samym miejscu. Mikołaj nie narzekał na jej kuchnię, wręcz przeciwnie, każda przygotowana przez nią potrawa zyskiwała jego aprobatę, a to Klarze zdecydowanie sprawiało przyjemność.
Pewnego dnia przed pensjonat zajechała taksówka, z której wysiadła pani Barbara.
- Witaj Klaro, a gdzież to podziewają się państwo Ostrowieccy? Czyżby znów zajęci byli przy pielęgnowaniu swoich ukochanych malin? - z radością w głosie dopytywała, rozglądając się wokół, jednak widząc poważną twarz Klary, zrozumiała, że stało się coś złego i natychmiast umilkła.
Wiadomość o śmierci przyjaciół mocno wstrząsnęła Barbarą, zrezygnowała z obiadu, resztę dnia spędziła na samotnym snuciu się po okolicy. Po powrocie gospodarza z Nałęczowa zamieniła z nim kilka zdań, po czym zamknęła się w swoim pokoju.
Minął kolejny tydzień, przybyli nowi goście, pracy na plantacji było coraz więcej. Klarze i Mikołajowi nie brakowało zajęć, jednak wspólne wczesne śniadania stały się ich rytuałem. To właśnie wtedy omawiali wszystkie bieżące sprawy związane z prowadzeniem pensjonatu i o dziwo ich współpraca przebiegała bez zarzutu; można by rzec, że rozumieli się bez słów. Pomimo natłoku zajęć, oboje starali się dotrzymywać towarzystwa pani Barbarze. Starsza pani była smutna, jej energia, którą na co dzień tryskała, ulotniła się jak kamfora i widać było, że jej myśli błądzą gdzieś daleko od miejsca, w którym się obecnie znajduje. Zgodnie zdecydowali, że to Klara odwiezie sąsiadkę do domu, przy okazji sprawdzi własne mieszkanie.
Skrzynka pocztowa świeciła pustką, po przekroczeniu progu przywitała ją kompletna cisza i pomimo tego, że wiedziała, iż jest to jej własne mieszkanie, w którym spędziła całe swoje dotychczasowe życie, to jednak czuła się w nim obco.
Leżąc w łóżku, długo nie mogła zasnąć, myśli wciąż uciekały do Malinowego Raju i Mikołaja, którego jakoś dziwnie było jej brak. Przewracając się z boku na bok, zapadła w niespokojny sen, lecz już o trzeciej nad ranem była na dobre obudzona. Wstała, spakowała większość letnich ubrań i po godzinie była już w drodze.
Od wyjazdu Klary Mikołaj nie mógł sobie znaleźć miejsca, niby tak jak wcześniej wykonywał wszystkie codzienne obowiązki, jednak wciąż mu czegoś brakowało. Gips z ręki usunięto mu w dniu przyjazdu pani Barbary, więc mógł bez przeszkód robić więcej niż dotychczas, z czego skrupulatnie skorzystał i pomimo tego, że ręce miał zajęte, to myśli wciąż krążyły wokół Klary. Zawsze był samotnikiem, nie stronił od ludzi, jednak zdecydowanie wolał towarzystwo zwierząt i nigdy by nie przypuszczał, że będzie tęsknił za obecnością drugiego człowieka. Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy to pod jego dom zajechało auto, a z niego wysiadła filigranowa kobieta o długich blond włosach i uśmiechu, na widok którego jego serce mocniej zatrzepotało. Wspólne śniadania były czymś, na co czekał każdego ranka. Wstawał jeszcze przed budzikiem, co w jego przypadku było nie lada wyczynem. Nigdy by nie powiedział Klarze o tym, że przed jej przyjazdem musiał nastawiać budzenie najgłośniej jak się dało, przy czym telefon umieszczał na regale, poza zasięgiem własnych rąk. Obserwował Klarę w trakcie porannych spacerów, zabaw z psem, nieraz widział, z jaką naturalną serdecznością podchodzi do gości i już nie wyobrażał sobie tego, że może kiedyś na dobre zniknąć z jego życia. Ta kobieta przyciągała go jak magnes, miał ochotę spędzać z nią znacznie więcej czasu niż dotychczas, co zamierzał zrealizować po jej powrocie.
Sprzątając kuchnię, usłyszał radosne szczekanie Barego, a gdy wyjrzał przez okno, zobaczył, że jego pupil biegnie w stronę nadjeżdżającego auta.
Im bliżej było do celu podróży, tym szybciej biło serce Klary, a na widok biegnącego w jej stronę psa poczuła się tak, jakby po długiej nieobecności wracała do własnego domu.
Mijały dni, a oni stali się nierozłączni, każdą wolną chwilę spędzając na niekończących się rozmowach. To właśnie podczas tych rozmów Mikołaj opowiedział jej o swoich rodzicach, którzy adoptowali go, kiedy miał osiem lat. Jego biologiczni rodzice zmarli jedno po drugim w przeciągu roku, a on, nie mając żadnej innej rodziny, trafił do domu dziecka, gdzie spędził rok. Państwo Ostrowieccy byli znajomymi jego taty i gdy tylko dowiedzieli się o tym, że domem Mikołaja jest dom dziecka, rozpoczęli procedurę adopcyjną. Własnych dzieci nie mieli i od pierwszego spotkania traktowali go jak własnego syna.
