Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 8/89/2023
Sierpień
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Wysokie drzewa - Leopold Staff
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Jak zainstalować Windows 11 z kontem lokalnym - Sylwester Orzeszko
Niepełnosprawni aktywiści w Brukseli - Hanna Pasterny
Niedługo będziemy przywracać utracony wzrok? Naukowcy opracowali metodę - doktorant Ajay David
Lody przez cały rok - Jolanta Kutyło
Czym jest lęk społeczny i jak sobie pomóc - Małgorzata Gruszka
Słowne igraszki - Tomasz Matczak
Przychodzimy, odchodzimy, czyli wspomnienie Piotra S. - Paweł Wrzesień
Odeszła „Babcia Tina” - Radosław Nowicki
Motanki, kaliszanki, czyli bajkowy świat lalek - Alicja Nyziak
A teraz do krakowiaka! - Marta Warzecha
Gorący temat letniej nocy - Tomasz Matczak
Warto posłuchać - Izabela Szcześniak
Galeria literacka z Homerem w tle
Agnieszka Mikołajewska - o autorce
Poezja wybrana - Agnieszka Mikołajewska
Akceptacja rodziców - Krystian Cholewa
Ogród Teresy - Iwona Włodarczyk
Tak, ale... Czy warto sobie udowadniać? Czy warto udowadniać ludziom? - Stary Kocur
&&
Drodzy Czytelnicy!
Przesyłamy kolejny, sierpniowy już numer „Sześciopunktu”. Mamy nadzieję, że podczas letniego wypoczynku znajdą Państwo czas na przeczytanie naszego wspólnego miesięcznika.
Zapraszamy do odwiedzenia rubryki „Z polszczyzną za pan brat”, której autor znalazł uznanie u wybitnego językoznawcy profesora Jerzego Bralczyka.
W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” publikujemy dwa wspomnieniowe artykuły o znanych artystach, ważny tekst polemiczny, a także opis aktywności z dziedziny kultury, w których biorą udział osoby niewidome.
W „Galerii Literackiej” prezentujemy poezję autorki, której wiersze są refleksyjne i filozoficzne, a jednak dotykają codziennego życia.
W rubryce „Nasze sprawy”, dzięki uprzejmości Fundacji Vis Maior, rozpoczynamy przedruki fragmentów publikacji „Gdy oczy zawiodły - poradnik dla osób niewidomych i tracących wzrok”.
Polecamy felieton Starego Kocura, w którym autor, jak zwykle, przedstawia trafne spostrzeżenia dotyczące funkcjonowania niewidomych.
Z telefonów i listów kierowanych do redakcji wiemy, że dużą popularnością wśród Czytelników cieszą się „sześciopunktowe” poradniki.
W tym numerze psycholog wyjaśnia czym jest lęk społeczny. W rubryce „Prawo na co dzień” autorka relacjonuje ważne wydarzenie, jakim był Europejski Parlament Osób z Niepełnosprawnościami, którego uczestnicy dyskutowali o przyszłości Europy bez barier i niezależnym życiu.
Zachęcamy do proponowania tematów i kierowania pytań do naszych specjalistów z zakresu prawa, psychologii, poprawnej polszczyzny i tyfloinformatyki.
Zespół redakcyjny
&&
Leopold Staff
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,
W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,
Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,
Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.
Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,
W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,
Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu
Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.
Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza
I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,
Z których widmami rośnie wyzwolona dusza...
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!
&&
&&
Sylwester Orzeszko
Windows od pewnego czasu podczas instalacji wymaga zalogowania się do konta Microsoft. Nie każdy jednak takie konto ma lub chce go tworzyć. Czy da się zainstalować na komputerze Windows 11 bez konta Microsoft?
Konto Microsoft służy do logowania się do komputera. Nie musi oznaczać tworzenia kolejnego konta e-mail. Owszem, możemy je utworzyć w domenie Microsoft, np. outlook.com i mieć kolejny adres pocztowy, ale podobnie jak w przypadku kont Google czy Apple ID, najczęściej konto Microsoft tworzymy na bazie posiadanego już adresu e-mail. Możemy też użyć numeru telefonu.
Oczywiście, komputer może działać bez konta Microsoft z tak zwanym kontem lokalnym.
Konto Microsoft jest jednak niezbędne jeśli:
Niektórzy, mimo tego nie potrzebują konta Microsoft. Osobiście polecam instalację Windows 11 bez konta Microsoft, ponieważ wówczas tworzymy konto lokalne, wpisując np. swoje imię. Dzięki temu taka też będzie nazwa użytkownika z uprawnieniami administratora. Od naszego imienia utworzona zostanie także nazwa folderu użytkownika. W przypadku konta Microsoft, nazwa folderu użytkownika i nazwa administratora będzie skrótem adresu e-mail, który posłuży do tworzenia konta Microsoft. Windows skraca taką nazwę do pięciu znaków. Często powstaje więc dziwna, a czasem wręcz śmieszna nazwa użytkownika. Jeśli to komuś nie przeszkadza, to w porządku. Ale jeśli ktoś chce, aby na ekranie logowania komputer witał nas naszym imieniem, to warto przy instalacji utworzyć konto lokalne, a dopiero potem, po zainstalowaniu komputera, zalogować się do swojego konta Microsoft. Można oczywiście nazwę użytkownika zmienić po instalacji systemu, ale nazwa folderu instalacyjnego użytkownika pozostanie taka, jaką utworzy Windows.
Przypomnę, że przy pierwszym uruchomieniu laptopa czy markowego komputera stacjonarnego zazwyczaj system operacyjny jest już preinstalowany (wstępnie zainstalowany). Ale i po uruchomieniu instalatora z nośnika CD lub USB, na pierwszym ekranie możemy skrótem Ctrl+Windows+Enter uruchomić Narratora i samodzielnie dokończyć instalację.
Najprościej mają użytkownicy komputerów stacjonarnych bez bezprzewodowej karty sieciowej. Jeśli odłączą przed instalacją kabel sieci LAN, powinni mieć możliwość utworzenia konta lokalnego. Oczywiście, Windows wyświetla komunikaty o zaletach posiadania konta Microsoft i sugeruje podłączenie komputera do internetu.
W przypadku laptopów lub komputerów stacjonarnych z bezprzewodową kartą sieciową, kiedy nie ma możliwości jej wyłączenia, pozostaje zastosować pewien trick. Kiedy na ekranie instalatora pojawi się prośba o wybór jednej z dostępnych sieci bezprzewodowych:
Instalacja niejako rozpocznie się ponownie. Ale tym razem na ekranie z wyborem sieci Wi-Fi będzie też link o treści: „Nie mam internetu”. Kiedy wybierzemy ten link, Windows jeszcze będzie sugerował korzystanie z konta Microsoft, zachwalając jego zalety, ale znajdziemy też możliwość utworzenia konta lokalnego. Oczywiście, hasła nie musimy wpisywać, wówczas komputer będzie uruchamiał się szybko. Jeśli zależy nam na bezpieczeństwie danych, warto jednak zabezpieczyć start komputera hasłem.
Po instalacji, Windows może i tak zaproponować zalogowanie się kontem Microsoft. Możemy to jednak zrobić sami w dowolnym momencie, wchodząc w Ustawienia (skrót Windows+I) i wybierając Konta. Tam w sekcji Konto Microsoft znajdziemy przycisk Zaloguj się.
Uwaga! Po zalogowaniu się do konta Microsoft najczęściej pojawia się też konfiguracja usługi OneDrive. Uważnie czytajmy kolejne okna takiej konfiguracji, ponieważ Windows proponuje przeniesienie na dysk OneDrive w chmurze folderów: Dokumenty, Obrazy i Pulpit. A dysk w wersji bezpłatnej ma bardzo ograniczoną pojemność (5 GB). Poza tym może to nas mylić, kiedy np. foldery użytkownika mamy przeniesione na dysk D: i potem w folderze D:\nazwa użytkownika\Dokumenty nie znajdziemy tego, co dotychczas zapisywaliśmy, bo folder Dokumenty został przeniesiony do folderu OneDrive, który zazwyczaj jest również w folderze użytkownika.
&&
&&
Hanna Pasterny
23 maja 2023 w Brukseli odbył się kolejny Europejski Parlament Osób z Niepełnosprawnościami. To już piąta edycja tego wydarzenia. Poprzednia miała miejsce w grudniu 2017 r. Organizatorem było European Disability Forum (Europejskie Forum Niepełnosprawności) we współpracy z krajowymi organizacjami członkowskimi i Parlamentem Europejskim. W tym wyjątkowym wydarzeniu uczestniczyło ponad 700 osób, w tym kilkadziesiąt z Polski, głównie niepełnosprawnych i pełnosprawnych działaczy organizacji pozarządowych.
Uczestnicy dyskutowali o przyszłości Europy bez barier i wspieraniu niezależnego życia. Wydarzenie otworzyła Roberta Metsola, przewodnicząca Parlamentu Europejskiego i Yannis Vardakastanis, przewodniczący Europejskiego Forum Niepełnosprawności. Obrady były podzielone na kilka sesji. Główne tematy to: przełamywanie barier, pełne uczestnictwo, walka o równe prawa, inkluzyjne społeczeństwo. Wiele miejsca poświęcono dostępności przyszłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego i europejskiej karcie osoby niepełnosprawnej. Belgia jest jednym z ośmiu krajów biorących udział w pilotażowym programie wzajemnego honorowania uprawnień. Karta ułatwi podróżowanie, korzystanie z ulg na obszarze kultury i sportu. Posiadanie tego dokumentu nie oznacza, że za granicą ulgi będą takie same, jak w kraju, w którym otrzymaliśmy orzeczenie o niepełnosprawności. Przysługiwać będą takie, jakie obowiązują w kraju, do którego się udajemy. Z niecierpliwością czekamy na europejską kartę i liczymy na przyspieszenie prac nad powstaniem tego dokumentu.
Wśród prelegentów byli zarówno politycy, jak i niepełnosprawni aktywiści reprezentujący różne państwa. Europosłanka Janina Ochojska zaapelowała do uczestników, by nie bali się walczyć o swoje prawa i zmieniali marzenia w rzeczywistość. Prelegenci zwrócili uwagę, że wśród osób z niepełnosprawnościami poziom ubóstwa jest wyższy. W celu zwalczania tego zjawiska konieczne jest zapewnienie pracy, edukacji na dobrym poziomie i mieszkań. Przedstawiciel organizacji działającej na rzecz osób z chorobą Alzheimera przypomniał, że wiele państw nadal nie ma planu wsparcia ludzi z demencją i ich opiekunów. Wybrzmiał też postulat, by na poziomie unijnym zakazać stosowania wykluczających technologii, np. urządzeń z panelem dotykowym. Poruszono także temat zastąpienia ubezwłasnowolnienia wspieranym podejmowaniem decyzji, wspierania osób w kryzysie psychicznym, europejskiej strategii na rzecz zdrowia psychicznego. Nie należy mówić o specjalnych potrzebach, lecz prawach. Każdy ma prawo wsiąść do autobusu czy zagłosować w wyborach.
Podróż i pobyt w Brukseli polskiej delegacji w dużej części sfinansowały biura polskich europosłów. Niektórzy z nas zostali zaproszeni na obiad z parlamentarzystami zaangażowanymi w to ogromne logistyczne przedsięwzięcie. Spotkał nas zaszczyt miłej rozmowy z premierem Jerzym Buzkiem. Jego poczucie humoru, wszechstronna wiedza i zaangażowanie wywarły na nas duże wrażenie. W drodze na obiad był moim przewodnikiem. Sam zaproponował, bym chwyciła go za rękę, bo będzie łatwiej rozmawiać. Natomiast w trakcie popołudniowej przerwy obejrzałam kabinę polskich tłumaczy symultanicznych. Było to dla mnie bardzo ciekawe, zwłaszcza że kiedyś myślałam o pracy w charakterze tłumacza symultanicznego lub konsekutywnego.
Wielu osobom, szczególnie rzadko wyjeżdżającym za granicę, wydaje się, że w Europie Zachodniej jest idealnie pod względem dostępności. W rzeczywistości tam również jest jeszcze sporo do zrobienia.
Organizatorzy V parlamentu starali się, by był jak najbardziej dostępny. Program wydarzenia i uchwałę, którą mieliśmy przegłosować, wydrukowano w brajlu, więc niewidomi znający angielski mogli się z nią zapoznać. Wersje w innych językach były dostępne w aplikacji EP Events. Przygotowano je także w języku łatwym do czytania i zrozumienia, co jest istotne dla osób głuchych i z niepełnosprawnością intelektualną. Wystąpienia były tłumaczone na międzynarodowy język migowy. Jednak sama wspomniana aplikacja to antyprzykład dostępności. Na większości przycisków VoiceOver mówi „obrazek”, nie ma też pola edycyjnego do wpisania hasła, które wysłano nam e-mailem.
Byliśmy zakwaterowani w różnych hotelach. Ja mieszkałam w 29-piętrowym Thon Hotel Brussels City Centre. Ma dobrą lokalizację, jest w pobliżu dworca kolejowego Nord, ale nie poleciłabym go osobie niewidomej podróżującej bez przewodnika. Winda nie jest udźwiękowiona i nie posiada brajlowskich oznaczeń. Do uruchomienia jej potrzebna jest karta, która otwiera też drzwi pokoju. Drzwi pokoi nie są oznaczone w wyczuwalny sposób. Nie wiem, czy na śniadaniu można liczyć na pomoc przy szwedzkim stole. Prezeska Fundacji Wielogłosu, działającej na rzecz zdrowia psychicznego, która mi towarzyszyła, powiedziała, że w części restauracyjnej rzadko widziała kogoś z personelu.
Wybierając się do Belgii, warto sprawdzić, czy podczas naszego pobytu nie będzie strajku transportu publicznego. Strajki są tam częste, a informacje na ich temat pojawiają się w ostatniej chwili. Trzeba więc szukać innych opcji: wziąć taksówkę, zorganizować kogoś widzącego do pomocy, zaplanować więcej czasu na dojazd na lotnisko. Podczas jednego z moich pobytów w Belgii pociąg co prawda przyjechał, ale z powodu strajku nie otworzył drzwi i nie wpuszczono czekających na peronie.
Z Belgii wracałam z przesiadką w Wiedniu. Z powodu opóźnienia pierwszego lotu nie wszystkie bagaże zostały przeładowane do kolejnych samolotów. W Krakowie okazało się, że mój plecak nie przyleciał. Kilkanaście lat temu podobną sytuację miałam w Atenach, więc wiedziałam, co należy zrobić. Na lotnisku trzeba wypełnić formularz reklamacyjny. Jeśli osoba niewidoma podróżuje sama i formularz wypełnia ktoś z personelu sugeruję, by poprosić o odczytanie wypełnionego dokumentu na głos. Warto wszystko sprawdzić, by uniknąć kolejnych przykrych niespodzianek i jak najszybciej odzyskać bagaż. Okazało się, że podczas wpisywania danych z formularzy do komputera pracownica wpisała mojej towarzyszce moje nazwisko.
