Sześciopunkt
Magazyn Polskich Niewidomych i Słabowidzących
ISSN 2449–6154
Nr 5/98/2024
Maj
Wydawca: Fundacja „Świat według Ludwika Braille’a”
Adres:
ul. Powstania Styczniowego 95D/2
20–706 Lublin
Tel.: 697–121–728
Strona internetowa:
http://swiatbrajla.org.pl
Adres e‑mail:
biuro@swiatbrajla.org.pl
Redaktor naczelny:
Teresa Dederko
Tel.: 608–096–099
Adres e‑mail:
redakcja@swiatbrajla.org.pl
Kolegium redakcyjne:
Przewodniczący: Patrycja Rokicka
Członkowie: Jan Dzwonkowski, Tomasz Sękowski
Na łamach „Sześciopunktu” są publikowane teksty różnych autorów. Prezentowane w nich opinie i poglądy nie zawsze są tożsame ze stanowiskiem Redakcji i Wydawcy.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, ogłoszeń, informacji oraz materiałów sponsorowanych.
Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania, zmian stylistycznych oraz opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do publikacji.
Materiałów niezamówionych nie zwracamy.
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
&&
Wystarczy miłość - Aleksandra Ochmańska
Nowinki tyfloinformatyczne i nie tylko
Rozkosze kawosza, czyli ekspres Siemens EQ.9 Plus Connect - Paweł Wrzesień
W razie pilnej potrzeby lepiej zadzwonić na numer 999 niż 112 - Karina Knorps-Tuszyńska
Sprawdzone przepisy (c.d.) - Izabela Karpińczuk
Prokrastynacja, czym jest i jak sobie z nią radzić - Małgorzata Gruszka
Czytamy biografie - Aleksandra Ochmańska
Motyw matki w literaturze - Halina Kościńska
Tych dni nie da się wymazać z pamięci - Marta Warzecha
James Holman - podróżnik czy mitoman - Paweł Wrzesień
Eurowizja - święto piosenki czy kiczu? - Radosław Nowicki
Galeria literacka z Homerem w tle
Ciemność przezwyciężona (fragment książki) - Wybór i opracowanie Józef Szczurek
Codzienność we mgle - Agata Sierota
Idę w górach cieszyć się życiem - Jadwiga Bobeł
Dostępność a zdrowy rozsądek - Teresa Dederko
To nie koniec świata - Jolanta Kramarz
Przewodnik po problematyce niewidomych i słabowidzących (fragment) - Stanisław Kotowski
&&
Drodzy Czytelnicy!
W maju obchodzimy Dzień Matki i z tej okazji wszystkim mamom życzymy zdrowia, wiele cierpliwości niezbędnej przy wychowywaniu dzieci, satysfakcji, radości i miłości mimo podejmowania codziennych niełatwych zadań.
Wszystkim Czytelnikom, nie tylko mamom, polecamy ciekawe opracowanie pt. „Motyw matki w literaturze”.
W dziale „Rehabilitacja kulturalnie” zamieściliśmy pasjonującą opowieść o podróżach niewidomego Jamesa Holmana żyjącego w XIX w. Warto również zapoznać się z literackim opracowaniem zachęcającym do czytania książek biograficznych.
W „Galerii literackiej” przypominamy interesujący zbiór opowiadań pt. „Ciemność przezwyciężona”.
W rubryce „Nasze sprawy” poruszamy ważne tematy dla osób niewidomych. Przeczytamy w niej m.in. wzruszające zwierzenia osoby tracącej wzrok oraz znajdziemy zachętę do górskich wędrówek.
Jak zawsze polecamy Państwa uwadze „sześciopunktowe” poradniki.