Mikołaj opowiadał o wydarzeniach ze swojego życia, lecz i ona też mówiła o sobie i swojej rodzinie. Okazało się, że tak jak Mikołaj, tak i ona nie ma już żadnych krewnych. Rodzice Klary przed kilkoma laty zginęli w wypadku.
Urlop Klary dobiegał końca i z każdym upływającym dniem stawała się coraz bardziej rozkojarzona. Na opuszczenie Malinowego Raju oraz Mikołaja nie miała najmniejszej ochoty. Jednak pomimo więzi, jaka się między nimi wytworzyła, on unikał rozmów związanych z jej wyjazdem. Za sprawą nowo przybyłych gości wszystko uległo zmianie. Mikołaj zauważył, że jeden z facetów zatrzymał się tuż przy Klarze sprzątającej jadalnię. Był to młody, wysportowany mężczyzna, który nachylając się w jej stronę, coś do niej szeptał. Klara, wysłuchawszy tego co ma jej do powiedzenia, energicznie pokręciła głową i szybko opuściła pomieszczenie. Do Mikołaja dotarło, że najzwyczajniej w świecie jest o nią zazdrosny. Nie chciał, aby obcy faceci się koło niej kręcili, a z pewnością tak będzie, jeżeli Klara wyjedzie. Zrozumiał również, że czas nie stoi w miejscu i on nie chce spędzać go bez tej kobiety, więc tego dnia zakończył wszystkie prace znacznie wcześniej i wczesnym popołudniem pojawił się w domu.
Upalny dzień wszystkim dał się we znaki, Klara była zmęczona i jedno na co miała ochotę, to zimny prysznic, a po nim spacer w pobliskim lesie. Niespodziewanie w realizacji marzeń pomógł jej Mikołaj, którego zastała w kuchni.
- Klaro, ja zajmę się wszystkim, a ty masz godzinkę dla siebie, odpocznij trochę, ponieważ chciałbym zabrać cię w pewne miejsce. Po tych słowach ze zdwojoną energią wziął się za porządki.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy oboje zamyśleni siedzieli nad cicho szemrzącym strumykiem, nie zdając sobie sprawy z tego, że ich myśli biegną jednym torem. Uczucia obojga już dawno wykroczyły poza zwykłą przyjaźń, lecz żadne z nich nie miało odwagi pójść o krok dalej, jednocześnie nie wyobrażali sobie rozstania. Mikołaj głęboko westchnął, przeczesał włosy palcami, spojrzał w oczy Klary i nieśmiało powiedział:
- Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, na kim mi bardzo zależy i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Od dnia, kiedy zawitałaś w Malinowym Raju, moje serce i rozum są w twoich dłoniach, proszę nie wyjeżdżaj.
To wyznanie sprawiło, że w oczach Klary pojawiły się łzy i nieśmiało zapytała:
- Wiesz, że myśl o opuszczeniu ciebie i tego miejsca była dla mnie największą torturą?
Więcej słów nie potrzebowali i od tej chwili stanowili jedność, a słodki zapach malin towarzyszył im każdego dnia.
&&
&&
Teresa Dederko
Z moim nieco starszym kolegą, Włodzimierzem Leśniakiem minęliśmy się w laskowskim przedszkolu, które do dzisiaj wspominamy z wielkim sentymentem.
Tak naprawdę, poznaliśmy się dopiero na wczasach w sobieszewskim ośrodku rehabilitacyjno-wypoczynkowym.
Często było słychać jego donośny głos koło domków ośrodka, a wieczorami wraz z innymi wczasowiczami śpiewał znane nam jeszcze z Lasek piosenki. Chętnie nawiązywał rozmowę, sypiąc przy tym dowcipami, więc wydawało się, że dobry humor nigdy go nie opuszcza. Z prawdziwym talentem naśladował głosy naszych dawnych wychowawców i nauczycieli, przytaczając z pamięci całe fragmenty ich wypowiedzi.
Trudno było nie zauważyć obecności Włodka.
Po tych sobieszewskich spotkaniach utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, prowadząc długie rozmowy. Coraz bardziej fascynowało mnie niby zwykłe, a jednak wyjątkowe życie mojego kolegi, który przez wiele lat pracował zawodowo i społecznie, a obecnie, będąc na emeryturze, wypoczywa bardzo aktywnie, ciągle udowadniając, że nie widząc, można prowadzić ciekawe życie.
Uważam, że warto przedstawiać osoby niepełnosprawne, dobrze zrehabilitowane, otwarte na potrzeby innych ludzi.