Zaginiony bagaż powinien zostać dostarczony na adres, który wskażemy. Zdarza się, że linie lotnicze każą nam gdzieś po niego pojechać. Nie musimy się na to zgadzać.
Gdy mój bagaż nie dotarł do Aten, po złożeniu reklamacji dostałam zestaw pierwszej potrzeby. Była to kosmetyczka a w niej mini kosmetyki, dwa tampony i T-shirt w dużym rozmiarze, który wykorzystałam jako koszulę nocną. Po powrocie z Brukseli nie nocowałam w domu. Nie wiedziałam, czy zestawy ratunkowe są na wszystkich lotniskach, lecz o niego poprosiłam i dostałam. Co ciekawe, w kosmetyczce nie było mydełka ani żelu pod prysznic, za to znalazłam perfumowaną mgiełkę do ciała. Czyżby zmieniły się obyczaje, mydło nie jest już produktem pierwszej potrzeby, można być brudnym, ale trzeba ładnie pachnieć?
&&
&&
doktorant Ajay David
Naukowcy z Kanady są na dobrej drodze, aby duża część ludzkości w niedalekiej przyszłości zapomniała o genetycznych schorzeniach oczu. Opracowali bowiem terapię, która może przywrócić wzrok osobom z postępującą degeneracją siatkówki.
Wiele chorób wzroku opiera się na uszkodzeniu bądź wadliwości siatkówki w ludzkim oku. Często jest to niestety wynik genów, prowadzących do stałego pogarszania się stanu narządu. Chorzy często tracą wzrok na przestrzeni lat, wiedząc, że nie da się z tym nic zrobić. Kres temu chcą położyć naukowcy z Uniwersytetu w Montrealu za pomocą swojej nowej metody leczenia.
Kanadyjscy naukowcy opisali swoje badania w czasopiśmie „Proceedings of the National Academy of Sciences”. Odkryli, że tzw. komórki Müllera w siatkówce, (komórki glejowe znajdujące się w stanie uśpienia) mogą zostać pobudzone do przemiany w komórki posiadające właściwości neuronów fotoreceptorów stożkowych, odpowiedzialnych za widzenie kolorów czy umiejętność czytania.
Naukowcy są w stanie doprowadzić do przeobrażenia komórek Müllera w siatkówce za pomocą dwóch znajdujących się w nich czynników transkrypcyjnych o nazwie Ikzf1 i Ikzf4. Co jednak ciekawe, kanadyjscy naukowcy zapewniają, że podobne wyniki uzyskiwali także z innymi czynnikami.
Badania naukowców pokazują, że w naszym organizmie są naturalne elementy mogące zastępować utracone komórki wrażliwe na światło w siatkówce. Co za tym idzie, zapewniłoby to regenerację wzroku w przypadku dużej części schorzeń siatkówki. Ciekawostką jest, że według naukowców, zmieniając komórki Müllera w komórki neuronowe siatkówki u ludzi, nabierzemy cech... ryb. Zwierzęta te posiadają bowiem taką umiejętność - w przeciwieństwie do ssaków.
W ramach kolejnych badań Kanadyjczycy chcą sprawdzić, co za to odpowiada, aby lepiej zrozumieć mechanikę swojej eksperymentalnej metody. Jednak już teraz podkreślają, że ich poszukiwania mogą być kamieniem milowym w badaniach nad leczeniem chorób wzroku.
Pewnego dnia możemy być w stanie wykorzystać komórki, które są normalnie obecne w siatkówce i stymulować je do regeneracji komórek siatkówki utraconych w warunkach patologicznych, przywracając widzenie.
Doktorant Ajay David, współautor badań w oświadczeniu biura prasowego Uniwersytetu w Montrealu
&&
&&
Jolanta Kutyło
Proponuję Państwu urządzenie do produkcji lodów, sorbetów i mrożonych jogurtów „Gran Gelato” firmy Ariete. Jest to niewielkie, okrągłe urządzonko, łatwe w obsłudze przez osoby niewidome. Posiada tylko jeden przycisk włącz/wyłącz.
Moc - 12 W
Pojemność - 1,5 l
Automatyczne mieszadło
Antypoślizgowe nóżki
Włącznik/Wyłącznik
Wydajność - lody gotowe w 30 min. (po wcześniejszym schłodzeniu misy)
Dodatkowe cechy - wyjmowany aluminiowy kosz zwany misą z podwójną izolacją i płynem chłodzącym
Wymiary wewnętrzne:
Długość - 23,5 cm
Szerokość - 21 cm
Wysokość - 24 cm
Przed pierwszym użyciem i po każdym użyciu należy umyć pokrywę, koszyk i mieszadło gorącą wodą z mydłem (najlepiej wilgotną ściereczką). Przed rozpoczęciem montażu, demontażu lub czyszczenia urządzenia sprawdzić, czy jest wyłączone i nie podłączone do zasilania elektrycznego.
Kosz musi być odpowiednio zamrożony przed każdym użyciem. Posiada on podwójnie izolowany pojemnik, który wymaga całkowitego zamrożenia (co najmniej 12 godzin, lepiej 24 godziny) w celu uzyskania dobrej jakości lodów. Zaleca się umieszczenie koszyka w tylnej części zamrażarki, gdzie temperatura jest najniższa. Najlepiej zamknąć go w plastikowej torbie, aby uniknąć wchłaniania zapachów i kontaktu z lodem, w pozycji idealnie pionowej, z końcówką do góry. Koszyk należy przechowywać w zamrażarce, gdy nie jest używany; zapewni to jego gotowość.
Składniki do lodów trzeba dokładnie wymieszać w dużym pojemniku. Mieszankę pozostawić do schłodzenia do temperatury pokojowej, jeśli jest przygotowana „na gorąco”, następnie schłodzić przez 5-6 godzin. Chłodzenia wymaga również mieszanka przygotowana „na zimno”.
Koszyk wyjąć z zamrażarki ręką w rękawiczce i włożyć do pojemnika. Oddzielnie włożyć obudowę silnika na pokrywę, lekko dociskając ją, aż zatrzaśnie się. Włożyć sworzeń w górny otwór mieszadła. Obrócić korpus silnika i włożyć sworzeń do odpowiedniego otworu, zmontowany z mieszadłem. Umieścić zmontowany blok nad koszykiem, tak aby mieszadło pasowało do samego kosza. Zablokować, obracając w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Przed przystąpieniem do użytkowania należy upewnić się, że wszystkie elementy są prawidłowo zmontowane. Podłączyć wtyczkę do gniazdka zasilania i nacisnąć włącznik aby uruchomić maszynę.
Uwaga! Nie można wlewać mieszanki przed włożeniem mieszadła, w przeciwnym razie składniki zamarzną i nie będzie możliwe zamknięcie lodziarki.
Dobrze schłodzoną mieszankę wlać do koszyka przez otwór w górnej części pokrywy. Podczas napełniania trzeba pozostawić co najmniej 3 cm między mieszanką a górną krawędzią koszyka, ponieważ zawartość pęcznieje podczas zamrażania. Pozostawić mieszadło w trakcie pracy przez maksymalnie 30-40 minut. Gdy mieszanka zaczyna się scalać, zmienia się dźwięk pracującego mieszadła.
Po uzyskaniu wymaganej konsystencji, trzeba wyłączyć urządzenie i odłączyć od gniazdka. Następnie zdjąć korpus silnika zmontowany z pokrywą, trzpieniem i mieszadłem, obracając go w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Przy pomocy łopatki lub plastikowej bądź drewnianej łyżki wyjąć lody.
Aby przedłużyć czas użytkowania maszyny:
- nie należy myć części w zmywarce,
- zawsze odłączać wtyczkę przewodu elektrycznego od gniazdka prądu,
- nie wolno zanurzać korpusu urządzenia, wtyczki i przewodu elektrycznego w wodzie lub w innych płynach,
- pokrywę, trzpień, mieszadło, koszyk na lód i korpus silnika, czyścić wilgotną ściereczką, na koniec dokładnie wysuszyć,
- zawsze zdejmować korpus silnika z pokrywy, naciskając jednocześnie dwie dolne dźwignie, pociągnąć do góry,
- nie zamrażać mokrego koszyka.
Zachęcam do zakupu, lodziarka jest naprawdę prosta w obsłudze, łatwa w demontażu i myciu, bezpieczna.
Do produkcji domowych lodów nie należy używać mleczka kokosowego, gdyż się nie nadaje. Zamiast krowiego mleka można użyć napojów roślinnych.
Przygotowując lody mleczne, należy podgrzać mleko do temp. co najmniej 80 stopni C.
Składniki:
300 ml mleka pełnotłustego, 300 ml śmietany pełnotłustej, 60 g cukru.
Podane składniki stanowią bazę do produkcji pozostałych lodów.
Przygotowanie:
Wlać mleko i cukier do pojemnika. Wymieszać, aby cukier się rozpuścił. Dodać śmietanę i ponownie wymieszać. Pozostawić mieszankę do ostygnięcia.
Lody przygotować z wykorzystaniem lodziarki, w sposób opisany powyżej.
Do mieszanki mleka, śmietany i cukru dodać pół łyżeczki ekstraktu waniliowego.
Do mieszanki mleczno-śmietanowej dodać kilka kropel syropu miętowego.
Kiedy lody mleczne zaczynają gęstnieć (po około 20 minutach), dodać 50 g startej czekolady.
Składniki:
250 g świeżych truskawek, sok z 1/2 cytryny, 300 ml mleka pełnotłustego, 300 ml śmietany pełnotłustej, 70 g cukru.
Przygotowanie:
Przygotować puree z truskawek za pomocą blendera, dodać sok z cytryny. Wlać mleko i cukier. Wymieszać w celu rozpuszczenia się cukru. Dodać śmietanę i ponownie wymieszać. Pozostawić mieszankę do ostygnięcia i przygotować lody.
Można w ten sposób zrobić sorbety wykonane z rozdrobnionych owoców jagodowych, truskawek z dodatkiem ksylitolu (gdy nie chcemy używać cukru) lub bez żadnych dodatków. Konsystencja sorbetu jest inna niż lodów mlecznych.
Smacznego!
&&
&&
Małgorzata Gruszka
O tym, czym są strach i lęk i jak sobie z nimi radzić, pisałam w lutowym „Poradniku psychologa”. Tym razem zajmę się specyficzną odmianą lęku, a mianowicie lękiem społecznym, czyli nadmiernym strachem przed ludźmi. Pokażę, czym lęk społeczny różni się od nieśmiałości. Opiszę główne objawy lęku społecznego. Pomogę zorientować się, czy obserwowane u siebie trudności w kontaktach z ludźmi mogą wskazywać na doświadczanie lęku społecznego. Podpowiem, co pomaga w radzeniu sobie z lękiem społecznym. Sugeruję, kiedy udać się do specjalisty i wyjaśniam na czym polega profesjonalna pomoc w radzeniu sobie z tego rodzaju lękiem.
Jedną z naszych najważniejszych potrzeb jest potrzeba uznania. Objawia się ona tym, że każdego z nas w jakimś stopniu obchodzi, co inni o nas mówią i myślą. Wszyscy pragniemy, by inni nas akceptowali, lubili, a czasami wręcz podziwiali. Do tego, by dobrze czuć się ze sobą, potrzebujemy pewnej dozy miłych słów, pochwał i aprobaty ze strony innych. Wszystkim nam bywa przykro, gdy słyszymy krytyczne słowa wypowiadane pod naszym adresem. Cierpimy, gdy doświadczamy dezaprobaty, braku akceptacji czy odrzucenia.
Naturalną rzeczą jest to, że dążąc do zaspokojenia potrzeby uznania w sytuacjach społecznych, staramy się wypaść jak najlepiej. Miło jest, gdy inni postrzegają nas jako będących na swoim miejscu, kompetentnych, pewnych siebie, swobodnych, elokwentnych i dowcipnych. Staramy się, choć z natury rzeczy, mniej lub bardziej czujemy się nieswojo i niepewnie w sytuacjach wymagających przedstawienia się, prowadzenia rozmowy, wyrażenia swoich poglądów czy wystąpienia przed szerszym gronem. Napięcie i niepokój odczuwane przez większość z nas w tego typu sytuacjach są naturalne i zróżnicowane. Nieśmiałość to stan takiego właśnie napięcia i niepokoju, który, choć istnieje i utrudnia kontakty społeczne, nie prowadzi do unikania ich, izolowania się i poczucia samotności. Osoby nieśmiałe potrzebują więcej czasu, by odważyć się na zwrócenie na siebie uwagi innych osób. Nieśmiałość sprawia, że jako pierwsze nie podnoszą ręki na wykładzie i nie zadają pytania, ale robią to, gdy orientują się, że prowadzący i słuchacze życzliwie odnoszą się do pytających lub przyznających, że czegoś nie rozumieją. Nieśmiałość powoduje, że w sytuacjach społecznych potrzebujemy pewnego wzmocnienia, a jest nim przede wszystkim przekonanie się, że w danym miejscu, otoczeniu i w danej grupie ludzi możemy czuć się bezpiecznie.
Lękiem społecznym nazywamy strach przed ludźmi, który w odróżnieniu od nieśmiałości, jest nadmierny, utrzymuje się przez cały czas i negatywnie wpływa na nasze codzienne funkcjonowanie.
Osoby doświadczające lęku społecznego przeżywają nadmierny strach przed oceną. Przed większością sytuacji społecznych wyobrażają sobie, że inni ocenią je negatywnie: pomyślą, że są słabe, niekompetentne, głupie, nienormalne. To powoduje, że w kontaktach z innymi nadmiernie koncentrują się na sobie i swoich zachowaniach. Koncentrują się i starają tak bardzo, że ich słowa, zachowania, miny i gesty stają się nienaturalne, przykuwające uwagę i prowokujące to, czego najbardziej się obawiają, czyli postrzeganie ich jako dziwnych, innych, nieprzystosowanych, niepewnych siebie i zawstydzonych. Długotrwały i nasilony lęk społeczny prowadzi do unikania sytuacji i interakcji społecznych, które nie są konieczne. Nadmierny strach przed ludźmi nie oznacza braku potrzeby kontaktów społecznych. Przeciwnie: niezaspokajanie tej potrzeby z powodu lęku społecznego prowadzi do poczucia wyizolowania, osamotnienia i nierzadko do depresji.
Chcąc sprawdzić, czy zmagasz się z lękiem społecznym, odpowiedz na poniższe pytania:
Czy prawie zawsze odczuwasz lęk w różnych sytuacjach społecznych, w których bierzesz udział na co dzień?