Życzymy ciekawej lektury
Zespół redakcyjny
&&
Gdy co rano
po krańce codzienności
nakrywasz Mamo miłością
gładki owal stołu
wydaje mi się
że jego drzewo szkarłatnieje
a pod błyszczącą skórką
pulsuje melodia macierzyństwa
którą tkliwie wygrywa
dobosz w Twojej piersi
to nic
że na krześle obok
zwykle siada cisza
wystarczy zapach chleba
krojonego Twoją dłonią
cierpki smak zielonej herbaty
słodzonej uśmiechem
i ciepło lazurowych źrenic
pochylających się nad moim imieniem
gdy kroki
nieudolnie plączą się
wśród nitek traw
wiesz Mamo?
to wystarczy
by co rano rozkwitało szczęście
&&
Szacuje się, że kawa jako napój pojawiła się już w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą na terenie Etiopii. Do Europy trafiła znacznie później, bo w XVI wieku. W Polsce smak napoju z owoców kawowca poznano szerzej dopiero po 1683 roku, a więc po wygranej przez wojska Jana III Sobieskiego bitwie pod Wiedniem. Nie trudno się domyślić, że pochodziła ona z zapasów pokonanych oddziałów tureckich.
Obecnie kawa stanowi najbardziej rozpowszechnioną używkę na świecie i podstawowe źródło kofeiny. Ziarna kawy, palone lub poddane procesowi instantyzacji, mogą być przygotowane na wiele sposobów. Wiele osób za najsmaczniejszą uważa kawę przyrządzoną za pomocą ekspresu do kawy. W przypadku osób niewidomych podstawowym zagadnieniem do rozwiązania jest kwestia dostępności i łatwości obsługi.
Bolączkę stanowią coraz popularniejsze obecnie ekrany dotykowe, praktycznie niedostępne bez użycia wzroku. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się więc ekspres wyposażony w fizyczne przyciski i pokrętła lub posiadający dedykowaną, dostępną aplikację.
Zainteresowałem się ekspresami ciśnieniowymi Siemens serii EQ.9. W tej grupie znajdziemy kilka modeli z fizyczną nawigacją, a poza ceną różnią się między sobą np. obsługą łączności wi-fi czy posiadaniem jednego lub dwóch pojemników na ziarna. Mój wybór padł na ekspres EQ.9 Plus Connect s500. Poza opcją obsługi przez aplikację Home Connect, możliwą dzięki łączności wi-fi, posiada on też dodatkowo podgrzewaną płytkę w górnej części urządzenia, na której możemy umieścić filiżankę po zaparzeniu kawy, aby utrzymać wysoką temperaturę napoju przez dłuższy czas. Pod nią znajduje się wyświetlacz, a poniżej rząd dobrze wyczuwalnych dziewięciu przycisków oraz duża gałka o wyraźnym skoku pokrętła. W dolnej części od frontu znajdziemy tackę, na której umieszczamy kubek lub filiżankę do napełnienia. Możemy używać kawy mielonej lub ziaren, które wsypujemy u góry do ceramicznego młynka. Wodę wlewamy do pojemnika o pojemności 2,3 litra, otwieranego na prawym boku ekspresu, a pojemnik z mlekiem podłączamy z lewej strony. Po pierwszym uruchomieniu i aktywacji mamy do dyspozycji menu z kilkunastoma rodzajami kawy, jak np. espresso, latte, cappuccino, flat white czy kawa czarna lub z mlekiem, ale również czystą mleczną piankę, ciepłe mleko oraz gorącą wodę. Między kolejnymi opcjami poruszamy się przy pomocy pokrętła, a jego wciśnięcie rozpocznie proces przygotowania napoju. Każda z kaw ma domyślnie ustawioną temperaturę, pojemność, moc czy intensywność aromatu. Te parametry zmieniamy przy pomocy przycisków znajdujących się nad pokrętłem lub w aplikacji Home Connect.