Teresa Dederko: Zacznijmy Twoją opowieść od początku. Jako dziecko niewidome trafiłeś do przedszkola w Zakładzie dla Dzieci Niewidomych w Laskach, które obecnie są ostro krytykowane przez kilku wychowanków i dziennikarzy. Jak ty wspominasz swój pobyt w Laskowskim przedszkolu i szkole?
Włodzimierz Leśniak: Do Lasek aż ze Słupska przywiozła mnie mama. Podczas podróży zachorowałem, więc umieszczono mnie w infirmerii, w takim zakładowym szpitaliku. Po latach, siostry opiekujące się mną wtedy wspominały, że nie musiały nastawiać budzika, bo regularnie o piątej rano mały Włodzio wołał: „mama am”. W przedszkolu mamę zastępowała dzieciom siostra Germana, która z ogromną miłością i wyczuciem uczyła nas wykonywania wielu potrzebnych czynności. Z internatu chłopców ze szczególną wdzięcznością wspominam dwóch wspaniałych wychowawców: Władysława Gaworeckiego oraz Jana Krakowiaka.
Ciekawa jestem, na czym polegała ta wyjątkowość tych wychowawców, że po latach z sentymentem ich wspominasz?
Personel miał ze mną trochę kłopotów, byłem takim niespokojnym duchem, lubiłem chodzić własnymi drogami. Jeżeli nie widziałem sensu w jakimś poleceniu, mówiłem: „ja tego nie zrobię”. Wychowawca na to: „masz się nie mądrzyć, tylko wykonać”, a ja odpowiadałem: „a kto nas uczył logicznego myślenia?”.
Na pana Gaworeckiego i Krakowiaka zawsze jednak można było liczyć, w każdej sytuacji mogliśmy śmiało poprosić ich o pomoc, nawet gdy nie mieli dyżuru, a ponieważ mieszkali na terenie internatu, dość często to się zdarzało. Pamiętam, że kiedyś pan Ruszczyc, zwracając się do pana Gaworeckiego, powiedział: „ja wiem, panie Władysławie, że pan zawsze jest gotów służyć niewidomym”. I tak rzeczywiście było. Wspominam taki przypadek: ja i kolega marzyliśmy o tym, aby pojechać do Warszawy na przesłuchania w konkursie Chopinowskim. Poszliśmy do pana Ruszczyca, który nie miał nic przeciwko temu, tylko zaznaczył, że sami musimy znaleźć wychowawcę mającego wolne popołudnie i oczywiście uzyskać jego zgodę. Pan Gaworecki, gdy go poprosiliśmy, powiedział: „panie dyrektorze, pan wie, że ja nie lubię tego brzdąkania, ale niewidomym nigdy nie odmówię”.
Laski wspominam z wielką wdzięcznością, bo tu nauczyłem się, jak być samodzielnym, aktywnym, wrażliwym społecznie człowiekiem.
Jak przebiegała dalsza Twoja droga życiowa po ukończeniu laskowskiej edukacji?
Pan Ruszczyc skierował mnie do Bydgoszczy do Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej Związku Spółdzielni Niewidomych, którym kierował ociemniały przyjaciel pana Ruszczyca, Józef Buczkowski. W Ośrodku przede wszystkim uczyłem brajla nowo ociemniałych, ale w innych zajęciach też uczestniczyłem. Niestety, zachorowałem i długo leżałem w szpitalu. Po powrocie zdecydowano, że ukończę kurs szczotkarstwa. Pan Ruszczyc, chcąc pewnie złagodzić moje rozczarowanie, powiedział: „Mój drogi, w Słupsku jesteś potrzebny”, a do pana Ruszczyca miałem pełne zaufanie.
W drugiej połowie XX w. większość niewidomych znajdowała zatrudnienie w spółdzielniach, pracując w różnych zawodach. Pracownicy socjalni często pomagali w zaspokajaniu życiowych potrzeb, co w tamtej rzeczywistości nie było proste. Jak Ty wspominasz pracę w spółdzielni?
W spółdzielni w Słupsku zacząłem pracę w lipcu 1967 r., a na emeryturę odszedłem w we wrześniu 2013 r. Miałem 19 lat, gdy przez zgromadzenie walne zostałem wybrany do rady nadzorczej. Byłem najmłodszym radnym w całej historii spółdzielni. Miałem trochę obaw przed przyjęciem tej funkcji, ale mogłem liczyć na wsparcie kierownika okręgu PZN i przede wszystkim zespołu współpracowników. W radzie nadzorczej pracowałem przez kilka kadencji, a nawet awansowałem na jej przewodniczącego. Mam też na swoim koncie prowadzenie chyba szesnastu walnych zgromadzeń. Nie mogłem sprzeciwić się argumentowi prezesa, który powiedział: „Spółdzielnia zatrudnia niewidomych, więc walne zgromadzenie powinien też prowadzić niewidomy, dobrze posługujący się brajlem”.
Pamiętam, jak ze wzruszeniem opowiadałeś o pożegnaniu z zarządem spółdzielni. Niestety, w wielu firmach pracownik odchodzący na emeryturę nawet nie usłyszy zwykłego „dziękuję”, a z Tobą rozstano się bardzo sympatycznie.