Czy perspektywa zdarzeń społecznych często niepokoi cię lub martwi?
Czy wolisz unikać zobowiązań społecznych lub odmawiać ich podejmowania?
Czy starasz się wyjść jak najszybciej, gdy uniknięcie spotkania z ludźmi jest niemożliwe?
Czy często zakładasz, że wywierasz niekorzystne wrażenie na innych lub że inni myślą, że jesteś głupi, niekompetentny, słaby lub nienormalny?
Czy miewasz silne obawy, że rozmawiając z innymi, powiesz coś, co cię upokorzy lub postawi w kłopotliwej sytuacji?
Czy bardzo się starasz, by w sytuacjach społecznych nie okazywać lęku?
Czy będąc z ludźmi, mówisz możliwie jak najmniej, by nie zwracać na siebie uwagi?
Czy w sytuacjach społecznych skupiasz się na swoim zachowaniu i nadmiernie analizujesz, jakie wrażenie robisz na innych?
Czy lęk społeczny wpływa na twoje funkcjonowanie i ogranicza cię w pracy, w spotkaniach towarzyskich i w spędzaniu czasu wolnego?
Czy po spotkaniach z ludźmi często rozmyślasz o tym, jak wyglądałeś, co zrobiłeś, co powiedziałeś i jakie wrażenie wywarło to na innych?
Czy często czujesz, że nie wiesz, co masz powiedzieć?
Czy znalezienie się w kłopotliwej sytuacji wobec innych ludzi jest dla ciebie jedną z najgorszych rzeczy w życiu?
Czy wypowiadanie swojego zdania często stanowi dla ciebie problem?
Czy uważasz, że twój lęk w sytuacjach społecznych jest większy niż innych ludzi?
Jeśli na 6 lub więcej pytań odpowiedziałeś „tak”, prawdopodobnie zmagasz się z umiarkowanym lub silnym lękiem społecznym.
Dbanie o wizerunek
Pewności siebie w kontaktach z ludźmi dodaje świadomość, że dobrze się prezentujemy, a więc wyglądamy schludnie, elegancko i stosownie do okoliczności.
Autoprezentacja słowna
Przedstawienie się jest łatwiejsze, gdy wcześniej pomyślimy co i jak chcemy o sobie powiedzieć.
Inicjowanie rozmów
Inicjowanie rozmów jest łatwiejsze, gdy rozpoczynamy je od zahaczenia o coś, co zobaczymy lub usłyszymy. Przykłady: „ładnie tu, prawda”, „słyszę, że masz psa, jak się wabi, jaka to rasa”.
Uczestniczenie w rozmowach
Uczestniczenie w rozmowach jest łatwiejsze, gdy wiemy, że większość ludzi lubi, gdy ktoś słucha i interesuje się nimi. Nie wiedząc, o czym rozmawiać w towarzystwie, wystarczy posłuchać o czym mówi nasz sąsiad i zacząć dopytywać. Ludzie uwielbiają mówić o dzieciach, domowych pupilach, wakacjach, samochodach, uprawianych sportach, zakupach itp. Słuchając, zdobywamy sympatię i nikt nie zorientuje się, że sami nie mamy pojęcia o czym tu gadać.
Wyrażanie poglądów i opinii
Wyrażanie poglądów i opinii jest łatwiejsze, gdy usłyszaną krytykę odnosimy do nich, a nie do siebie.
Do specjalisty warto się udać, gdy nasza obawa przed sytuacjami i kontaktami społecznymi jest tak silna, że zaczynamy ich unikać. Coraz częściej zamykamy się w domu, przestajemy spotykać się z ludźmi, unikamy kontaktów towarzyskich i nowych znajomości. Będąc w sytuacji społecznej, czujemy silny lęk i pragniemy, by jak najszybciej się skończyła. Po każdej takiej sytuacji długo i szczegółowo analizujemy nasze słowa, zachowania i gesty i dochodzimy do wniosku, że po raz kolejny wypadliśmy beznadziejnie i inni ocenili nas negatywnie.
Osoby zmagające się z lękiem społecznym, radzenie sobie z tym zjawiskiem rozumieją jako podejmowanie wszelkich prób uniknięcia dokuczliwych i uciążliwych objawów lękowych. Najprostszym sposobem na uniknięcie lęku jest unikanie sytuacji budzących lęk, a więc ograniczanie do minimum kontaktów społecznych. Choć przynosi to ogromną ulgę, w dłuższej perspektywie czasowej jest szkodliwe.
Profesjonalna pomoc w radzeniu sobie z lękiem społecznym zaczyna się od przyjrzenia się nastawieniu danej osoby do tych sytuacji, przeżywaniu ich przez tę osobę i zapamiętywaniu ich.
Lęk społeczny sprawia, że doświadczająca go osoba w czekających ją sytuacjach społecznych spodziewa się czegoś najgorszego. Myśli: „jak zwykle się zbłaźnię”, „inni na pewno mnie wyśmieją”, „nie mogę się zaczerwienić”.
Uczestnicząc w sytuacjach społecznych, myśli o tym, jak źle wygląda, niezręcznie się wypowiada i robi złe wrażenie.
Po każdej sytuacji społecznej rozpamiętuje, jak kiepsko, niezręcznie i głupio wypadła i jak bardzo negatywnie została odebrana i oceniona.
Rejestrując w ten sposób kolejne sytuacje społeczne, przeżywa coraz silniejszy lęk przed następnymi.
Skuteczna pomoc w radzeniu sobie z lękiem społecznym polega m.in. na pracy nad zmianą wymienionych wyżej przekonań na bardziej realistyczne i nienasilające lęku. Z pomocą terapeuty, osoba zmagająca się z lękiem społecznym odkrywa swoje mocne strony i fakt, że jej oczekiwania wobec siebie w sytuacjach społecznych są zdecydowanie nadmierne i wygórowane. Uczy się dostrzegać, że między słabością i nieporadnością a doskonałością w sytuacjach społecznych jest wiele stopni, które może osiągać, podobnie jak inni ludzie.
&&
&&
Tomasz Matczak
Zwiedzając rozległe i jakże obfite w ciekawostki obszary języka polskiego, zdarza mi się od czasu do czasu popełnić rymowany utwór, w którym staram się odzwierciedlić podziw, w jaki wprawia mnie owa pełna przygód wycieczka. Całkiem niedawno w przypływie weny napisałem żartobliwy wierszyk pt. „Słowne igraszki”.
Czy ważki problem to problem ważki
I jakie ważka miewa problemy?
Może problemem ważki są ptaszki
Albo pająki? W sumie nie wiemy.
Czy w nieważkości stanie być ważka
może i czy to jej nie zaszkodzi?
Nieważkość dla niej to jest igraszka,
czy może ważkie problemy rodzi?
A czy na ważce da się coś zważyć,
Bo wszakże ważka to mała waga
I czy też może się tak przydarzyć,
By ważka na tej ważce siadała?
Powyższe biorąc więc pod uważkę,
Małą uwagę znaczy, należy,
By nie skazywać się na porażkę
Mistrzowi polskich słówek uwierzyć.
Może profesor Bralczyk podpowie,
Czy ważą ważkie problemy ważki,
A ja już kończę, panie, panowie,
Moje przedziwne słowne igraszki.
Ośmielony przez żonę, postanowiłem przesłać moje dzieło profesorowi Jerzemu Bralczykowi. W sumie nie sądziłem, że uda mi się znaleźć do niego jakiś kontakt, ale znalazłem. W kilku słowach przedstawiłem się, podziękowałem za wszystko, co profesor dla polszczyzny robi i zamieściłem tekst wierszyka. Nazajutrz, ku memu wielkiemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości, znalazłem w swojej skrzynce mailowej taką oto odpowiedź:
Szanowny Panie!
Jestem wielbicielem takiej literatury, coraz rzadziej dziś uprawianej. Tuwim, Minkiewicz, Paczkowski, Karpiński przed wojną i niedługo po niej byli jej mistrzami, w wydaniu dla młodszych czytelników też Brzechwa i Kern. Pana wierszyk bardzo mnie rozbawił, refleksje etymologiczne są mi niezwykle bliskie. Ważka istotnie ma z wagą wiele wspólnego, wzięliśmy tę nazwę z francuskiego, gdzie była przybrana z łacińskiego zdrobnienia wagi. Bardzo dziękuję za przesyłkę i mam nadzieję, że jeszcze przeczytam jakiś Pana wierszyk…
Pozdrawiam serdecznie
JB
Tak oto, niejako przy okazji, dowiedziałem się co nieco o etymologii rzeczownika „ważka”, a wiedzą tą dzielę się z Wami, Drodzy Czytelnicy.
&&
&&
Paweł Wrzesień
W filmie dokumentalnym „Skrzynecki” z 1975 r. widzimy scenę proszonego obiadu u przyjaciół. Twórca Piwnicy pod Baranami odpiera coraz bardziej natarczywe propozycje zjedzenia a to groszku, a to galaretki. Pani domu żartuje: „Gdzie te czasy, kiedy cyganeria artystyczna chodziła głodna”. Nie odmawia dopiero propozycji wypicia kieliszka wódki, bo tego odmawiał rzadko. Gospodarze traktują go z wielką atencją, zależy im, aby ocenił talent wokalny ich córki. Wyrwana z kontekstu sytuacja pokazuje autorytet jakim się cieszył, gospodarze porównują jego odwiedziny wręcz do wizyty Mesjasza. A przecież, spotkany przypadkiem na ulicy, niczym szczególnym się nie wyróżniał - pociągła twarz z dużymi uszami, krzaczastymi brwiami i obfitą brodą, a do tego ciemne oczy i wydatne usta. Dopiero nieodłączny kapelusz z piórkiem i ciemna peleryna dodawały jego wizerunkowi artystowskiego sznytu. Gdziekolwiek się nie pojawił, zaraz otaczał go wianuszek wielbicieli i przyjaciół. Co sprawiło, że choć nie pozostawił po sobie żadnego materialnego dzieła, jego legenda nadal żyje?
Urodził się 12 września 1930 r. jako owoc rzadko spotykanej miłości, która połączyła młodą Żydówkę i oficera kawalerii wojska polskiego. Beztroskie dzieciństwo przerwała wojna, podczas której zginął ojciec, a sam mały Piotr był zmuszony ukrywać się najpierw w Makowie Podhalańskim, potem w Zabrzu, aby ostatecznie osiąść z matką w Łodzi. Nieustanny lęk o bliskich, okrucieństwa okupacji, które obserwował na co dzień i strata ojca bardzo silnie zaważyły na jego osobowości. Joanna Olczak-Ronikier przypisuje tej traumie dzieciństwa późniejszy brak własnej rodziny, unikanie przywiązania do miejsc czy przedmiotów i ciągłą niestałość. Żył jakby czuł, że zły los w każdej chwili może odebrać mu to co kocha, więc nie warto budować trwałych więzi, lecz obcować z bliźnimi serdecznie, choć na dystans. Ludzie zwykle za najcenniejsze uznają to co trudno osiągalne lub wręcz niemożliwe do zdobycia i stąd może pochodził magnetyzm towarzyski Pana Piotra, to, że większość nowo poznanych osób lgnęła do niego przyciągana ogromną kulturą, otwartością, empatią i inteligencją założyciela Piwnicy, napotykając w pewnym momencie nieprzekraczalną granicę prywatności. Przyjaźnił się z wieloma, sprawiał, że znajomość z nim uznawano za nobilitację. Dlatego może tak ogromnym sukcesem okazała się wybrana rola życiowa animatora kultury. Dla Skrzyneckiego był to nie tylko zawód, lecz wręcz życiowe powołanie, w pełni zgodne z osobowością i łączące się płynnie z życiem prywatnym.
Po wojnie ukończył w Łodzi Państwową Szkołę Instruktorów Teatrów Ochotniczych, a w roku 1951 przeniósł się do Krakowa, gdzie na początku organizował teatrzyki amatorskie w świeżo powstałej Nowej Hucie. Studiował wówczas także historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, lecz nie ukończył studiów z powodu braku zaliczenia studium wojskowego.
Przełomowym punktem w życiu okazał się rok 1956, gdy wraz z grupą przyjaciół zorganizował w piwnicach Pałacu pod Baranami przy krakowskim Rynku Głównym klub artystyczny. Miał służyć studentom Akademii Sztuk Pięknych wydziału historii sztuki, architektury i szkoły muzycznej. Pierwotnie Skrzynecki planował jego żywot na około 5 lat. Jako, że sam nie pisał tekstów, ani nie występował na scenie, był za to wybitnym organizatorem, a swoją barwną osobowością i intelektem przyciągał osobistości artystycznego świata, przypadła mu rola konferansjera. Był jednak szalenie nieśmiały, nie wyobrażał sobie, jak może zdobyć się na uciszenie rozgadanej, wesołej publiczności, by zapowiedzieć pojawienie się na estradzie oczekującego artysty. Wpadł wtedy na pomysł, aby występować wraz z dzwonkiem, którym będzie przywoływał gości Piwnicy do porządku, aby następnie wkroczyć z własną zapowiedzią. Dzwonek stał się potem nieodłącznym rekwizytem, z którym kojarzono jego postać. Jego oryginalny gust, wyczucie stylu, instynkt do wyławiania spośród młodych twórców prawdziwych pereł talentu sprawiły, że studencki klub szybko przekształcił się w coś większego, uzyskał miano kabaretu „Piwnica pod Baranami” i przyciągał nie tylko coraz bardziej znanych wykonawców, ale także dawał początek nowym karierom. Wielu artystów rozpoczynających swoje występy w Piwnicy szybko zyskiwało ogólnopolską sławę. Wśród nich byli choćby Anna Szałapak, Halina Wyrobek, Grzegorz Turnau, Ewa Demarczyk czy Zbigniew Preisner. Goście każdego z wieczorów mieli poczucie uczestniczenia w wyjątkowym misterium sztuki, bowiem konferansjerka Skrzyneckiego tworzyła niepowtarzalną atmosferę towarzyskiego spotkania, zażyłości i radości ze wspólnego obcowania. Uśmiechał się do publiczności, puszczał oko, nigdy nie miał przygotowanej z góry zapowiedzi, a często zapominał nazwiska twórców tekstu, muzyki czy wykonawcy i rozbrajająco zwracał się do widzów z prośbą o podpowiedź. Mimo przebywania na wyżynach literackiego i muzycznego świata, nie patrzył na nikogo z góry, kochał teatrzyki studenckie, szkolne przeglądy piosenki, chętnie wchodził w interakcje z młodzieżą i zapraszał do spróbowania swych sił na gościnnych deskach „Piwnicy pod Baranami”. W taki sposób pojawił się tam choćby Grzegorz Turnau, który już jako 18-latek miał zaszczyt wypicia ze swym mistrzem wódeczki. Piotr zaprzyjaźnił się również z jego mamą.