Dla osób z dysfunkcją narządu wzroku aplikacja to zdecydowanie wygodniejsza metoda. Można ją za darmo zainstalować na telefonie czy tablecie z systemem iOS lub Android i obsługiwać poprzez dowolny czytnik ekranu. W moim wypadku był to iPhone z systemem iOS i VoiceOver. Aplikacja Home Connect jest w pełni dostępna, nie zauważyłem tam żadnych przycisków czy zakładek pozbawionych etykiet. Jeśli nie odpowiada nam np. wielkość i smak domyślnie ustawiony dla kawy z mlekiem, możemy bez trudu dopasować jej pojemność do wielkości naszego ulubionego kubka, sprawić, aby ziarna były mocniej zmielone dla wzmocnienia aromatu czy zwiększyć temperaturę, aby kawa lepiej rozgrzewała nas o poranku. Aplikacja zastępuje z powodzeniem także funkcje pokrętła, możemy więc z jej pomocą wybrać konkretny rodzaj kawy i rozpocząć proces przygotowania napoju. Komunikat głosowy poinformuje nas ponadto o konieczności opróżnienia pojemnika na skropliny, zbliżającym się terminie wymiany filtra wody lub o konieczności użycia tabletki odkamieniającej system wodny. Dzięki sekcji Coffee World możemy również poszerzyć menu naszego urządzenia o nowe przepisy na kawy przyrządzane w różnych zakątkach świata. Ciekawą opcją na lato jest choćby tonic espresso, a więc mocna czarna kawa na kostkach lodu z odrobiną wody gazowanej.
Jeśli nie chcemy sięgać po aplikację za każdym razem, gdy zamierzamy napić się kawy, nic prostszego. Możemy skomponować własne, krótkie menu z kilkoma ulubionymi rodzajami i wówczas, bez większego trudu, bezwzrokowo poruszać się w nim na pamięć przy użyciu pokrętła. Po wyłączeniu i kolejnym uruchomieniu urządzenie zawsze będzie ustawione na ten sam rodzaj kawy, który był w nim przygotowany ostatnim razem.
Bardzo istotną kwestią jest jakość otrzymywanej kawy, a ta pozostaje bez zarzutu. Wszystkie ekspresy serii EQ.9 posiadają moc aż 19 barów, przewyższającą większość rynkowej konkurencji. Dzięki temu z ziaren można wydobyć jeszcze więcej smaku i aromatu. Mleczna pianka z Siemensa jest dobrze ubita i nie opada. Dzięki możliwości przygotowania ciepłego mleka możemy też szybko przyrządzić np. kakao dla dziecka. EQ.9 może z powodzeniem zastąpić w kuchni czajnik, ponieważ, dzięki opcji nalewania gorącej wody, bez trudu zaparzymy naszą ulubioną herbatę.
Ekspres do kawy niewątpliwie nie jest w domu artykułem pierwszej potrzeby. Nie jest także tanim urządzeniem, ponieważ cena podstawowego modelu serii EQ.9 przewyższa 4000 zł. Jeśli jednak bez kawy nie wyobrażamy sobie codziennego funkcjonowania, a powyższa kwota nas nie odstrasza, warto wziąć pod uwagę ofertę Siemensa. Aromat świeżej kawy w kuchni o poranku będzie nam wówczas ułatwiał start w każdy nowy dzień.
&&
Rząd rezygnuje z planów przekazywania połączeń z numeru 999 do centrów powiadamiania ratunkowego, tj. tam, gdzie łączy nas numer 112. Pomoc będzie można otrzymać szybciej.
Przypomnijmy, że od 1 stycznia 2024 r. kierowanie wszystkich połączeń telefonicznych z numerem alarmowym 999 miało odbywać się do centrów powiadamiania ratunkowego. Z założeń projektu ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym wynika, że rząd wycofuje się z realizacji planowanego pomysłu (nie został jeszcze wdrożony). Bezterminowo utrzymana zostanie możliwość bezpośredniego dodzwonienia się do dyspozytorni medycznej dla osób wzywających pomocy pod numerem telefonu 999, z pominięciem centrów powiadamiania ratunkowego.
Przyczyną wycofania się z planowanych zmian rozwiązania jest znacznie wydłużony czas obsługi zgłoszeń za pośrednictwem centrów powiadamiania ratunkowego (numer 112) w porównaniu z ich obsługą przez dyspozytornie medyczne (numer 999). Z analiz wynika, że czas ten jest ponad dwukrotnie dłuższy. Przypomnijmy, że numer 112 umożliwia połączenie z operatorem, który powiadamia odpowiednie służby lub może bezpośrednio przekierować do nich rozmowę, a numer 999 łączy bezpośrednio z dyspozytorem medycznym.