Była to dla mnie wspaniała niespodzianka i przeżycie, którego nigdy nie zapomnę. Rano tego dnia, gdy miałem załatwić wszystkie formalności, przyjechał po mnie samochód ze spółdzielni. Pani prezes zaprosiła mnie do swojego gabinetu i powiedziała: „Włodku, chcemy Cię pożegnać, tak jak na to zasłużyłeś swoją pracą, zaangażowaniem, zawsze gdy była taka potrzeba broniłeś ludzi”. Dostałem piękne podziękowanie, nagrodę i dyplom, potem przy ciastach, specjalnie pieczonych przez panie na tę okazję, snuliśmy wspomnienia.
A czym zajmowałeś się poza pracą zawodową?
Chciałem coś robić dla innych niewidomych, więc włączyłem się w działalność koła Polskiego Związku Niewidomych, a nawet w latach 1975-1980 zostałem jego przewodniczącym. Przez kilka kadencji pracowałem w komisjach rewizyjnych także przy okręgu. Zostałem doceniony i odznaczony odznakami PZN, złotą dostałem w 2011 r. Otrzymałem też odznakę Zasłużony dla Województwa Słupskiego.
Twoja praca nie ogranicza się tylko do środowiska niewidomych. Kiedyś wspominałeś, że masz bardzo dobry kontakt z Miejską Biblioteką.
W 2013 r. w Bibliotece organizowano Klub Czarnego Krążka. Zaproponowano mi wejście do grupy inicjatywnej. Pani kierowniczka powiedziała: „Panie Włodku, pan jest takim nieprzeciętnym człowiekiem jeżeli chodzi o znajomość polskiej muzyki rozrywkowej i to nam się przyda”. W ramach Klubu przygotowałem kilka programów z cyklu „Historia polskiej piosenki”, prezentując sylwetki piosenkarzy i piosenki, do których chętnie wracamy.
Jesteś dobrym brajlistą. Czy nadal korzystasz z brajla w życiu codziennym?
Tak, oczywiście! W brajlu np. zapisuję tytuły wszystkich przeczytanych książek i przy każdym stawiam numer. Od 2010 r. przeczytałem 787 książek. Czasem wykonuję napisy brajlowskie w ośrodkach wczasowych i w różnych instytucjach. Ostatnio miałem wielką satysfakcję, bo tekst przeze mnie wykonany został umieszczony na tablicy Pomnika Powstania Warszawskiego. To jest pierwszy pomnik poświęcony powstańcom warszawskim, bo odsłonięto go już we wrześniu 1946 r.
Opowiedz jeszcze Czytelnikom o Twoich spotkaniach z uczniami i nauczycielami w kaszubskich szkołach.
Na Kaszubach od lat mam wielu przyjaciół. Znam już ich dzieci, a nawet wnuki. Jadąc na zaproszenie kolejnych szkół, o nic się nie martwię. Wszystko jest świetnie zorganizowane, widać, że im na tych spotkaniach zależy. Podczas takich lekcji opowiadam dzieciom i personelowi o Laskach, dokonaniach Matki Czackiej oraz o tym, jak funkcjonują na co dzień osoby niewidome. Pokazuję podstawowe pomoce i pismo Braille’a. Niedawno, gdy wróciłem z wędrówki po Kaszubach, mój dorosły syn przytulił mnie i powiedział: „Tatuś, ja jestem z Ciebie coraz bardziej dumny”. Takie słowa są dla mnie dopingiem do dalszej pracy.
A czym zajmujesz się w tak zwanym wolnym czasie?
Jestem prawdziwym melomanem, interesuje mnie zarówno muzyka rozrywkowa, jak i poważna. W 2021 r. miałem wielką przyjemność, słuchając wszystkich wystąpień Konkursu Chopinowskiego. Moim hobby jest zbieranie historycznych głosów. Mam np. nagrany głos generała Andersa, Jana Nowaka-Jeziorańskiego, ale też ważnych dla mnie osób z Lasek: ks. Tadeusza Fedorowicza, Pani Zofii Morawskiej. Dużo czytam i nie mam czasu na samotność czy nudę. Dobrze czuję się we własnym domu i moim mieście. Na zakończenie naszej rozmowy chciałem powiedzieć: dziękuję Bogu, że wróciłem do Słupska. Pan Ruszczyc przewidział, że tu będzie moje miejsce i pisząc do mnie listy, przypominał: „pamiętaj Włodzimierzu, masz być ambasadorem Lasek w Słupsku”.
&&
Tomasz Matczak
Może to zbyt śmiała teza, ale ostatnimi czasy mam wrażenie, że źródłem wiedzy wszelakiej staje się internet. Nie, nie chodzi mi o chata GPT ani Wikipedię. Mam na myśli social media, gdzie użytkownicy zaczynają zadawać dziwne, moim zdaniem, pytania. Ktoś przeszedł jakąś operację i pyta publicznie, czy po trzech dniach może już iść na basen, czy raczej nie. Innego nurtuje, w jakim czasie po laserowym zabiegu oka może usiąść przed monitorem komputera.