Mimo naznaczonej smutkiem i stratą duszy, był kolorowym duchem epoki PRL. Podczas jednej z imprez wszedł między gości z otwartym parasolem i oznajmił: „Pada na nas deszcz nudy”.
Chronił się przed tym deszczem na rozmaite sposoby. Jednym z nich było organizowanie imprez z okazji nieprawdopodobnych i nieoczywistych rocznic, jak choćby odtworzenie wjazdu do Krakowa księcia Józefa Poniatowskiego w roku 1980, inscenizacja przysięgi Tadeusza Kościuszki w 1992 r. czy feta na cześć „szału uniesień” w stulecie powieszenia kurtyny w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Ilekroć szedł ulicami Krakowa, zawsze przyłączali się do niego znajomi i przyjaciele, a trasę często kończyła suto zakrapiana impreza w domu jednego z nich, trwająca nierzadko do białego rana. Nigdy nie stronił od alkoholu i papierosów, nałóg jednak nie sprowadził go na dno, był jakby nieodłącznym towarzyszem codzienności. Sam Piotr Skrzynecki w jednym z wywiadów głosił, że alkohol i papierosy są w jego życiu jak król i królowa, którym stara się wiernie służyć.
Zmarł 27 kwietnia 1997 r. po długotrwałej walce z chorobą nowotworową i został pochowany na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Wieloletni przyjaciel Jan Nowicki we wspominkowym wywiadzie powiedział, że Pan Piotr był powietrzem tego miasta, ostatnim artystycznym cyganem. Nikt nie widywał go z książką, a jednak wszystko miał przeczytane. Wypijał cały dostępny w okolicy alkohol, a nigdy nie był pijany. Był narkomanem rozmowy, tęsknotę za którym Nowicki tak ujął w wierszu: „Wpadnij Pan choć na pół papierosa. Na uśmiech, słowo, brzęknięcie, szept. (…) Bo my umieramy trochę bez Pana. Jak te konwalie, jak bzy, albo - pet”.
&&
Radosław Nowicki
24 maja 2023 roku odeszła jedna z królowych rock’n rolla. Tina Turner zmarła w wieku 83 lat po długiej chorobie w swoim domu w Küsnacht niedaleko Zurychu. Muzyką i bezgraniczną pasją do życia oczarowała miliony fanów na całym świecie i zainspirowała wiele gwiazd. Za nią pół wieku na scenie, kilkanaście wylansowanych hitów, 200 milionów sprzedanych płyt, ponad 70 nagród i wyróżnień oraz majątek wart 200 milionów dolarów. Mimo że na scenie, choć bardziej europejskiej niż amerykańskiej, była gwiazdą, to jej życie prywatne nie było usłane różami. Pochowała dwóch synów, nie poznała wnucząt ani prawnucząt, a jej związek z Ike Turnerem zakończył się próbą samobójczą. Dopiero u boku kolejnego męża mogła spokojnie przeżyć jesień swojego życia.
Tina Turner, a właściwie Anna Mae Bullock urodziła się 26 listopada 1939 roku w Brownsville w stanie Tennessee. Była najmłodszą córką Zelmy Currie i Floyda Richarda Bullocków. Dorastała na farmie, gdzie jej rodzice zbierali bawełnę. Szybko się jednak rozstali, a mała Anna tułała się po bliższych i dalszych krewnych. Do świata muzyki trafiła w Saint Louis, gdzie zaczęła śpiewać w chórach kościelnych muzykę gospel. Tam też trafiła do miejscowych klubów, gdzie poznała rhythm and bluesa. W nich trafiła na Ike’a Turnera, który był muzykiem, producentem i poszukiwaczem talentów. Szybko poznał się na talencie 17-latki, którą zaprosił do swojego zespołu. Ich związek sceniczny stał się jednym z najbardziej znanych duetów rhythmandbluesowych lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, który wylansował takie przeboje, jak „Proud Mary”, „River Deep - Mountain High”, „A Foll in Love”, za które otrzymali nagrodę Grammy, a w 1966 oraz 1969 roku wystąpili nawet jako suport na koncercie Rolling Stonesów. Ich współpraca na scenie przełożyła się również na życie prywatne, bo zaowocowała w 1962 roku małżeństwem obojga artystów, którego owocem był zmarły w 2022 roku syn - Ronnie. Tina pochowała także drugiego z synów - Craiga, który popełnił samobójstwo. Dodatkowo została adopcyjną matką dla synów swojego męża - Michaela oraz Ike’a Turnera juniora.
Dla świata Turnerowie byli parą idealną, ale ich związek w niczym nie przypominał sielanki. Wszystko dlatego, że Ike zdradzał żonę, znęcał się nad nią zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Tina stała się nie tylko jego ofiarą, ale również ofiarą powszechnego wówczas rasizmu. Ike był coraz bardziej uzależniony od alkoholu oraz kokainy, coraz częściej znęcał się fizycznie nad Tiną. Ta dopiero po latach wyznała, że traktował jej głowę jak worek treningowy, że wielokrotnie miała złamany nos oraz szczękę, podbite oczy, że oblewał ją gorącą kawą, powodując obrażenia trzeciego stopnia, wreszcie, że podczas śpiewania często czuła smak własnej krwi spływającej do gardła. Ale nie przeszkadzało to nawet pracownikom wytwórni, w której para nagrywała piosenki, bo dla nich liczyły się tylko następne hity i kolejne duże pieniądze. Ekstrawagancki tryb życia Turnera spowodował, że Tina w 1968 roku podjęła próbę samobójczą. Połknęła kilkanaście tabletek, ale obudziła się w szpitalu. Wówczas od męża usłyszała: „Szkoda, że nie umarłaś”. Jednak aż 16 lat zajęło jej odejście od swojego oprawcy. W jednym z późniejszych wywiadów wyznała, że przez dwa lata planowała ucieczkę od niego. W końcu zdecydowała się na taki krok. Nie miała w nikim wsparcia, nie miała dokąd pójść. Schroniła się więc w jednym z moteli, choć miała przy sobie jedynie talon na benzynę oraz 36 centów. Aby przeżyć, zaczęła sprzątać mieszkania. W 1978 roku rozwiodła się z Turnerem, co zachwiało jej obiecująco rozwijającą się karierę. Wprawdzie z czasem wróciła do śpiewania, występowała w klubach i kasynach, ale nie potrafiła przebić się ze swoimi nowymi utworami do szerokiego grona odbiorców.
Wszystko zmieniło się po wyjeździe do Londynu, gdzie w latach 80. wróciła na szczyt. To tam nagrała swój pierwszy solowy album „Private Dancer”, który sprzedał się w 10 milionach egzemplarzy. Wówczas odbyła także swoją pierwszą solową trasę koncertową, która obejmowała 180 koncertów w Europie, Australii, Azji oraz Ameryce Północnej. W 1993 roku doczekała się filmu „Tina” opowiadającego o jej własnym życiu, nakręconego na podstawie jej biografii napisanej w 1986 roku. W kolejnych latach nagrywała następne hity, by wspomnieć chociażby „The Best” czy „Golden Eye” i grała kolejne koncerty. W Polsce pojawiła się trzykrotnie. Po raz pierwszy w 1981 roku na kilkanaście dni przed ogłoszeniem stanu wojennego - 3 grudnia zaprezentowała się publiczności na warszawskim Torwarze, a dzień później w katowickim Spodku. Nad Wisłę wróciła 15 lat później. 23 sierpnia 1996 roku na Stadionie Gwardii w Warszawie promowała swój album o nazwie „Wildest Dreams”. Po raz ostatni do Polski zawitała 15 sierpnia 2000 roku, kiedy to w Sopocie kończyła europejską część trasy koncertowej promującej album „Twenty Four Seven”. Wówczas na tamtejszym hipodromie bawiło się ponad 60 tysięcy ludzi, a ponad 60-letnia Tina zaśpiewała swoje największe przeboje. - Śpiewała dla ludzi, bo ich po prostu kochała. „Każdy jej występ to było misterium, które sprawiało jej radość” - wspominał dziennikarz muzyczny, Hirek Wrona.
Ostatnie lata spędziła w Szwajcarii, gdzie żyła wraz ze swoim drugim mężem - Erwinem Bachem. To niemiecki pracownik wytwórni, z którą współpracowała w Europie. Ślub z nim wzięła dopiero po 27 latach znajomości. Mimo że dzieliło ich aż 16 lat, to drugi mąż wielokrotnie pokazał zupełnie inne oblicze niż Ike. Tina kilka miesięcy po drugim ślubie doznała udaru. Następnie wykryto u niej raka oraz pojawiły się problemy z nerkami. Były one na tyle duże, że konieczny był przeszczep. Nerkę oddał jej Bach, z którym żyła do końca swoich dni. „Jego oferta oddania mi nerki była darem miłości, a on pozostał niewzruszony i zrelaksowany” - wspominała Tina w jednym z wywiadów.
Niemal od początku kariery na scenie występowała w kusych kostiumach eksponujących nogi. Charakterystycznym elementem jej wizerunku były bujne, nieuporządkowane i sterczące na wszystkie strony włosy. Na scenie nosiła peruki, które sama sobie robiła z włosów sprowadzanych z Afryki. Nieodłączną cechą jej wizerunku były również buty na wysokim obcasie oraz mocno umalowane na czerwono usta. Nawet w wieku 70 lat tryskała energią, a fizyczności i sił witalnych mogły pozazdrościć jej o wiele młodsze artystki. Była jak wino - im starsza, tym bardziej poruszała publiczność. W 2009 roku zakończyła muzyczną karierę. Nie oznaczało to jednak, że świat o niej zapomniał. W 2014 roku zostało otwarte muzeum poświęcone Tinie Turner w Brownsville, natomiast w kwietniu 2014 roku w Londynie odbyła się premiera spektaklu „Tina - The Tina Turner Musical”.
Miliony fanów na całym świecie pokochały jej potężny i zachrypnięty głos, jej sceniczną charyzmę i seksowność, a także jej pełne energii i werwy występy. Mimo że fizycznie nie ma jej już wśród nas, to jej utwory będą wiecznie żywe. Ponownie znalazły się w czołówkach list przebojów, a dzięki nim przesłanie Tiny Turner będzie towarzyszyło nam przez następne dziesiątki lat.
&&
Alicja Nyziak
O muzeum prowadzonym przez panią Julitę Pierzchałę usłyszałam w lokalnych mediach. Zaintrygowały mnie zgromadzone przez nią zbiory. Zastanawiałam się, czy da się uzbierać tyle lalek, żeby stworzyć kolekcje godne uwagi?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należało wybrać się do Muzeum Lalki w Łodzi. Ustaliłam termin z kustoszką i niewielką grupą pojechaliśmy na spotkanie z dziecięcymi wspomnieniami. W progach Muzeum powitała nas uśmiechnięta pani Julita. Zaprosiła do sali warsztatowej, gdzie czekały duże pudła pełne niespodzianek. Okazało się, że zawierały zbiory ubranek i lalek, przekazanych przez jedną z kolekcjonerek.
Rozpakowywanie zawartości pudeł dało wiele radości. Niesamowity świat lalek zauroczył wszystkich. Dotykanie pięknie ułożonych loków, strojnych sukni. To wszystko działało na wyobraźnię. Nie sądziłam, że jeszcze poczuję w sobie chęć zabawy lalkami. A jednak - w czarownym świecie pani Julity ponownie obudziła się we mnie mała dziewczynka. Nie tyle mająca ochotę podskakiwać z księżniczką w dłoniach, co raczej ustawiać, przestawiać mebelki w małym lalkowym domku. Choć prawdę mówiąc, nie był on wcale taki malutki.
Wędrując po pomieszczeniach i słuchając opowieści gospodyni, w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że ktoś mi się przygląda. Wyobraźnia podsunęła obraz zastygłej w niemej pozie postaci, która obserwuje moje reakcje. Nagle naszła mnie myśl, co dzieje się wieczorem, gdy ta ogromna ilość lalek pozostaje sama. Czy zaczynają rozmawiać o osobach, które odwiedziły je danego dnia? A może organizują bal, na który ruszają pary ubrane zgodnie z epoką, w której żyły. Księżniczka tańczy z księciem, dystyngowana dama rusza w pląsy z partnerem we fraku. Obok rozpoczyna się wiejska potańcówka, a Barbie prezentują na wybiegu kolekcję mody jeansowej. Lalki na wieki zaklęte w niemowlęta energicznie machają nóżkami. Ależ jazda!
Słychać szelest, klekot, skrzypienie, stukot. To odgłosy materiałów, z jakich wykonane są lalki. W zależności od czasów, w jakich je wytwarzano, powstawały ze słomy, gliny, drewna, włóczki, filcu, porcelany czy plastiku. Obejrzałam też taką bardzo współczesną, do stworzenia której użyto torebek foliowych. Gdybym nie wiedziała z czego ją zrobiono, nigdy nie odgadłabym materiału bazowego.
Zwiedzając wystawę, każdy mógł odnaleźć pierwowzór lalki, która kiedyś była powiernikiem jego sekretów.
Spora część prezentowanych eksponatów ma swoje imię, jest opisana. Jednak są także takie, które pozostają anonimowe. Można im nadać drugie życie, tworząc nową opowieść...
Nie zawsze los zabawki okazywał się dobry. Czasami, kiedy stawały się zbędne, kończyły zapomniane na strychu lub w piwnicy. Zakurzone, zniszczone, w pracowni pani Julity odzyskują blask i szansę na nowe wcielenie.
Są także lalki będące patronkami różnych zawodów. Chociażby motanka „Młynarka”, która opiekuje się artystami i pracownikami Księżego Młyna w Łodzi. Lalki towarzyszyły człowiekowi na wielu etapach jego życia. Są obrzędowe, rytualne, teatralne, edukacyjne itd.
Inicjatorkami powstania Muzeum Lalki są Julita Pierzchała, która od dziesięciu lat prowadzi pracownię „Jupienter” i Elżbieta Hibner, prezes Stowarzyszenia Tylko #Księży Młyn. Muzeum mieści się na ulicy Przędzalnianej 51 w Łodzi. Zanim zdecydujemy się wybrać w to niesamowite miejsce, warto najpierw skontaktować się z właścicielką i umówić spotkanie. Poza zwiedzaniem można także zapisać się na warsztaty z tworzenia lalek. Jeśli zaznaczymy, że grupa jest z dysfunkcją wzroku, to możemy liczyć na możliwość dotykowego obejrzenia wybranych eksponatów.
Muzeum Lalki, Julita Pierzchała tel.: 505-113-430.