Czy zatem w stanie zagrożenia życia lepiej dzwonić pod numer 999 niż pod numer 112? Robert Mazurek, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego (WSPR) w Poznaniu uważa, że bezapelacyjnie numer 999 powinien pozostać jako bezpośredni numer do kontaktu z dyspozytorem medycznym. - Bezwzględnie skraca to czas uzyskania pomocy - podkreśla. Chociaż procedura związana z kontaktem pod numerem 112 nie jest długa, to w stanie nagłego zagrożenia życia, gdy każda chwila jest cenna, kolejne wymagane punkty do przejścia w trakcie rozmowy deprymują zgłaszającego.
- Przełączenie do centrów powiadamiania ratunkowego dodatkowo wydłuża czas zebrania wywiadu. Operator numeru alarmowego 112 przełączy do dyspozytora medycznego, który ponownie będzie pytał o kwestie, o które wcześniej pytał już operator - tłumaczy Robert Judek, zastępca dyrektora ds. ratownictwa medycznego WSPR w Poznaniu.
Przypomina, że dzwoniąc pod numer telefonu 112, o danym zdarzeniu zostają od razu powiadomione wszystkie wymagane służby, czyli nie tylko pogotowie, ale w razie potrzeby także policja, straż pożarna czy też pogotowie gazowe i wodociągowe. W związku z tym, w przypadku, gdy wymagany jest przyjazd większej liczby służb, jak np. w momencie uderzenia samochodem w słup energetyczny, numer 112 jest lepszym wyborem niż 999. Robert Judek zastrzega jednocześnie, że nawet jeśli osoba zadzwoni pod numer 999 z uwagi na potrzebę jak najszybszego dojazdu ambulansu, a okaże się, że wymagane jest dotarcie także innych służb, to oczywiście, dyspozytor medyczny te służby wezwie.
Omawiany projekt nowelizacji ustawy przewiduje też, że zespoły ratownictwa motocyklowego mają zostać uznane za oddzielny ambulans (będą odpowiednio finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia). Jednostki te mają działać w okresie od 1 maja do 30 września (do dwunastu godzin w ciągu jednej doby).
Ponadto, wprowadzona ma zostać możliwość utworzenia dodatkowej dyspozytorni medycznej w województwach, w których liczba mieszkańców przekracza 3 mln osób (małopolskie, śląskie, wielkopolskie) oraz dwóch dodatkowych w województwie mazowieckim.
Etap legislacyjny: projekt w wykazie prac rządu.
Źródło: Rzeczpospolita 11 kwietnia 2024, nr 85 (12846)
&&
Kiedy po badaniach na rzecz nauki polskiej w Instytucie Biologii Doświadczalnej w Warszawie, opiekunka naukowa zaprowadziła uczestników do ogrodu, bo do odjazdu pociągu było jeszcze sporo czasu, zdjęłam buty i postawiłam bose stopy na chłodnej trawie. Nagle stały się miękkie od świeżej wilgoci. Przypomniałam sobie o dzieciństwie przebieganym boso, kiedy nianie zabierały mnie do siebie na wieś, bym nawiązywała kontakty z ich dziećmi.
Najwięcej przyjemności sprawiało bieganie boso po łąkach i polach. Po kontakcie z krowim „plackiem” wycieraliśmy nogi o trawę i gonitwa trwała dalej. Nikt się nie przejmował, do domu też wracałam boso, nawet gdy parzył roztopiony asfalt. Sandały zakładałam dopiero przed rynkiem, by się nie pokaleczyć o kocie łby. Najbardziej zapamiętałam szuranie stopami po rżysku, to był hardcore!