Hmmm, czy świat tak się już zmienił, że lekarze prowadzący nie mają nic do powiedzenia?
Nie twierdzę, że wymiana doświadczeń nie jest pomocna. Dotąd jednak sądziłem, że da się w ten sposób naprawić czajnik, okiełznać taką czy inną aplikację na smartfonie lub dotrzeć do jakiegoś miejsca, ale żeby zaraz podciągać pod to kwestie zdrowotne?
Czy to nie przesada?
W końcu organizm ludzki, choć pod pewnymi i to całkiem niemałymi względami przypomina inne organizmy ludzkie, to jednak pod jeszcze większymi względami zawsze jest czymś wyjątkowym i w pewnym sensie niepowtarzalnym. W tym kontekście śmiało można rzec, bez obaw, że zostaniemy posądzeni o rasizm, że człowiek człowiekowi nierówny.
Przypominają mi się tu pytania, które stawiali mi dosyć często goście zwiedzający Niewidzialną Wystawę: co niewidomi lubią, co niewidomych denerwuje, co niewidomi sądzą itd. Jakby każdy niewidomy był taki sam! Odpowiadałem wówczas pytaniem: jakie lody lubią blondynki?
I tu docieramy do niezwykle ważnej, moim zdaniem , konkluzji, a mianowicie tego, że nie mówimy jednym głosem. W sumie to jeszcze nic takiego, bo skoro różnimy się od siebie, to czemu mamy myśleć tak samo? W czymś się zgadzamy, a w czymś nie, normalna sprawa.
A jednak akurat w kontekście niepełnosprawności istnieje pewne niebezpieczeństwo.
Chodzi mi o to - nie co się mówi, ale jak się to mówi.
Skoro internet staje się dla niektórych źródłem wiedzy, to trzeba brać odpowiedzialność za słowa, a przynajmniej je ważyć, gdyż mogą trafić do szerszego grona odbiorców. Tymczasem coraz więcej osób niewidomych, szczególnie z młodszego pokolenia, zaczyna w social mediach lansować model superblindmana. Takie połączenie Daredevila i MacGyvera, co to w każdej sytuacji da sobie radę i wszystko ogarnia. Słyszałem, że są nawet i tacy, co czują się urażeni, gdy ktoś nazwie ich niepełnosprawnymi. Jaka niepełnosprawność? Jesteśmy tacy sami, jak inni! Jeździmy komunikacją, nagrywamy filmiki na YouTube, mamy profile w social mediach, ogarniamy smartfony, studiujemy i edukujemy społeczeństwo!
Czy to źle, że są takie osoby?
Nie, bo każdy ma różną wrażliwość, więc i tak można myśleć.
Źle, że spora część tak myślących wypowiada się w imieniu ogółu. Zamiast zaimka JA stosują MY, a to już może komuś wyjść bokiem, bo skoro nie jakiś niewidomy chce być postrzegany jako ów superblindman, a niewidomi są superblindmanami, to wielu ludzi może zacząć myśleć, że tak jest naprawdę.
Rzeczywistość jest, moim zdaniem, bardziej skomplikowana. Kto chce uchodzić za herosa, niech uchodzi, ale niech nie udowadnia całemu światu, że wszyscy są tacy, bo nie są.
Ciekawe tylko, że w tym samym miejscu, gdzie wklejane są linki do filmików o tym, jak pan Świetniesobieradzimski udowadnia światu swoją niezależność i totalną samodzielność, ktoś inny pyta o asystę na dworcu PKP.
Nie chcę uchodzić za malkontenta, ani nie uważam, że osoby niewidome nie są samodzielne. Oczywiście, że są, ale przecież samodzielność też ma swoje granice. Niech podniesie rękę ten, kto nigdy nie potrzebował pomocy na ulicy. Tak, jak trzeba nauczyć się odróżniać samowolę od wolności, trzeba też wiedzieć, że samodzielność to nie totalna niezależność. Nie uważam niewidomych za niezaradnych, ale nie uważam też, że powinni domagać się nienazywania ich niepełnosprawnymi i że nie potrzebują wsparcia. Między „dam sobie radę” a „wszystko potrafię” jest szeroka przepaść. Trochę w tym wszystkim wina samych social mediów, gdzie raczej nie ma miejsca na ślamazarność, introwertyzm czy roztropność. Tam wszystko musi być mega, cool, happy i git.
Skrajności są obecnie w modzie. Jest totalna opozycja rządowa, są fundamentaliści religijni, wojujące feministki, ale gdyby się im bliżej przyjrzeć, to przecież nie mogliby istnieć bez swych oponentów.
Do czego może doprowadzić skrajny typhloherosizm?