&&
Marta Warzecha
Popłynęły dźwięki harmonii i skrzypiec wygrywających skoczne melodie tańca wykonywanego w moim regionie, to jest krakowiaka. Po parkiecie ogromnej sali wiśnickiej strażnicy gładko posuwały się pary krokiem bocznym dostawianym, z podskokiem na dwa, raz po raz przytupując rytmicznie. W tym wszystkim zapragnęłam odnaleźć się ja sama.
W ubiegłym roku, w ramach projektu EtnoPolska „Łańcuch reakcji kulturotwórczych” powstała grupa obrzędowa „Kobylanie”, koordynowana przez pana dyrektora Ośrodka Kultury w Nowym Wiśniczu. Obecnie grupa przekształciła się w stowarzyszenie „Folkowa Kuźnia”, co umożliwi działalność na obszarze całego regionu oraz integrację między regionami.
Zawsze chciałam zgłębiać wiedzę oraz umiejętności śpiewu ludowego, co również oznacza działalność w zespole folklorystycznym. Przystąpiłam więc do realizacji planu, wiedząc, iż nie będzie to łatwe, choćby ze względu na obawy ludzi czy osoby prowadzącej zespół obawiającej się pracy z osobą niewidomą lub nawiązania z nią kontaktu.
Dzięki Agnieszce, mojej asystentce, wiedziałam, że będzie mi dużo prościej docierać na miejsce. Nie mogę pojąć, dlaczego miałam w tym czasie złe przeczucia, że zostanę odrzucona lub wyśmiana, a powodem odrzucenia byłaby niepełnosprawność, do której się rzecz jasna przyznałam. Nawiązałam kontakt na Messengerze z członkiem zespołu, który zaprosił mnie na próbę, co, muszę przyznać, bardzo mnie zaskoczyło, lecz to był przedsmak niespodzianki.
Po dotarciu do wiśnickiej strażnicy doznałam kolejnych pozytywnych emocji, gdyż osoby przybywające na spotkanie pozdrawiały nas bardzo serdecznie słowami: „Dzień dobry”, bo choć były to godziny wieczorne, to jednak widno na zewnątrz. Kiedy ja, Agnieszka i jej partner weszliśmy na ogromną salę, od razu poproszono nas, abyśmy się przysiedli bliżej, zażartowawszy przy tym, byśmy się nie bali, i tak znaleźliśmy się w centrum wydarzeń, które od razu mnie pochłonęły. Pierwszy raz bowiem byłam na spotkaniu rdzennie ludowego zespołu proponującego swój program, którego tematyka pokazuje zwyczajne życie, a do którego w dodatku pragnęłam przystąpić.
Przybycie na próbę, choć grupa jest tuż przed występem, było dla mnie bardzo ważne, bo umożliwiło mi posłuchanie, jak grupa pracuje oraz pooddychanie atmosferą samego spotkania. Zatem ja od momentu rozpoczęcia próby zaczęłam swoje na razie fikcyjne uczestnictwo, śpiewając razem ze wszystkimi pieśni, które mniej więcej znałam, a pieśni, których słowa były mi obce, usiłowałam sobie przyswoić. To była niesamowita zabawa, choć nadal nie opuszczały mnie wątpliwości: co ja tutaj robię, sama nie zdając sobie sprawy, jaka mnie czeka jeszcze niespodzianka. Po próbie postanowiłam porozmawiać z panią choreografką, gdyż to przede wszystkim ona ma głos decydujący. Zagadnięta przeze mnie pani natychmiast i bez zająknięcia powiedziała: „Jak najbardziej, może pani przyłączyć się do grupy”. Zapytana o barierę, jaką wielu ludzi widzi w mojej niepełnosprawności, oznajmiła, iż nie ma żadnych barier, a co do tańca, da mi dobrego partnera i wszystko będzie dobrze. Przyznam, że to było poza moim wyobrażeniem. Ten pamiętny wieczór zakończył się bardzo pomyślnie, tak iż wróciłam do domu rozluźniona i w niebiańskim humorze.
Wspaniały nastrój towarzyszył mi aż do następnego poniedziałku, kiedy to za zgodą pani Ady przyjechałyśmy na kolejną próbę, na której już byłam całkowicie rozluźniona, a moje wątpliwości co do uczestnictwa w zespole zostały uśpione w mojej podświadomości.
Jednak, aby nie pozostawić Ciebie, drogi Czytelniku, z zapytaniem, jakiż to program przygotowała grupa, spieszę z wyjaśnieniem, zaznaczywszy na wstępie, iż całość pomyślana była oraz przygotowana przez panią choreografkę na wysokim poziomie.
Po skończonej robocie w polu, chłopi uradzali, że dobrze by było napić się po pracy i tym samym umilić sobie kończący się dzień. Swoje kroki kierowali więc do karczmy będącej na dawnej wsi miejscem, gdzie można było napić się, a także dobrze się zabawić. Tu karczmarz witał przybyłych gorąco, oferując im piwo oraz wódkę. Pobrawszy sobie kto co chciał, chłopi zasiedli przy stole i rozpoczęli rozmowę o pracach polowych - słowem o tym wszystkim co w owym czasie ludziom na wsi spędzało sen z powiek. Z czasem, rozmowa o bieżących sprawach mężczyznom w karczmie przestała wystarczać. Zaczęto więc domagać się od karczmarza zawołania muzyki - to jest kapeli. W międzyczasie do karczmy przyszły kobiety i zaczęła się prawdziwa zabawa, a śpiewkom i tańcom zdawało się nie być końca.
Zatrzymam się jeszcze przy tańcach, bowiem krakowiak jest przede wszystkim czterowierszową przyśpiewką, stanowiącą swoistą rozmowę między dwoma osobami, zwłaszcza przeciwnej płci. Żeby nie być gołosłowną, podam przykład.
„Ty moja dziewczyno,
Dej się pocałować,
Jo jest chłopok stały,
Nie będziesz żałować.
Nie myśl Jasiu, nie myśl!
Nie ma o tym mowy,
Bo jo mam chłopoka,
Z Tarnowskiej Dąbrowy”.
Takich rozśpiewanych rozmów między chłopakiem a dziewczyną lub mężczyzną i kobietą było wiele na weselach czy innych zabawach wiejskich. Przyśpiewki te są również melodiami tanecznymi, toteż po ich odśpiewaniu muzykanci podejmują melodię, nierzadko odgrywając ją w drobnych wartościach rytmicznych, o krótkim czasie ich trwania (mowa o nutach).
Wtedy wszyscy zaczynają tańczyć.
Zespół, który wówczas był u progu swojego kolejnego występu, doczekał się prezentacji w dzień Jarmarku Wiśnickiego z okazji obchodów dni Wiśnicza.
Dzień później, ku mojemu zadowoleniu odbyła się próba, w której już miałam czynnie uczestniczyć. Jednak nie było to takie proste, gdyż grupa przygotowywała się do wyjazdu do Macedonii, na który się nie załapałam. Jednak na dobry początek, zaczęłam uruchamiać struny głosowe, bo czeka nas występ w jednej ze wsi należącej do gminy Nowy Wiśnicz. Tam, jak się dowiedziałam, będziemy wystawiać ten sam program co na jarmarku, zatytułowany „W karczmie”. Ja zaś zostałam przez panią choreografkę uprzedzona, że na zużywaniu mego gardła, jako jedynego w tym czasie instrumentu, rzecz się nie kończy i zbliża się czas wykorzystywania nóg, z czego się cieszę, gdyż Ada na następne spotkanie planuje poświęcić mi trochę czasu i indywidualnie pokazać podstawowe kroki wykonywanych przez zespół tańców. Tańców, bo, ku mojemu zaskoczeniu, grupa uczyła się polki, która nie będzie tylko obligatoryjnym tańcem na zbliżającym się festiwalu w Macedonii, lecz - to czuję podskórnie - wejdzie na stałe do naszego repertuaru, a czas tylko pokaże, czy intuicja, która nie śpi i tym razem, będzie mi sprzyjać.
Przystąpienie do grupy Folkowa Kuźnia uważam za prawie cud i choć nie wszyscy jej członkowie już potrafią nawiązać ze mną kontakt, po każdej z prób przyjeżdżam rozluźniona i w dobrym nastroju.
&&
Tomasz Matczak
W czerwcowym numerze „Sześciopunktu” ukazał się artykuł pióra Radosława Nowickiego pt. „Osoby z niepełnosprawnością przemówiły Szekspirem”. Traktował on o spektaklu, który miał swoją premierę w lutym br. na deskach Teatru Współczesnego w Szczecinie. O sztuce pt. „Sen nocy letniej”, opartej na motywach komedii angielskiego klasyka i inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami, słyszałem już wcześniej. Trudno powiedzieć, że spektakl wywołał jakąś burzę, bo nie wywołał, a jeśli już, to wyjątkowo cichą. Śledzę internet, obserwuję media społecznościowe oraz różne fora, więc gdyby była jakaś burza, to raczej usłyszałbym gromy. Spektaklu nie oglądałem, więc opieram się jedynie na tym, co mówili o nim sami twórcy. W ich zamyśle widowisko ma zwrócić uwagę na dwa tematy: na osoby niepełnosprawne oraz na ich potrzebę...
Hmmm, no właśnie, tu się zaciąłem, bo mam pewien problem. O spektaklu mówi się m.in. tak: „A gdyby tak wyobrazić sobie miejsce, w którym miłość jest dostępna dla każdego, bez kulturowych barier oraz społecznych ocen? Miejsce, w którym możemy bez wstydu i lęku mówić o swoich potrzebach i dążyć do ich realizacji”. Idea ze wszech miar górnolotna! Tyle, że nie bardzo klei się z tym, co zainspirowało Jakuba Skrzywanka i Justynę Sobczyk - reżyserów spektaklu, do podjęcia tematu seksualności w kontekście niepełnosprawności. Bodźcem bowiem był fakt zabrania przez siostrę za granicę niepełnosprawnego brata w celu spotkania z seksworkerką. I gdzie tu miłość, że tak zapytam?
Od czasu do czasu na łamach „Sześciopunktu” popełniam artykuły o polszczyźnie, więc wiem, że co prawda czasownik „kochać się” ma szerokie konotacje, ale, póki co, miłość to nie to samo co seks. Wydaje mi się, że obecnie często dochodzi do błędnego, z punktu widzenia logiki języka, użycia odwrotności inklinacji. Wyjaśnię to na przykładzie: twierdzenie, że pada deszcz, więc ulice są mokre, jest logicznie spójne, ale nie można go odwrócić, czyli twierdzić, że skoro ulice są mokre, to padał deszcz. Dlaczego? Ano dlatego, że mogła pęknąć rura lub przejechała polewaczka. Co to ma wspólnego z seksem i miłością? Otóż, gdy jakieś osoby darzą się głębokim uczuciem, to jego wyrazem jest intymne zbliżenie, ale w drugą stronę to nie działa, bo mówienie, że współżyją ze sobą tylko i wyłącznie takie osoby, które darzą się uczuciem, nie jest prawdziwe. W zacytowanym zaś powyżej fragmencie mowa jest o potrzebach, które powinny zostać zaspokojone i wygląda na to, że nie chodzi tylko o potrzebę miłości, ale również popęd seksualny, bo nie sądzę, że owa siostra, która zabrała niepełnosprawnego brata na spotkanie z seksworkerką, liczyła na to, że zakończy się ono głębokim uczuciem. Uwaga, ja nie krytykuję jej zachowania, ale konfrontuję z tym, co twórcy górnolotnie mówią o swoim spektaklu. Wydaje mi się bowiem, że nie tędy droga, gdy chce się poruszyć trudny i skomplikowany temat seksualności osób niepełnosprawnych. Temat, który, jak zauważyłem kilka miesięcy temu przy okazji Międzynarodowego Dnia Osób z Niepełnosprawnością - tu dygresja, do niedawna był to Dzień Osób Niepełnosprawnych, ale zmieniono nazwę zgodnie z jedyną słuszną i poprawną nomenklaturą - cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Ja nazwałbym to nie tyle zainteresowaniem, co niezdrową ciekawością lub wręcz wścibstwem, ale mogę przez nowoczesnych i europejskich zostać posądzony o pruderię. Cóż, moim zdaniem, sypialnia i to, co robi w niej dwoje ludzi, to teren prywatny i nie ma znaczenia, czy chodzi o niepełnosprawnych, pełnosprawnych, homo czy heteroseksualnych lub jakichkolwiek innych ludzi.
Inna rzecz, że obyczaje, delikatnie mówiąc, się zmieniają. W mediach społecznościowych można spotkać przejawy czegoś, co roboczo nazywam typhloekshibicjonizmem. Nie wiem czy z potrzeby serca, czy na fali trendu, ale niektóre osoby niewidome zapraszają innych obserwatorów do swej alkowy. Czy to źle? Na to pytanie niech każdy sam sobie odpowie. Dla mnie to dość dziwne. Rozumiem, że można prezentować społeczeństwu, jak niewidomy posługuje się komputerem czy smartfonem, jakich narzędzi używa, aby odróżnić kolory, jak daje sobie radę w kuchni, ale żeby zaraz opowiadać o intymnych szczegółach? Z drugiej strony, w dobie wyścigu po lajki i kliknięcia, to każdy temat jest dobry, jeśli nakręca zasięgi, a mówiąc prościej: po trupach do celu.
Nie twierdzę, że w kontekście osób z niepełnosprawnością intelektualną temat seksualności powinno się zamieść pod dywan. To niezwykle trudne i delikatne zagadnienie. Pewnie, gdyby nie wiązało się ono ze sferą psyche i dotyczyło najzwyczajniej w świecie rozładowania seksualnego popędu, to asysta seksualna załatwiałaby sprawę. Seksualność to jednak nie głód. W sumie to ciekawe pytanie, czy twórcy szczecińskiego „Snu nocy letniej” wzięli pod uwagę to, co może się stać, gdy osoba z niepełnosprawnością intelektualną w kimś się zakocha? Myślę, że to znacznie ważniejsza kwestia niż dywagacje nad wyższością niderlandzkiego prawa, dopuszczającego asystenturę seksualną, nad polskim. Sprowadzanie seksualności osób niepełnosprawnych do zaspokajania popędu jest uproszczeniem i może pociągać za sobą opłakane skutki w postaci poranionych ludzi. Nie sądzę bowiem, że ktokolwiek twierdzi, iż niepełnosprawność intelektualna wyklucza możliwość obdarzenia głębokim uczuciem.