Co daje chodzenie boso? Wiele dobrodziejstw, ponieważ mamy bezpośredni kontakt z Matką Ziemią. Stopy czerpią energię z ziemi, pobudzają się wszystkie zakończenia nerwowe naszego ciała, humor się poprawia pod wpływem naturalnego relaksu, zwłaszcza gdy się chodzi w miłym towarzystwie. Chodzenie boso wzmacnia mięśnie, ścięgna i więzadła stopy (w ten sposób zapobiegamy płaskostopiu) oraz służy jako naturalna pompa do żył i mięśni łydek. Stopy się nie pocą, są odprężone, skóra się wygładza, bo chodzenie boso to naturalny automasaż. Czasem się coś do stopy przylepi, ale można się do tego przyzwyczaić. Szczególnie odprężająco działa chodzenie po nierównych powierzchniach (piasek, runo leśne). Diabetykom i osobom dotkniętym chorobami układu krążenia, poleca się wałkowanie od siebie i do siebie bosych stóp zwykłym wałkiem do ciasta położonym na podłodze. Ta metoda sprawdza się, gdy w domu nie ma odpowiedniego oprzyrządowania medycznego.
Chodzenie boso poprawia odporność oraz hartuje, o czym przekonałam się nie raz. Pamiętam, jak wstawaliśmy wczesnym rankiem i biegaliśmy po rosie w ogrodzie. Początkowo stopy nas bolały, bo nie mieliśmy świadomości, że należy zaczynać od kilku minut, z czasem weszło nam to w krew.
Od starszych osób słyszałam o chodzeniu boso po świeżym śniegu. Dzięki tej naturalnej metodzie podnoszenia odporności organizmu, osoby te żyły długie lata i cieszyły się dobrym zdrowiem, a wszelkie infekcje przechodziły szybko i bez komplikacji.
Jednak nie każdy może chodzić boso po mokrej trawie i ziemi. Przeciwwskazaniem są choroby nerek i dróg moczowych, wtedy należy skonsultować się z lekarzem. Ponadto na taki spacer może wybrać się tylko osoba zdrowa, nawet lekki katarek jest przeciwwskazaniem.
Dawniej niemowlęta, siedząc w wózkach spacerowych, machały gołymi stópkami, ale ktoś wpadł na pomysł, by je ubierać w buty. Chodzenie cały dzień w butach i kapciach jest dla stóp prawdziwą udręką, tworzą się zgrubienia na skórze, haluksy, ostrogi piętowe, skóra na piętach pęka, łuszczy się, stopy (w zależności od potliwości) wysuszają się lub wilgotnieją, z powodu braku powietrza rozwijają się grzybice, do czego również przyczyniają się skarpetki z domieszką sztucznych włókien. Bose stopy są wolne od ciasnoty butów, poprawia się ich ukrwienie, stabilność, palce poruszają się swobodnie i są bardziej chwytne niż w obuwiu.
W kapciach o wiele łatwiej o kontuzję nogi niż na boso, gdyż bose stopy mają lepszą przyczepność do podłoża. Chodzenie boso poprawia stabilność i świadomość naszego ciała oraz ogólną postawę.
Pamiętajmy, że oprócz wielu dobrodziejstw, chodzenie boso ma również wady i może stanowić pewne zagrożenia. Szczególnie powinni uważać alergicy uczuleni na jady owadów, cukrzycy, gdyż ze względu na neuropatię cukrzycową mają obniżone czucie powierzchniowe, co może się skończyć skaleczeniem; dlatego jeśli ktoś ulegnie pokusie, powinien potem koniecznie stopy obejrzeć. Po „bosym” spacerze należy stopy umyć w ciepłej wodzie i dobrze osuszyć. Boso nie wolno wchodzić do mórz południowych ze względu na obecność parzących zwierząt oraz na pływalnie, gdzie łatwo o trudne w leczeniu grzybice. Spacer po plażach jest ryzykowny, można się poparzyć gorącym piaskiem i skaleczyć o szkła wyrzucone przez turystów.