Myślę, że może wywołać przykre sprzężenie zwrotne. Społeczeństwo nakarmione filmikami o superblindmanach gotowe jest pomyśleć, że wszyscy niewidomi są właśnie tacy. Stąd już krok do obojętności, która tak naprawdę obojętnością nie może być nazwana, bo została wywołana przez socialmediowych typhloinfluencerów, którzy dowiedli, że przecież nikt z nas pomocy nie potrzebuje, bo dajemy sobie radę. W końcu domagamy się równego traktowania. Sęk w tym, że liczba mnoga jest tu języczkiem u wagi. Chciałbym, aby każdy typhloinfluencer mówił sam za siebie, a nie utożsamiał się z ogółem niewidomych, bo może to wywołać opłakane skutki dla innych.
A może to tylko czarny scenariusz? Może społeczeństwo nie da się omamić pięknymi filmikami o superblindmanach i zachowa choć trochę zdrowego rozsądku? Mam nadzieję, że właśnie tak będzie. Obraz takiego niesamowicie zaradnego i dającego sobie radę w każdej, nawet skrajnie trudnej sytuacji, niewidomego jest bardzo atrakcyjny dla oka.
Zupełnie jak domek z kart.
Wystarczy lekki oddech, by runął.
&&
Stary Kocur
Jestem mądrym zwierzęciem. Tak, tak! Mało kto mi dorównuje albo i nikt zgoła. Mimo to - nie tak jak wielu ludzi, którzy uważają się za bardzo mądrych - czasami staram się porównywać swoje poglądy z poglądami innych mądrych istot. Ludzie rzadko to robią, bo uważają, że oni wszystko wiedzą najlepiej, wszystko rozumieją, wszystko potrafią.
Otóż czytałem ostatnio przewodnik metodyczny pióra Jadwigi i Jacka Kwapiszów pt. „Rehabilitacja osób niewidomych i słabowidzących”. I co wyczytałem? Ano, popatrzcie.
Jadwiga Kwapisz pisze:
„Niekiedy zdarza się, że osoby widzące chcą za niewidomego wykonywać wszystkie możliwe czynności, nawet te, które wymagają minimum wysiłku. Niektórzy nie pozwalają niewidomemu na samodzielne ubranie się czy jedzenie. Starają się nawet odpowiedzieć za niego na wszystkie pytania. Często niezręczne sytuacje prowokują ci, którzy zadają pytania. Często na przykład lekarz zadaje pytanie osobie towarzyszącej, a nie bezpośrednio zainteresowanej niewidomej. W sklepie sprzedawca podaje towar tylko przewodnikowi, a nie niewidomemu. Wielokrotnie byliśmy świadkami takich i podobnych sytuacji.
W jednej ze szkół zawodowych kształcącej sprzedawców chcieliśmy wystąpić na apelu szkolnym i opowiedzieć, jak można pomóc niewidomym w sklepie, na ulicy, na przystanku. Szkoła ta jest usytuowana przy przystanku, z którego wsiada do autobusu wiele osób niewidomych. Wcześniej mój mąż omówił z dyrekcją tej szkoły szczegóły spotkania. Kiedy weszliśmy do szkoły, przywitano się z moim mężem i wiele osób zaczęło z nim rozmawiać. Na mnie nikt nie zwrócił uwagi, chociaż byłam tuż obok. Nawet kiedy mnie przedstawił, nikt nie wyciągnął do mnie ręki. Przyczyną takiego zachowania była trzymana przeze mnie biała laska. Byłam odbierana jako niewidoma, czyli «przedmiot» potrzebny do demonstracji wykładu”.
Mój protoplasta, chociaż to człowiek, ma ździebko oleju w głowie. W „Biuletynie Informacyjnym” PZN z września 2002 r. opublikował i przedrukował w numerze 4(4)/2009 „Wiedzy i Myśli” opis zachowania pielęgniarki, która jako rachmistrz spisowy pojawiła się w mieszkaniu osoby niewidomej.
Przeczytajmy kilka zdań z tej publikacji:
„Do domu osoby niewidomej, która zamieszkuje z rodziną, przyszła rachmistrz spisowy. Niewidomy ma rentę i pracuje. Posiada wyższe wykształcenie. Pani rachmistrz wszystko to skrupulatnie odnotowała”.
I następny fragment, który dotyczy sytuacji rodzinnej: „Ma dwoje dorosłych dzieci. Córka uczy się w szkole pomaturalnej. Syn nie uczy się i nie pracuje. Ale dzieciom nie opłaci się pracować za 800 zł. Matce, oczywiście, to się opłaci, bo wynagrodzenia pielęgniarek marne.
A dlaczego syn nie pracuje?
Bo nie ma dla niego pracy.
To może powinien się uczyć? W ten sposób może w przyszłości by coś z tego było.
Ale on nie może się uczyć. Jest jednooczny”.
Tyle nauczyła się pani pielęgniarka na przykładzie niewidomego po studiach i pracującego.
W swoim „Przewodniku po problematyce osób niewidomych i słabowidzących” mój protoplasta przytoczył interesujący przykład z tej dziedziny. Poczytajmy.