Nie wiem, czy można twierdzić, iż osoby niepełnosprawne zostały przez twórców spektaklu „Sen nocy letniej” wmanipulowane w światopoglądową dyskusję o konieczności zrewidowania poglądów na moralność, bo sztuki nie widziałem. Po lekturze artykułu Radosława Nowickiego odniosłem jednak takie wrażenie. Oto fragment, który, moim zdaniem, o tym świadczy: „Na szczęście w «Śnie nocy letniej» jest nie tylko straszno, ale też śmieszno. Wszystko dlatego, że spektakl w trakcie przechodzi od baśniowości dramatu do współczesnego realizmu, co doskonale odzwierciedlają postacie nazwane strażnikami moralności. Wchodzą one w skład Klubu Adoratorów Miłości Prawdziwej (KAMP) i w szpiegowskich płaszczach oraz z doprawionymi wielkimi uszami za wszelką cenę dążą do tego, aby współczesny świat koniecznie nagiąć do własnych, sztywnych zasad i pouczają aktorów z niepełnosprawnościami, jak kochać oraz jak być kochanym zgodnie z fałszywą moralnością. Rady strażników są absurdalne, dialogi na wskroś przerysowane, a same postacie na tyle karykaturalne, że widzowie nie biorą ich na poważnie”. Mowa tu jest o „fałszywej moralności”, co oznacza, że jest jakaś prawdziwa. No tak, ale jaka? Wygląda na to, że nie taka w płaszczach i z długimi uszami.
I naprawdę nie chodzi mi o to, że ja nie stoję po tej samej stronie barykady, co zwolennicy nowoczesnej i europejskiej moralności. Po prostu uważam, że niekoniecznie wszystko, co się mówi i co pokazuje jest godne słuchania i oglądania. Trzeba umieć mówić i umieć pokazywać, a zaglądanie pod spódnice i za drzwi sypialń może uchodzi w pewnych kręgach, ale z pewnością nie ma nic wspólnego z godnością. I to nawet jeśli ktoś sam zadziera spódnicę i sam zaprasza do sypialni.
Tyle, że to podejście pewnie staroświeckie i nieeuropejskie!
&&
Izabela Szcześniak
Akcja książki Janette Oke pt. „Pewnego razu latem” toczy się na początku XX wieku na zachodzie Stanów Zjednoczonych.
Joshua we wczesnym dzieciństwie stracił rodziców, którzy zginęli w wypadku. Opieki nad chłopcem podjęli się dziadek z wujem oraz starsza o 5 lat ciocia Luiza.
Josh został otoczony przez domowników miłością. Chłopiec wychowywał się na farmie, więc obowiązków mu nie brakowało. Uczęszczał do szkoły i należał do zdolnych uczniów. Czas wolny często spędzał na zabawie nad rzeką i wędkowaniu.
Pewnego wieczoru Josh podsłuchał rozmowę dziadka i wuja, z której dowiedział się o zamiarze szukania odpowiedniego kandydata na męża dla cioci Luizy. Zaczęło się wybieranie stosownych chłopaków, a potem zapraszanie ich na niedzielne obiady. Dziewczyna nie pokochała żadnego z zaproszonych przez ojca młodzieńców.
Podczas żniw niespodziewanie przyjeżdża pradziadek Josha. Między chłopcem a dziadziem zawiązała się piękna przyjaźń.
Jak potoczą się dalsze losy Josha i jego rodziny?
Przeczytajcie sami! Polecam, Janette Oke „Pewnego razu latem”, czyta Artur Bocheński, książka dostępna w formacie Czytak i Daisy.
&&
&&
Pisze wiersze od kiedy pamięta. Autorka tomiku poezji „Aż do świtu” (1998 r.).
Z wykształcenia anglistka, amerykanistka i coach. Na co dzień pracuje ze studentami w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, od lat współpracuje również z fundacjami i organizacjami pozarządowymi, wspierając innych w rozwoju.
Jej pasją jest człowiek i jego złożona natura oraz różne formy wyrazu artystycznego - maluje, tworzy biżuterię, lubi zatrzymywać krajobrazy w kadrze. Uwielbia spotkania z ludźmi, dobrą literaturę i muzykę, taniec, spacery, podróże oraz grę w brydża.
Drugi tomik poezji Agnieszki Mikołajewskiej pt. „Karmnik Poetycki” jest podróżą przez różne obszary życia. Autorka dzieli się w nim swoimi obserwacjami dotyczącymi tego, co ważne, komentując współczesną rzeczywistość skupioną na zgiełku czy lęku, odnajdując w niej spokój, piękno i nadzieję.
&&
Agnieszka Mikołajewska
wieczne pióra poezji
piszą na pięcioliniach dusz
nieustanne apele
o przestrzeń tajemnicy
nie chciej zrozumieć wszystkiego
nie stawiaj kropek
świat tak cudownie
nieskończony
bo gdyby nie było
tego co będzie
ani nie było
tego co było
gdybyśmy
gdybać przestali
życie cudowne
chwilą
tak niewiele potrzeba
muśnięcie słońca na powiekach
soczystość jabłka prosto z drzewa
miękkość trawy pod stopami
rytm ciszy deszczu szemrzącego za oknem
szelest drzew wsłuchanych w ptasie koncerty
dotyk aksamitnych płatków
zapach świeżej kromki i porannej kawy
spokój poduszki co zabiera zamęt dnia
perlista radość dziecięcego zachwytu
dar spotkania każdego który przychodzi z miłością
a my zawieszeni gdzieś pomiędzy przyjemnością a cierpieniem
lękiem a poczuciem nienasyconej kontroli
w swoich mydlanych bańkach
szufladkach i gorsetach
kłamstwach walki o próżne
które i tak znuży
zatrwożeni wciąż o swoje
szukamy szczęścia nie tam
nagle
na przystanku życia
patrzymy prosto w oczy
dostrzegamy innych
nagle
widzimy więcej
jesteśmy
spokojnie
wolno
ciszej niż zwykle
niespiesznie czekamy
na kolejne chwile
na słońce
na ciszę po burzy
uczymy się siebie
czy będziemy
innymi ludźmi
życie większe ode mnie
smakuje imbirem i pomarańczą
kroplą rosy i łzą zmieszaną z deszczem
nagle serce odkrywam
z niedowierzaniem
że prawda w nim
od zawsze
uśmiecham się do przechodnia
z wdzięcznością
jest ze mną
na krócej
na dłużej
może jest tylko obok
pozostawia ślad
spełnienie
smakuję
czasem ma kolor wina
a czasem lawendy
przesypuję piasek w klepsydrze
wciska się pod powieki
nie wybaczy nieżycia
marnotrawstwa serca
jedna chwila
mały czas
niespiesznie
sączę
kroplę po kropli
poczuć serce życia to pójść w góry
zmagać się z każdym krokiem
dojść na szczyt innym człowiekiem
poczuć serce życia to wypłynąć na morze
doceniać każdą chwilę łagodnego błękitu fal
zanim przyjdzie sztorm
bo przyjdzie przecież
to spojrzeć w zalęknione oczy temu
który zaraz po drugiej stronie
i dodać mu sił
to przygarnąć biedę i odrobinę odmienić jej świat
bez zbędnej litości
szanować wybory innych
w wolności do popełniania błędów
obierania innych ścieżek od naszej
to zachować pokój pomimo krzyku dookoła i paniki
że tym razem to na pewno koniec świata
to pogodzić się z nieuchronnym
bez żalu i poczucia krzywdy
poczuć serce życia to
przyjąć każdą chwilę
z wdzięcznością dla podarunku
dobrego pomimo wszystko
pomimo naszych mniejszych i większych potknięć
uwierających kamyków wątpliwości
i zniechęcenia
poczuć ten cichy rytm naszego wiernego towarzysza
własnego serca
powtórki nie będzie
nie ma lepszych czasów
czas jest
jaki jest
uczy nas żyć
tracić
odradzać się
iść dalej
wszystko jest darem
na krócej
na dłużej
na maleńką chwilę
na życie
czas zawsze najlepszy
na miłość
ona po nas pozostanie
jestem tym, co o mnie sądzisz
jestem tym, kim sądzę, że jestem
jestem, kim jestem
trzy poziomy
prawda tylko jedna
prawdziwe piękno
wzrasta długo
przenika
odchodzi do innych
pozostawia ślad
niezapomniane
odmienia na zawsze
pozory
szczęściu niepotrzebne
cisza jesieni
otula mgłą wspomnienia
te radosne
układam w latawiec
puszczam wolno
iskierki szczęścia
na zadumanym niebie
te trudne
szyją blizny
na moim sercu
to moja siła
mamy w sobie tyle darów
ja subtelność strumyka
ty potęgę wodospadu
nie ma wodospadu
bez strumyka
przechodzą razem
w silną rzekę
biorę daję
dajesz bierzesz
w tańcu w życiu w tańcu
uważni
niezbędni
sobie nawzajem
delikatnie dotykam wiatru
gram na strunach ciszy
słyszę
jak rośnie spokojnie
we mnie
jestem
nie trzeba więcej
otula mnie cisza
świat oddycha głęboko
spokojnie
jeszcze będzie pięknie
dar czasu
bezcenne chwile
docenienia
bycia z innymi
ze sobą
małe rzeczy
wielkiej wagi
jeszcze będzie pięknie
pukam do ciebie cichutko
odwracasz się
nie widzisz mnie
nie mam twarzy
i mam wiele twarzy
jestem w tobie
od dzisiaj od wczoraj od dawna
czekam
nie dłużej nie krócej będę czekać
szukam twojej ręki
by było raźniej
szukasz mojej
mijamy się
nie znasz mnie
i znasz
odwracasz oczy
patrzysz przed siebie
czekam
pójdę obok
kiedyś wyciągniesz dłoń
i znajdziesz moją
o mojej twarzy?
o innej twarzy?
kobietę
którą nosisz w sobie
&&
&&
Krystian Cholewa
Rodzice bardzo się cieszyli moim przyjściem na świat; jestem ich drugim dzieckiem, mam starszą siostrę. Przez okres płodowy rozwijałem się w brzuszku mojej mamy bardzo dobrze, nie było żadnych komplikacji. Mama regularnie chodziła na badania kontrolne do ginekologa i stosowała się do zaleceń lekarza, nigdy nie spożywała alkoholu, ani nie paliła papierosów. Planowo miałem przyjść na świat 21 grudnia, jednak pojawiłem się nieco wcześniej, bo w dniu 12 grudnia. Urodziłem się w zamartwicy, jednak gdy podano mi tlen, sytuacja wróciła do normy, otrzymałem bowiem osiem punktów w skali Apgar. Była to wielka radość dla całej mojej rodziny, wspaniały prezent na święta Bożego Narodzenia, dzieciątko się narodziło.
Przez pierwsze miesiące rozwijałem się prawidłowo, przesypiałem całe noce, nie chorowałem poważnie. Jednak z czasem mama zauważyła, że mam problemy z siadaniem. Gdy podczas wizyt kontrolnych mówiła o tym lekarzowi prowadzącemu, on apelował do niej, by zmniejszyć mi masę ciała, ponieważ byłem bardzo otyły. Moi rodzice zaczęli szukać pomocy poza województwem opolskim w celu poznania prawidłowej i szybkiej diagnozy. Dopiero jednak po dwóch latach tułaczki od Wrocławia aż po Kraków, lekarz pediatra na Górnym Śląsku postawił diagnozę, która brzmiała następująco: „Dziecięce porażenie mózgowe” i dodał, że nie wiadomo, czy w ogóle będę chodził w przyszłości i z pewnością bez kilku operacji się nie obejdzie.
Informacja lekarza była szokiem dla moich rodziców - syn niepełnosprawny. Mama przez kilka tygodni żyła jakby w innym świecie, miała czarne myśli, sądziła, że dalsze życie nie ma sensu. Tata był dla niej ogromnym wsparciem, pocieszał ją w trudnych chwilach, mówił, że lekarze wszystkiego do końca nie wiedzą, wychodził wcześniej z pracy, by pojechać ze mną na kolejne wizyty lekarskie. Mama przez cały czas była ze mną w domu. Nasza cała rodzina, w tym wujkowie i ciocie, była pochłonięta swoimi sprawami (dzieci i gospodarstwo rolne), więc mama nie mogła liczyć na ich wsparcie fizyczne i psychiczne. Dlatego brała do ręki Pismo Święte, w którym znajdowała wiele bardzo mądrych słów, takich jak: „Kto wytrwa do końca, będzie zbawiony”; one dodawały jej siły do walki z chorobą syna.
Na początku lat 90. XX wieku temat niepełnosprawności w ogóle nie istniał. Ciężko było rodzicom pogodzić się z moją chorobą. Sądzili, że zawsze dziecko na świat przychodzi w pełni sił. Pomimo ogromu cierpienia, jakie na nich spadło, zdawali sobie sprawę, że muszą zrobić wszystko, co będzie w ich mocy, bym w przyszłości był jak najbardziej samodzielny i nie miał do nich pretensji, że nie walczyli o moją sprawność.
Dlatego, nie zważając na złe warunki drogowe, brak komfortu w samochodzie, małym fiatem podążali ze mną na kolejne wizyty lekarskie na Górny Śląsk i do Krakowa. Dopiero w wieku czterech lat, po przebytym zabiegu na przedłużenie lewego ścięgna Achillesa, zacząłem samodzielnie się poruszać; przedtem bowiem moja niepełnosprawność stanowiła ogromny problem dla rodziny, ponieważ musieli mnie nosić na rękach lub wozić w wózku spacerowym.
Mama po urlopie wychowawczym miała zamiar wrócić do pracy jako krawcowa, jednak moja niepełnosprawność sprawiła, że na zawsze musiała pożegnać się ze swoim zawodem. Tata natomiast myślał o zmianie swojej profesji, która miałaby się wiązać z częstymi wyjazdami poza granice naszego kraju, jednak moja sytuacja zdrowotna sprawiła, że postanowił pozostać na miejscu i wspierać rodzinę. Było im bardzo ciężko, ponieważ nie mieli żadnego wsparcia ze strony rodziny jak i organizacji pozarządowych. Brak dostępu do internetu, informatorów, poradników i czasopism sprawiał, że nie mieli pojęcia o istniejących ulgach na przejazdy koleją czy o dotacjach na zakup samochodu realizowanych przez PFRON, dedykowanych osobom niepełnosprawnym. Także sytuacja finansowa mojej rodziny była niekorzystna, gdyż ojciec był jedynym żywicielem rodziny, a mama nie mogła podjąć zatrudnienia ze względu na moją ciągłą rehabilitację i edukację, które zajmowały bardzo dużo czasu. Nie otrzymywaliśmy żadnego świadczenia socjalnego. Dodatkowo mama musiała jeszcze samodzielnie opłacać składki w systemie emerytalnym KRUS. Jedyną siłą, która trzymała ich przy życiu, była wzajemna miłość, wsparcie i wiara w Boga. Wiedzieli, że jeżeli po ludzku sytuacja jest trudna, to jeszcze istnieje Siła Wyższa, której oboje bezgranicznie zawierzyli. Nigdy się mnie nie wstydzili przed swoimi znajomymi. Mama mówiła, że jak czegoś w życiu nie można zmienić, to trzeba się z tym pogodzić, wtedy jest łatwiej znieść tę ciężką sytuację. Jednak musiało upłynąć dużo czasu, by rozpoczął się cały proces akceptacji mojej niepełnosprawności przez rodziców.