&&
Składniki: 1,5 litra rosołu, 1 cebula, 0,5 kg mięsa mielonego, 0,5 litra passaty pomidorowej, 1 łyżeczka słodkiej papryki, szczypta ostrej papryki, 1 woreczek ryżu, puszka czerwonej fasolki, puszka kukurydzy, olej.
Wykonanie: cebulę pokroić, podsmażyć na oleju, dodać mięso mielone, słodką i ostrą paprykę i smażyć 10 min. Dodać ryż i chwilę jeszcze wszystko podsmażyć. Wlać rosół, dodać passatę pomidorową, kukurydzę, czerwoną fasolę. Gotować 15 min.
Składniki: 0,5 kg krówek, 0,5 kostki masła, 2 łyżki kakao, paczka ryżu preparowanego.
Wykonanie: krówki rozpuścić w rondelku na małym ogniu, dodać masło i kakao. Wszystko wymieszać na jednolitą masę. Wsypać ryż preparowany, wymieszać, formować szyszki.
Składniki: 250 ml mleka, banan, łyżeczka kakao, 2 łyżki płatków owsianych.
Wykonanie: wszystkie składniki zblendować, podawać.
Smacznego!
&&
O tym, czym jest prokrastynacja i jak sobie z nią radzić, postanowiłam napisać po tym, jak przez tydzień odkładałam na później i odwlekałam w czasie wykonanie czynności, za którą nie przepadam, a mianowicie rozmrożenie lodówki…
Zachęcam do lektury!
Prokrastynacją nazywamy tendencję do odkładania na potem i odwlekania w czasie czynności, które jawią nam się jako nieatrakcyjne, przykre lub trudne; jednocześnie wiemy, że trzeba je wykonać i że wykonanie ich możliwie jak najszybciej byłoby dla nas dobrym rozwiązaniem. Tendencję tę mamy wszyscy, ale u części z nas występuje ona w nasileniu wymagającym fachowej pomocy.
Człowiek z natury woli robić to co w danym momencie postrzega jako atrakcyjne, pociągające, ciekawe, łatwe do zrobienia, dające szybki efekt czy po prostu przyjemne. Dlatego, w wielu sytuacjach mniej lub bardziej świadomie szuka pretekstu do tego, by konieczną, ale nieatrakcyjną czynność zastąpić czymś innym, tłumacząc się przed sobą, że nie ma na nią czasu lub przeciwnie, że ma wystarczająco dużo czasu, by teraz zająć się czymś innym. I tak, bawi się z przyjaciółmi, choć wie, że w jego interesie byłoby podjęcie nauki do egzaminu; siedzi na kanapie i ogląda serial, choć wie, że w jego interesie byłoby podjęcie zaplanowanego treningu; przegląda Facebooka, choć wie, że w jego interesie byłoby poprawienie swojego CV przed spotkaniem z pracodawcą. Oczywiście, nie każde odkładanie czegoś na potem jest prokrastynacją. Nie jest nią przesuwanie czegoś w czasie z racjonalnych powodów i bez szkodliwych rezultatów. Chroniczna prokrastynacja prowadzi do poważnych komplikacji życiowych. Dzieje się tak, ponieważ odłożone w czasie czynności nie tylko nie znikają, ale wręcz zmieniają się w ogromne zaległości, z nadrobieniem których o wiele trudniej sobie poradzić. Zaległości te często skutkują poważnymi kłopotami w życiu zawodowym i osobistym. Można bowiem stracić pracę z powodu niewykonywania na czas powierzonych obowiązków; zaniedbać ważną relację z powodu odkładania spotkań; wpaść w kłopoty finansowe z powodu odkładania spłaty zadłużenia; zaniedbać dom lub mieszkanie z powodu odkładania na potem sprzątania i porządków; stracić zdrowie z powodu odwlekania wizyt u lekarza itd.
Prokrastynacji nie należy mylić z lenistwem. Nie chodzi tu bowiem o nierobienie nic, ale o zastępowanie jakichś aktywności innymi aktywnościami.