„Przed laty, wieczorowe liceum dla pracujących nawiedziła wizytacja z kuratorium. Pani wizytator szła korytarzem z dyrektorem szkoły. Spotkali niewidomego ucznia, człowieka dorosłego, pracującego i za kilka miesięcy maturzystę. Dyrektor skorzystał z okazji, żeby pochwalić się, jakiego to ma ucznia. I nie pomylił się. Prezentacja zrobiła należyte wrażenie. Pani wizytator zadawała niewidomemu mnóstwo wnikliwych pytań, rzecz jasna, zwracając się do dyrektora.
- Panie dyrektorze, proszę zapytać go, jak on pisze.
Niewidomy, nie czekając na powtórzenie pytania przez dyrektora, odpowiedział, że brajlem.
- Panie dyrektorze, proszę zapytać go, czy matematykę też można brajlem zapisywać.
Niewidomy odpowiedział, a pani wizytator zadała jeszcze kilka pytań równie dociekliwych i inteligentnych.
Przecież słyszała, że niewidomy odpowiada po polsku. Mogła zwracać się bezpośrednio do niego. Stereotyp jednak silniejszy był od jej zmysłów i rozumu”.
Na liście dyskusyjnej można było przeczytać o bardzo „inteligentnym” zachowaniu osoby widzącej. Otóż miała ona przekazać niewidomemu jakąś informację, ale nie przekazała. Zapytana, dlaczego tego nie zrobiła, odpowiedziała, że nie mogła mu powiedzieć, bo był sam. Fakt, jak mogła mu coś powiedzieć, skoro był bez przewodnika.
Niewidomy wychodzi z żoną na ulicę osiedla, na którym mieszka. Spotykają sąsiadów. Nawiązują się krótkie wymiany zdań. Osoby spotykane niemal z reguły zwracają się do żony niewidomego. „Wie pani, że we wtorek będzie zebranie mieszkańców? „Wie pani - wróciłem właśnie ze szpitala...”. „Wie pani...”. Niewidomego jakby przy tym nie było.
Do mieszkania osoby niewidomej przychodzi listonosz. Pan ten lubi sobie pogadać. Opowiada o swoim życiu, o znajomych, o pracy. Zwraca się wyłącznie do pani domu. Wie pani... Wie pani... Wie pani... Na ulicy często spotykają pana Marka. Jest on osobą słabowidzącą, członkiem Polskiego Związku Niewidomych. Wie pani, jestem po operacji oka. Za dwa miesiące muszę iść znowu do szpitala. Wie pani... Wie pani... Wie pani...
Panią Asię, żonę niewidomego, odwiedziła koleżanka z byłej pracy. Obie pracowały po kilkadziesiąt lat w ośrodku szkolno-wychowawczym dla słabowidzących. Koleżanka ukończyła wyższe studia pedagogiczne i podyplomowe studia tyflologiczne. Obecnie jest emerytką.
O tak, macie rację. Podziwiam waszą przenikliwość. Koleżanka ani razu nie powiedziała „wie pani”. Ciągle mówiła: „Wiesz Asiu... Wiesz Asiu... Wiesz Asiu...” i ani razu nie zwróciła się do niewidomego.
I pomyśleć, że ci zarozumialcy mówią o sobie homo sapiens, czyli człowiek rozumny. A gdzie im tam u wszystkich łaciatych kundli do rozumu! Oni wiedzą, że niewidomi nie widzą, nie słyszą i nie rozumieją. Wiedzą, że niewidomy, ciemny i głupi to synonimy. I chociażby twierdzili co innego, chociażby sto książek naukowych na ten temat przeczytali, swoje wiedzą. Może nawet gdyby ich dopytać, okazałoby się, że potrafią przytaczać przykłady mądrych, porządnych, utalentowanych niewidomych, ale czują, że to wszystko bzdury. Niewidomy to niewidomy - i basta.
Co wiedzą, to wiedzą, i święty Boże nie pomoże. I jak tu popularyzować sprawy niewidomych?
Źródło: Stanisław Kotowski „Sto prychnięć Starego Kocura”
&&
Tekst z majowego numeru „Sześciopunktu” pt. „Dyskryminacja ma się dobrze”, przypomniał mi, z czym spotykam się na co dzień.
Gdy jestem gdzieś pierwszy raz, to często czuję zakłopotanie osób, które nie wiedzą, jak się zachować. Podam przykład, niedawno zmieniłem stomatologa, bo mój dotychczasowy brał już co najmniej 300 zł za wizytę i umówiłem się do poradni z polecenia znajomej. Gdy weszliśmy z żoną do gabinetu, usiadłem na fotelu, asystentka natomiast bardzo nalegała, żeby Beata nie wychodziła do poczekalni, tylko została razem ze mną w gabinecie. Dentysta, oglądając moje zęby, konsultował z Beatą, co by było do zrobienia i pochwalił ją, że ładnie dba o moje zęby. Kolejne wizyty były już normalne, tylko nie wiem, dlaczego stomatolog obchodził się ze mną jak z jajkiem.