&&
Iwona Włodarczyk
Pełna energii, tryskająca humorem oraz chęcią do działania na wielu płaszczyznach życia, to tylko kilka określeń przedstawiających ociemniałą Teresę Ś. Teresa jest jedną z wielu osób, które, z powodu utraty wzroku, musiały odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Przestawienie się na bezwzrokowe wykonywanie czynności u każdego przebiega w różnym tempie, a jednym z czynników skracających ten okres jest determinacja w dążeniu do realizacji własnych pasji. Dla Teresy taką pasją, pozwalającą na oderwanie myśli od codziennych problemów, jest jej własny ogród, który, pomimo braku wzroku, pieczołowicie pielęgnuje.
Tereso, jakie rośliny można znaleźć w Twoim ogrodzie?
Przede wszystkim zacznijmy od tego, że nie byłoby tego ogrodu, gdyby nie pomoc moich bliskich, z którymi konsultuję większość moich nasadzeń. Co do roślin, które w nim sadzę, w większości są to rośliny i krzewy mające charakterystyczny zapach bądź kształt, to pomaga mi w orientacji w przestrzeni, w której się poruszam.
Nie ukrywam, że do moich ulubionych drzew należą brzozy, którymi mam obsadzoną jedną trzecią działki; są to bardzo różne odmiany.
Mam też katalpy - bordową i białą, bardzo lubię kształt ich liści, a także oliwnik czy azalie pachnące. Według tych zapachów w okresie kwitnienia orientuję się w jakiej części ogrodu jestem.
Na terenie mojej działki rosną tulipanowce, rubinie czy jarzębiny, których owoce są przysmakiem dla wielu ptaków. W moim ogrodzie rosną także różne odmiany hortensji, lilaków oraz kaliny wonnej. Mam też rabatę zimo-zieloną, na której rosną kosodrzewiny, świerki, jałowce płożące. Staram się tak dobierać drzewa i krzewy, żeby stanowiły pożywienie dla pszczół i ptaków, a ich liście jesienią były bazą do kompostu.
Muszę się przyznać, że jestem miłośniczką kompostowania i nawożenia w ten sposób gleby.
W jaki sposób odróżniasz chwasty od roślin ozdobnych?
Ciekawe pytanie. Zacznijmy od tego, że nie traciłam zbyt szybko wzroku, następowało to stopniowo, a ja czytałam wiele na ten temat. Plewiąc ogródek, rabaty czy grządki, dotykałam chwastów, badałam strukturę i budowę liści, jak są zbudowane, jak smakują, jak pachną. Weźmy na przykład roślinę o nazwie bluszczyk kurdybanek, w średniowieczu słynne zioło, obecnie chwast. Roślina ta posiada specyficzny zapach, a przy tym ma ciekawą budowę liścia - okrągły z lekko zaokrąglonymi krawędziami, łodyga kwadratowa i ciekawy zapach. Płoży się po ziemi, ma maleńkie kwiatuszki. Plewiąc, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie dany chwast. Choćby taki mniszek lekarski - rozpoznaję go poprzez potarcie palcami jego liści, kiedy wykształci się kwiat, sprawa jest znacznie prostsza. W przypadku traw i perzy dotykałam palcami ziemi i szukałam specyficznych łodyg i liści, ale nie zawsze jest łatwo, czasami zdarzają się drobne wpadki; jednak mam przyjaciół i rodzinę, którym zawsze mówię - pomóżcie, jeśli coś widzicie, powiedzcie - a ja to zrobię.
Dużą pomocą i wiedzą dzieli się ze mną siostra, doradzając mi, jak mam postępować, gdy moje rośliny chorują lub mają pasożyty.
Czy zdarzyło Ci się pomylić i w trakcie pielęgnacji usunąć nie te rośliny co trzeba?
Oczywiście, pielęgnując ogródek, zapomniałam o tym, iż rok wcześniej jesienią nasadziłam kępy krokusów. Wiosną usłyszałam informację od bliskich, że moje krokusy pięknie kwitną, a w czerwcu, jak to zawsze, rzuciłam się do plewienia skalniaka i jakież było moje zdziwienie, kiedy skubiąc ogromną kępę liści, które wzięłam za trawę, natrafiłam na spodzie na cebulki. Przeprosiłam roślinki i na nowo umieściłam je w glebie. Zdarza mi się też na wiosnę nasadzić rośliny jednoroczne, na przykład żeniszek czy aksamitki, a po jakimś czasie biegnę z kolejnymi roślinkami, by umieścić je w tym samym miejscu. Niedawno miałam taką sytuację, że zachwycałam się liśćmi łopianu, który wzięłam za ciekawą roślinę, po czym moja siostra powiedziała mi, że to chwast, więc usunęłam go ze skalniaka i zaniosłam pod moje brzózki na skarpę, gdzie może spokojnie rosnąć.
Ekologia to coś, na co zwracasz szczególną uwagę. Jakie działania z nią związane uskuteczniasz w swoim otoczeniu?
Przede wszystkim staram się zbierać wodę deszczową, którą następnie wykorzystuję do podlewania moich rabat. Używam zrębaka do rozdrabniania suchych, obciętych gałęzi i powstałe zrębki wykorzystuję do ściółkowania rabat, co niewątpliwie ułatwia mi pielęgnację roślin i chroni przed chwastami. Stosuję naturalne metody zwalczania szkodników, przygotowując samodzielnie opryski z takich ziół, jak czosnek, wrotycz, pokrzywa. Unikam stosowania chemii, ale wiadomo, w przypadku chorób występujących na drzewkach owocowych czasami jest konieczne zastosowanie wczesną wiosną oprysków chemicznych. Stosujemy w domu wypalarkę elektryczną do usuwania chwastów, nie korzystamy z oprysków chemicznych w pielęgnacji trawnika. Jak wcześniej wspominałam, przygotowuję kompost i ściółkuję jesienią rośliny ozdobne, krzewy, drzewa owocowe. Jestem zwolenniczką metody pielęgnacji „no dick”, gdyż wiem, iż w glebie znajdują się pomocne nam bakterie i mikroorganizmy, które pielęgnują tak samo rośliny, więc staram się jak najmniej ingerować w strukturę gleby.
Jak wspomniałaś, cały czas poszerzasz zasoby roślinne. Skąd czerpiesz wiedzę o nowych gatunkach, np. kwiatów?
Lubię rozmawiać z ludźmi na różne tematy, a nie ukrywam, że temat ogrodnictwa jest mi bardzo bliski i to od nich wielu rzeczy się dowiaduję. Kiedyś bardzo dużo czytałam, ale wiadomo, sytuacja moja uległa zmianie. Teraz słucham różnego rodzaju dostępnych programów a także podcastów. Wspaniale jest móc spotykać w składach ogrodniczych zapalonych ogrodników i cieszyć się ich wiedzą oraz poznawać ich doświadczenie w uprawie danych roślin. Wiele lat walczyłam z chorobą atakującą moją brzoskwinię; dzięki poznanemu ogrodnikowi dowiedziałam się, jak mogę sobie z tym problemem poradzić. Dużą pomocą jest tutaj internet i zawsze, kiedy decyduję się na zakup nowych roślin, najpierw sprawdzam, jaki odczyn pH gleby i wymagania ma dana roślina, by optymalnie rosła. W dużej mierze koncentruję się na rodzimych gatunkach, ale lubię również eksperymentować, szukam roślin przyjemnych w dotyku o ciekawym zapachu i niepowtarzalnej strukturze liścia bądź kwiatu, by to ułatwiało mi ich rozpoznanie i pielęgnację. Wiosną bardzo lubię wysiewać warzywa do moich inspektów, następnie pikować i sadzić do gleby. Ta praca pozwala mi się odprężyć i zrelaksować i cieszę się ze swoich małych sukcesów.
Czym jest dla Ciebie możliwość samodzielnej uprawy roślin?
Uprawa roślin pozwala mi udowodnić, że coś potrafię zrobić samodzielnie, a nic tak nie smakuje przepysznie, jak własnoręcznie wyhodowane rzodkiewki, ogórki, papryka czy pomidory, które mają niepowtarzalny smak i aromat. Cieszę się, gdy udają mi się plony, ale nie przejmuję się też tym, gdy zdarzają mi się małe porażki. Mówię sobie, że kolejny rok będzie lepszy, zawsze staram się na ten temat dużo rozmawiać i słuchać porad innych doświadczonych ogrodników. Nie ukrywam, że ogromną frajdą jest dla mnie znalezienie wśród liści pięknej dyni Hokkaido bądź cukinii, to jest jak zabawa w chowanego. Jest masa liści, a ja szukam kolejnego mojego dzieła, które stworzyła tak naprawdę natura. To przede wszystkim ogromna radość i terapia dla człowieka, który traci bądź stracił wzrok. Możliwość dotykania ziemi i roślin działa niesamowicie pozytywnie na człowieka. Wychodzę z założenia, że brak wzroku to nie jest koniec świata, że można sobie też radzić w takich sytuacjach.
&&
Stary Kocur
Niewidomi czasami podejmują nadludzkie wysiłki, żeby udowodnić sobie, swoim bliskim i w ogóle ludziom, że więcej potrafią, niż jest to dla nich korzystne. Czasami też rodzice, rodzina, ludzie, a nawet instruktorzy rehabilitacji wymagają od niewidomych tego, co jest dla nich nieosiągalne.
Jeden z mitów na temat niewidomych głosi, że są oni uzdolnieni muzycznie. Ależ oczywiście, że są tacy niewidomi, jednakże nie wszyscy. I jeżeli rodzice, kierując się takim mitem, wymagają od niewidomego „dziecięcia”, żeby zostało tak słynnym artystą, jak Stevie Wonder lub Andrea Bocelli - to biedne jest ich dziecię.
Jeżeli rodzice słyszeli o Jerzym Płonce czy Janie Krempie (obaj profesorowie matematycy) i dziwią się, że ich córa lub syn nie lubią matematyki, stawiają im jako przykład tych dwóch profesorów i wielu innych matematyków - jeżeli wymagają, żeby przyłożyli się do matematyki - oj, biedne jest ich dziecię.
Ale co tam mówić o niewidomych naukowcach, muzykach, literatach, politykach i inszych wybitnych niewidomych człowiekach - na mniejszych sprawach też można wykazać, że jedni mogą, a drudzy nie mogą.
Kiedy łowiłem myszki w białostockiej spółdzielni niewidomych, znałem niewidomą dziewczynę, która nie miała za grosz orientacji przestrzennej. Za starego diabła nie mogła zapamiętać, że wychodząc z warsztatu, w którym pracowała kilka lat, należy przejść przez dziedziniec, skręcając lekko w prawą stronę - zawsze skręcała pod kątem ostrym w lewą. No i czy można było od niej wymagać, żeby samodzielnie chodziła po mieście, robiła zakupy itp.?
Znam też dziewczynę widzącą, która ma prawo jazdy, ale tak lichą orientację przestrzenną, że gdyby nie internetowa nawigacja, nie trafiłaby na uczelnię, na której studiuje już piąty rok ani z uczelni do domu. No i czy obie dziewczyny mają czuć się gorsze? Mają sobie i komuś coś udowadniać?
Ojciec mojego protoplasty w wojsku służył, brał udział w wojnie, z niewoli uciekł i dwóch kolegów wyprowadził, działał w AK, ale nie ugotował sobie nigdy nawet jajek, ani herbaty nie zaparzył. Tak przynajmniej twierdziła jego żona. Taki miał kulinarny talent. To jego syn a mój protoplasta, chociaż nie widzi, ale tylko jajka i pyzy z mięsem potrafi ugotować - tak samo zaparzyć kawę czy herbatę. No i co więcej od niego wymagać? Patałach i tyle, chociaż jego kolega lubi i umie gotować smacznie. Czy mój protoplasta powinien się wstydzić i na siłę polubić kuchnię?
No, a brajl... Czy należy wymagać od wszystkich, nawet starych, ociemniałych, żeby nauczyli się sprawnego pisania i czytania brajlem? A to po co im? Przynajmniej oni uważają, że nie jest to do niczego potrzebne. I, moim zdaniem, mają rację. Wprawdzie z lekarstwami sami sobie by radzili, ale przecie tylko do tego nie warto podejmować tak wielkiego wysiłku, żeby się brajla nauczyć. Przecie literatura i prasa są dostępne w znacznie łatwiejszej postaci, a stary człek rzadko kiedy nauczy się biegle czytać brajlem.
W tym miejscu muszę podzielić się doświadczeniami mojego protoplasty. Otóż pracował on ongiś w zakładzie rehabilitacji i zmuszał słabowidzących, coby się brajla uczyli. Teraz tego żałuje. Bo po pierwsze, na ogół nic z tego nie wychodziło, a po drugie - instruktorzy używali dziwacznych metod przekonywania. Twierdzili, że „kiedy stracisz wzrok całkowicie, wtedy docenisz brajla”.
Paskudna sprawa, bo ci słabowidzący nawet myśleć nie chcą o możliwości straty resztek wzroku, boją się tego i nie wyobrażają sobie życia bez wzroku.
Ludzie widzący bardzo mało wiedzą o rehabilitacji niewidomych. Porównują siebie z zawiązanymi oczami do niewidomych.
Czy można im udowodnić, że być niewidomym i człekiem widzącym z zawiązanymi oczami to zupełnie coś innego. Tym, którzy chcą wyciągać wnioski z takiego zestawienia, proponuję, żeby porównali osoby nieumiejące pływać z dobrymi pływakami. No i wyobraźcie sobie, że ci drudzy czują się w wodzie jak ryby, a ci pierwsi w panikę wpadają i się topią.
Osobę nieumiejącą pływać porównać można z osobą widzącą z zawiązanymi oczami, a pływaka z dobrze zrehabilitowanym niewidomym.
Ale nie wszyscy widzący mają tak wypaczone pojęcie o niewidomych. Przecie są świetni instruktorzy rehabilitacji, widzący tyflologowie i inne osoby, które znają niewidomych i wiedzą, na co ich stać, chociaż i oni obciążeni są stereotypami niewidomych, mitami na ich temat i różnistymi wypaczonymi poglądami. Ale jednak im to z pewnością mniej trzeba udowadniać, że niewidomi to i owo potrafią. Czasami jednak konieczne jest udowodnienie, że „ja potrafię”. Komu takie udowodnienie może być potrzebne? Ano, często samemu sobie i często innym ludziom, w tym instruktorom rehabilitacji. Ci ostatni wiedzą dużo na co stać niewidomych, ale nie zawsze wiedzą, na co stać Zosię, Kasię i Pawła. A te osoby o pięknych imionach też nie zawsze wiedzą, na co je stać. Często brak wzroku tak ich przytłacza, że nie zauważają nic dobrego w swoim życiu ani możliwości, jakimi dysponują.