Aby sprawdzić, czy mamy problem z prokrastynacją, wystarczy szczerze odpowiedzieć na poniższe pytania:
Czy często odkładam różne rzeczy na następny dzień?
Czy mając do wykonania coś, za czym nie przepadam, szukam sobie czegoś innego, co mógłbym zrobić?
Czy często zaczynam robić różne rzeczy po przewidzianym terminie?
Czy z robieniem różnych rzeczy często czekam do ostatniej chwili?
Czy często opóźniam płacenie rachunków?
Czy często się spóźniam?
Czy odkładanie rzeczy na potem przyniosło mi jakieś znaczące straty?
Czy jestem zły na siebie za odkładanie różnych spraw na potem i nie umiem przestać tego robić?
Czy często z moich ust padają zdania „nie mam na to czasu” i „spokojnie, mam jeszcze czas”?
Czy słyszę od innych uwagi na temat odkładania wszystkiego na potem?
Odpowiedzi twierdzące na więcej niż 4 pytania wskazują na problem z prokrastynacją.
Oto kilka sposobów na lepsze radzenie sobie z tym zjawiskiem:
Wykonanie nielubianej czynności zaraz po wstaniu z łóżka i zjedzeniu śniadania to najlepszy sposób na uporanie się z nią. Po jej wykonaniu mamy wolną głowę i dzień bez wiszącego nad nią nieprzyjemnego obowiązku. Ponadto, czujemy radość, satysfakcję lub chociażby ulgę z powodu wykonania tej czynności. Odkładanie jej na południe, popołudnie lub wieczór, nie tylko może zepsuć ów dzień, ale najczęściej kończy się odłożeniem czegoś na dzień następny.
Wielu ludziom największą trudność sprawia rozpoczęcie wykonywania nielubianej czynności. Rzeczywiście, ten krok bywa trudny. Warto jednak wiedzieć, że jak wystartujemy, robi się łatwiej. Okazuje się bowiem, że zanim coś zrobimy, dręczą nas myśli, że trzeba to zrobić, a jak zaczniemy, odczuwamy ulgę, bo już to robimy, a więc koniec jest bliższy niż w sytuacji, gdy nie zaczynamy. Nierzadko też bywamy mile zaskoczeni krótszym niż myśleliśmy czasem wykonywania danej czynności. Żeby tego doświadczyć, trzeba zacząć…
Istotą prokrastynacji jest rezygnowanie z czegoś, co jest nieatrakcyjne, ale konieczne na rzecz czegoś, co nie jest konieczne, ale jest atrakcyjne. Wyjściem z tego impasu jest atrakcyjny finał nieciekawej czynności, a osiągnąć to możemy przez zaplanowanie czegoś fajnego po zrobieniu tego, co uważamy za nudne, męczące lub trudne; np. obejrzenie filmu jako nagrody po zrobieniu porządków. Perspektywa mającej nastąpić przyjemności może przyspieszyć uporanie się z tym, na co nie mamy ochoty.
W zapanowaniu nad prokrastynacją pomaga tworzenie listy czynności na dany dzień. Tworząc listę, łatwiej wybrać rzeczy, które naprawdę musimy zrobić i odrzucić te, które nie są ważne ani pilne. Korzystanie z listy będzie skuteczniejsze, jeśli poszczególnym czynnościom nadamy ramy czasowe i w jakiś sposób będziemy zaznaczać wykonanie każdej z nich.
Umawianie się z samym sobą, że tym razem nie odłożymy czegoś na później, nie zawsze bywa skuteczne. W pokonywaniu odkładania różnych działań na potem pomaga umawianie się z kimś, że swoje zadanie wykonamy w określonym czasie i prośba o rozliczenie nas z tego działania.