Damian Szczepanik
Do napisania tych gorzkich słów skłoniła mnie usłyszana rozmowa w jadalni pensjonatu.
Dość często wyjeżdżam do różnych ośrodków wczasowo-wypoczynkowych. Korzystam tam z tzw. „stołu szwedzkiego”.
Wiadomo, że osoby niewidome muszą w tym przypadku korzystać z pomocy przewodnika. W zasadzie to mi trochę utrudnia życie. Z tego co mówią znajomi, to bardzo wielu z nich narzeka na ten sposób podawania posiłków. Niestety, ci narzekający nie widzą swojego niewłaściwego zachowania. Mówią, że jest mało potraw na półmiskach i dla wszystkich nie wystarcza (a chciałam dodać, że jedzenie jest na bieżąco dokładane), ale czy oni się zastanawiają, że sami są temu winni, czy zawsze nakładają sobie tyle, ile zjadają? Czy nie zostawiają na talerzach jedzenia, bo z ilością przesadzili? Czy muszą zabierać kanapki do pokoju, a później karmić nimi mewy? Jeśli karmią, to jeszcze pół biedy, ale kiedy wyrzucają do śmietnika, bo kanapki zdążyły wyschnąć lub się zepsuć, to według mnie jest skandal.
A mówię o tym dlatego, że będąc na wycieczce we Francji, wstyd mi było, gdy pilotka stwierdziła, że przez kogoś z naszej grupy omal nie zapłaciła około 45 euro, bo wyniósł rogaliki z restauracji. Musiała się gęsto tłumaczyć, że to niewidomy. Jemu rogaliki się rozkruszyły, więc nie miał z nich żadnego pożytku, a ja do dnia dzisiejszego czuję niesmak.
Kilka razy słyszałam, jak organizatorzy imprez prosili, aby nie wynosić jedzenia. A wracając do twierdzenia, że nie ma tu z czego wybrać, podam tylko najważniejsze rodzaje potraw, które każdorazowo gościły na stole, a więc: jajecznica, jajka z majonezem i bez, kilka rodzajów wędlin i sera, twarożki, sałatki, pomidory, ogórki i papryka, dwa rodzaje parówek i kiełbaski na ciepło, dżemy, masło, płatki, mleko, kakao, kawa i herbata, a do niej cytryna, dwa rodzaje chleba, bita śmietana z ananasem, do której można dodać różne rodzaje ziaren.
Obiad podawany był do stołu i składał się z zupy, drugiego dania, kompotu i jeszcze jakiegoś deseru.
Prawda, że nie było z czego wybrać! A tak na marginesie, zastanawiam się, co ci ludzie jedzą w domu? Ile mają potraw do wyboru na każdy posiłek?
Ja wiem, że nie zawsze wszystko musi nam smakować, ale jeśli jest tego dużo, to przecież zawsze się coś znajdzie, co będzie nam odpowiadało. A tak bez sensu narzekać to ani miłe, ani grzeczne, a na dodatek bardzo źle świadczy o tym narzekającym.
Krystyna Skiera
&&
Serdecznie dziękuję Panu Tomaszowi Świeczkowskiemu za przekazanie płyt CD z muzyką a także mówiącego telefonu.
Czytelnik Dariusz
Serdecznie zapraszamy na Ogólnopolską Pielgrzymkę Osób Niewidomych i Słabowidzących, która odbędzie się 9 września 2023 roku.
Pielgrzymować będziemy do Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. Początek uroczystości o 9.30. Rejestracja grup przy Centrum Opatrzności Bożej. Zgłoszenia grup przyjmujemy mailowo: duszpasterstwo.niewidomych@op.pl.
Program pielgrzymki:
Krajowe Duszpasterstwo Niewidomych
Sprzedam elektroniczną maszynę brajlowską Mountbatten Brailler Writer Plus. Maszyna nie była nigdy mocno eksploatowana. Niewiele było na niej drukowane.
Mountbatten może być doskonałym narzędziem dydaktycznym. Może służyć do nauki brajla. Dzięki podłączeniu do komputera i korzystaniu z bezpłatnej aplikacji MB-Comm, osoba, która nie zna pisma brajla może widzieć co niewidomy notuje, może też sporządzić notatkę i wydruk w brajlu. Cena: 2500 złotych (do negocjacji), kontakt: tel. 535 293 654.
Ponieważ pracuję, nie zawsze będę mogła odebrać połączenie. Proszę wówczas o kontakt SMS-em.
Klaudia
Szukam osoby, która wypełniłaby mi wolne popołudnia. Uwielbiam języki obce, śpiewać, czytać książki i słuchać muzyki. Do tej pory uczyłam się języka hiszpańskiego, ale z przyczyn losowych nie mogę tego kontynuować.
Chętnie nawiążę kontakt z osobą, która pomoże mi rozwijać swoje zainteresowania. Moim marzeniem są również lekcje języka angielskiego a także nauka emisji głosu. Mój adres email: przadzik@interia.pl.
Czytelniczka Ewa