Jak myślicie, ilu człowieków wie, że ma 32 zęby? Oj, pewnie nie wszyscy to wiedzą, ale niechaj tylko któryś z ząbków zacznie boleć... Oj, wtedy każdy będzie wiedział o tym jednym zębie, chociaż nie wie, że aż 31 zębów go nie boli. Tak właśnie „boli” brak wzroku, że może tłamsić wszystkie dążenia, szanse, a nawet wszelkie próby przezwyciężania trudności.
Z powyższych wywodów wynika, że nie należy ani sobie, ani innym człowiekom udowadniać na siłę, że się to i owo potrafi. Czasami skórka niewarta jest wyprawki. Z drugiej strony, niewidomi nie powinni rezygnować z niczego, co jest w życiu ważne, a co mogą osiągnąć. Bo łatwo jest zrezygnować z wszystkiego, stać się człowiekiem zależnym, niesamodzielnym, uciążliwym dla innych człowieków, nieszczęśliwym i unieszczęśliwiającym najbliższych - rodziców, męża, żonę, rodzeństwo. Ważne jest, żeby zachować umiar i zdrowy rozsądek - nie rezygnować z niczego bez wyraźnej potrzeby i nic na siłę nie udowadniać. Onufry Zagłoba zwykł był mówić: „Znaj proporcjum mocium panie”. Kierujmy się więc tą zasadą.
Łatwo powiedzieć, trudniej jest przekonać i wykonać.
Dodam, że do niewidomych łatwiej jest dotrzeć, to i owo wytłumaczyć. Niewidomi spotykają się na turnusach rehabilitacyjnych, w ośrodkach szkolno-wychowawczych, w zakładach pracy chronionej, w świetlicach kół PZN, w stowarzyszeniach i fundacjach. Wymieniają doświadczenia i poglądy na listach dyskusyjnych, czytają „Sześciopunkt” i „Pochodnię”. Ułatwia to zdobywanie wiedzy tyflologicznej, chociaż wcale łatwe nie jest. Bowiem prawie wszędzie tam przekazywane są również błędne poglądy, uprzedzenia, przykłady złego traktowania niewidomych itp.
Jeszcze gorzej jest z dotarciem do osób widzących z prawdziwymi informacjami na temat niewidomych. Środki przekazu, artyści i inne osoby publiczne lubią uproszczenia i lubią robić wrażenie. Dlatego chętniej pokazują trudności niewidomych niż ich możliwości, a jeżeli pokazują te drugie, to często jako coś nadzwyczajnego, coś niezrozumiałego, coś czego on czy ona by nie potrafili.
Na zakończenie tych rozważań dodam, że tylko liznąłem problem, a nie pogłębiłem. Jest to temat na książkę, a nie na felieton.
&&
Jolanta Kramarz
Prezeska Fundacji Vis Maior
Wraz z zespołem Fundacji Vis Maior oddaję w twoje ręce ten poradnik w nadziei, że znajdziesz w nim najpotrzebniejsze wskazówki przydatne w trudnym czasie zmiany w twoim życiu - czasie przejścia z rzeczywistości, w której dominuje wzrok, do funkcjonowania w bezbarwnym świecie spowitym mgłą, a może nawet pozbawionym światła. Zdaję sobie sprawę, że po wyjściu od okulisty z negatywnym rokowaniem możesz w naszych polskich warunkach odczuwać zagubienie. Ostatni poradnik o tej tematyce: „Człowiek niewidomy. Wskazania dla ociemniałych i tracących wzrok” autorstwa Stanisława Żemisa, został napisany prawie pięćdziesiąt lat temu. Od tamtego czasu sporo się zmieniło, dlatego tym poradnikiem, zarówno ja, pracownicy Fundacji Vis Maior, jak i cały zespół specjalistów zaangażowanych w jego powstanie, pragniemy odpowiedzieć na potrzeby współcześnie żyjących osób takich jak ty - które tracą albo utraciły wzrok niedawno.
Kiedyś ja też traciłam wzrok, ale kiedy musiałam się z tym zmierzyć, nie dostałam żadnych wskazówek, jak sobie radzić. Po części sama dochodziłam do pewnych umiejętności i wiedzy metodą prób i błędów, po części korzystałam z instruktażu, a dotarcie do specjalistów i osób niewidomych mogących przekazać mi potrzebną wiedzę kosztowało mnie sporo wysiłku. Stąd pomysł, by ułatwić ci drogę do niezależnego życia i zaoszczędzić krążenia po labiryncie prób i porażek.
Od dwudziestu lat w Fundacji Vis Maior pomoc znajdują osoby tracące wzrok. To wspieranie uznaję za jedno z najważniejszych zadań, jakie wypełnia Fundacja, gdyż nadal nie ma w Polsce kompleksowego systemu pomocy osobom znajdującym się w takiej sytuacji.
Wielką wartością jest dla mnie włączanie do grona naszych szkoleniowców także osób niewidomych, które same doświadczają niewidzenia. Przy planowaniu szkoleń bazujemy w Fundacji na swoich doświadczeniach osobistych i zawodowych. Od 2006 roku organizujemy, realizujemy i stale doskonalimy kompleksowy program szkoleń z zakresu umiejętności niezbędnych do samodzielnego życia po utracie wzroku. Zakres tych szkoleń zmieniamy, korzystając z gromadzonych doświadczeń i uwzględniając potrzeby zgłaszane przez ich uczestników. Naszą wiedzą i praktyką chcemy dzielić się możliwie najszerzej, dlatego postanowiliśmy opracować poradnik, który możemy dać ci na start.
Z publikacji dowiesz się, jak sobie radzić z wieloma barierami spowodowanymi utratą widzenia, jak poradziły sobie z nimi takie osoby, jak Paulina, Tomasz i Konrad. Znajdziesz wskazówki, kiedy szukać wsparcia okulistycznego, a kiedy trzeba zwrócić się o pomoc do innych specjalistów. Jakie są psychologiczne konsekwencje utraty wzroku, jak twoi bliscy mogą tobie, a zarazem i sobie pomóc, czego powinnaś/powinieneś się nauczyć i gdzie szukać odpowiednich szkoleń rozwijających samodzielność, a także jak możesz sobie radzić, jeśli brak wzroku jest jedną z wielu twoich niepełnosprawności, albo gdy jesteś osobą w wieku senioralnym. Znajdziesz tu także wiele konkretnych porad praktycznych. Jak nienagannie się ubrać, jak czytać bez wzroku, czy też jak zapanować nad przestrzenią wokół siebie. Jak korzystać z nowoczesnych technologii, sprzętu specjalistycznego i jak przystosować do swoich potrzeb urządzenia gospodarstwa domowego. W jaki sposób samodzielnie poruszać się i podróżować. Jakie są twoje prawa i jak z nich skorzystać. Dowiesz się też, jak żyło się niewidomym w minionych latach. Niniejszy poradnik zawiera również słownik trudniejszych terminów i wkładkę informacyjną o organizacjach, które obecnie prowadzą szkolenia dla osób nowo ociemniałych.
Dziękuję wszystkim, którzy pracowali nad planem publikacji, przygotowali artykuły i je redagowali.
Życie po niewidomemu może być bardzo satysfakcjonujące, chociaż wymaga odwagi. Każdy może być samodzielny na swoją miarę, ale na początku tej drogi do samodzielności, aby nie błądzić, trzeba się sporo nauczyć i dowiedzieć.
Powodzenia!
Źródło: https://fundacjavismaior.pl
&&
Na obchody jubileuszu szkoły w Owińskach zaproszono władze PZN, władze z regionu, zabrakło jedynie nas, wieloletnich absolwentów tworzących historię placówki. Ból wielki w sercu się rodzi, gdy czytasz o czymś, co już ciebie nie dotyczy.
Niebawem minie półwiecze, gdy po raz pierwszy opuściłem dom rodzinny. Do podstawówki miałem pięć minut drogi, ale problemy ze wzrokiem uniemożliwiły mi naukę w środowisku. Do Owińsk trafiłem w 1973 roku. Każdy uczyć się gdzieś musiał, wtedy nie mieliśmy innego wyboru, dobrze, że w ogóle podobne ośrodki powstały, dzięki którym przed niewidomymi dziećmi otworzył się świat należący niegdyś tylko do widzących. I, choć nie czułem się tam jak w domu, ale uczciwie mówiąc, były i dobre dni.
Dziś szkoła w Owińskach już nie taka jak kilka dekad temu, o czym przekonałem się, gdy kilka lat temu odwiedziłem muzeum tyflologiczne stworzone na jej terenie przez pana Marka Jakubowskiego. Dawniej witały nas wieloletnie pracownice - kucharki, wychowawczynie, wtedy czułem się niemal jak w rodzinie, pytano, doradzano, zapraszano do swoich domów.
Po remontach i wymianie personelu znalazłem się w odległym świecie. Kucharki obojętne, obiad wprawdzie niezły, ale zamiast starych dobrych kompotów - kubek przegotowanej wody. Nawet zapachy towarzyszące od zawsze znikły bezpowrotnie. Poprawiły się warunki bytowe. W małej stołówce zlikwidowano próg, ambulatorium przeniesiono do innego pomieszczenia, w tym miejscu powstała portiernia. Po chlewni nie ma śladu, stworzono park orientacji przestrzennej - pierwszy w Europie, sfinansowany z Funduszu Europejskiego z inicjatywy luteranina pana Jerzego Buzka, zainstalowano windę dla dzieci na wózkach. Do szkoły uczęszcza wielu uczniów niepełnosprawnych intelektualnie. Nie ma już dawnej atmosfery. Przybyły sale terapeutyczne, gdzie uczniowie mogą zapoznać się z biblioteką zapachów, odgłosami ze świata.
Spędziłem w tej szkole kilka ładnych lat i zdarzało mi się, iż pragnąłem odwiedzać ją choćby z ciekawości. W 2004 roku odbył się trzydniowy zjazd absolwentów. Impreza na wielką skalę z obfitością alkoholu, gdzie wielokrotnie dowożono piwo do kawiarni. Na iście szampańską imprezę wybrałem się z kolegami. Małżonka nieżyjącego kolegi obserwowała towarzystwo i stwierdziła, że niektórzy przez cały czas nie trzeźwieli. Kiedy weszliśmy do autokaru, odwiedził nas pan Piszczek.
- Teraz spotkamy się w niebie - odezwał się.
- Ja mam lęk wysokości - odciął się ktoś rubasznie.
Pan Piszczek pytał nas jeszcze o życie. Wspomniany kolega, wskazując na żonę, pochwalił się:
- To moja trzecia!
Zmieniła się dyrekcja i kierownictwo w internacie, sami obcy. Słyszę różne opinie o internatach dla niewidomych. Każdy ceni swoją szkołę. Moi rodzice pozytywnie wyrażali się o szkole pod Poznaniem i chwalili gdzie się dało. Panował rygor, uczono nas uczciwości, wychowywano w duchu patriotycznym, wszędzie ład i porządek, w każdym pomieszczeniu doniczkowe kwiaty, o które mieliśmy obowiązek dbać. Na alejkach tor saneczkowy stworzony niegdyś przez pana Osesa i starszych uczniów, wyjazdy na występy do Poznania. Maluchy w klasach od 1 do 4 pod okiem nauczycielek wykonywały drobne prace w ogrodzie. Od początku uczono nas samoobsługi, szkołę odwiedzali artyści najwyższej klasy: Krzysztof Krawczyk, Mieczysław Fogg, Grażyna Barszczewska, Barbara Wrzesińska, Ryszard Barycz, Marian Pogasz z poznańskimi blubrami. Dzięki kółkom zainteresowań dbaliśmy o rozwój osobisty.
Do szkół dla niewidomych posyłano uczniów pochodzących z patologicznych rodzin oraz trudnych warunków. Niektórzy dopiero w internacie po raz pierwszy zobaczyli łazienkę z bieżącą wodą i toaletą, nauczyli się ubierać i jeść, innym pokazano, jak prawidłowo funkcjonować w społeczeństwie, bo chowani gdzieś w chlewikach i komórkach nie znali etykiety.
Kilka lat temu zapragnąłem odwiedzić szkołę indywidualnie, ale młody kierownik odparł, iż nie życzy sobie, by absolwenci szlajali mu się po internacie.
Podobną uwagę usłyszeli również inni koledzy. W miejscu, gdzie stawialiśmy pierwsze kroki w samorozwoju, gdzie szkołę reprezentowaliśmy także poza środowiskiem - nikt nas już nie chce. Słyszałem od uczestników ostatnich zjazdów absolwentów, że niektórzy dawni wychowankowie po spożyciu alkoholu dewastowali mienie internatu. Dziwne jest, że z powodu czyjejś głupoty, przez obecne władze jesteśmy traktowani jak banda intruzów.
Czyżby w miejscu, gdzie uczyliśmy się tyle lat, wciąż obowiązywała odpowiedzialność zbiorowa?
Absolwent
&&
Sprzedam maszynę brajlowską Perkins. Maszyna jest sprawna, zadbana, w bardzo dobrym stanie technicznym. Cena 1 200,00 zł. Więcej informacji udzielę pod numerem telefonu 691 931 317.
Pozdrawiam
Krzysztof Borowiak
Kupię używany telefon komórkowy dla osoby niewidomej lub słabowidzącej z klawiszami wyposażony w mowę. Mój numer telefonu: 692 064 135.
Czytelniczka Anna Rudzka
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych realizuje z parkami narodowymi i krajobrazowymi projekt pn. „Obszar chroniony, obszar dostępny”.
Jednym z elementów projektu jest ocena barier i potrzeb w dostępie do oferty turystycznej. Wyniki ankiety pozwolą na poznanie opinii osób ze szczególnymi potrzebami, w tym z niepełnosprawnościami na temat dostępności parków w Polsce.
Jeśli chcesz pomóc w rozwoju turystyki dla osób ze szczególnymi potrzebami wypełnij ankietę.
Udział w badaniu jest dobrowolny. W badaniu mogą wziąć udział wyłącznie osoby pełnoletnie. Badanie dotyczy wyłącznie parków narodowych lub krajobrazowych. Nie dotyczy ono parków: miejskich, gminnych, obszarów leśnych niebędących parkami (krajobrazowym lub narodowymi). Proponujemy Pani/Panu formułę „TY”, która znacznie uprości formę zadawanych pytań. Wypełnienie ankiety zajmie Państwu około 25 minut.
Zapraszamy!
PFRON