Jedną z przyczyn prokrastynacji jest wyobrażanie sobie, jak nieprzyjemne, nudne, nużące lub trudne będzie określone działanie. Wizualizując sobie i przeżywając w wyobraźni nielubianą czynność krok po kroku, utykamy w tej wizji, doświadczamy nieprzyjemnych emocji i w naturalny sposób chcemy uniknąć danego działania. Pozytywna wizja przyszłości nie jest wmawianiem sobie, że to co mamy zrobić, jest atrakcyjne. Korzystając z niej, wyobrażamy sobie, jak to będzie, gdy niechętnie wykonywaną czynność będziemy mieć już za sobą. Wizja przyszłości tuż po wykonaniu nielubianego działania zmieni nasz nastrój i zmotywuje do jego podjęcia. Naprawdę, to my zmotywujemy się sami, robiąc w wyobraźni przeskok do pożądanej przyszłości.
Prokrastynacja pozornie utrudnia skupienie uwagi na jednej rzeczy. Prawda jest taka, że to my szukamy czegoś, na czym moglibyśmy skupić uwagę, żeby nie zacząć określonego działania lub je przerwać. Dlatego ważne jest, by w miejscu, gdzie chcemy coś zrobić, nie było rozpraszaczy stanowiących pretekst do odwrócenia uwagi od wykonywanego zadania. Np. pracując przy komputerze, można wykonywać swoją pracę w miejscu, gdzie nie ma rozpraszaczy typu telewizor i gdzie nie ma żadnych aplikacji służących jakiejkolwiek rozrywce.
Wyścigi kolarskie obejmują setki kilometrów, ale uczestniczący w nich kolarze koncentrują się na pokonywaniu kolejnych etapów. Duże zadania naprawdę potrafią przytłoczyć nas i zniechęcić na starcie. Żeby tak się nie działo, warto podejść do nich jak kolarze do wyścigów: podzielić na etapy, skupiać się osobno na wykonaniu każdego z nich, robić przerwy między etapami, nagradzać się za wykonywanie każdego z nich i tak podążać do mety!
Powodzenia!
&&
Żyjemy w czasach, w których wiele się dzieje. Mnogość zdarzeń dotyczy kultury, sztuki, przemysłu, polityki itd. Chociaż codziennie słyszymy o postępach w nauce, innowacyjnych metodach leczenia czy coraz szybszych środkach lokomocji, tylko literatura „przenosi” nas w czasie. Czytając, bezpiecznie oglądamy dawną rzeczywistość. Ci, którzy lubią zgłębiać przeszłość, „smakować” ją niejako od środka, czytają dzienniki, pamiętniki i biografie: twórców, artystów i przywódców. Pozycje te przedstawiają nieco inny punkt widzenia czasów i okoliczności. Co jednak sprawia, że niemal masowo pochłaniamy biografie?
Najbardziej trafną odpowiedź na to pytanie przekazał poeta Adam Zagajewski w wierszu „Cudze życie”:
„Lubisz zaglądać do biografii poetów
Tam buszujesz w cudzym życiu”.
Autor zauważa niezwykłość tego, że można znaleźć się w „ciemnym lesie cudzego życia”. Ten metaforyczny las jest ciemny, dla nas nieznany, a i pewnie niemało w nim trudnych doświadczeń:
„A jednak w każdej chwili możesz wyjść
na ulicę albo do parku
albo nocą z balkonu
zobaczyć gwiazdy”.
Czytając biografie, mamy możliwość wejścia do obcego świata, poznania osób i realiów, w jakich przyszło im żyć. Możemy spróbować lepiej zrozumieć ich działanie, a w przypadku literatów i artystów, także ich twórczość. To zbliża do prawidłowego odczytania ich dzieł. Nie bez znaczenia jest fakt, że lekturę zawsze można przerwać, a więc „wyjść”, co podkreśla Adam Zagajewski. Cudze losy wywołują w nas całą gamę emocji. Czasami są bolesne, ranią naszą wrażliwość. Można je tylko obserwować z różnych perspektyw.
Często słyszę, choć nie podzielam tego zdania, że ludzie, poznając czyjeś problemy, pocieszają się, bo ktoś ma lub miał gorszą sytuację. Biografie nie mają jednak nikogo pocieszać. Służą upowszechnieniu cudzego dorobku. Potęgują zachwyt nad słowem odnajdywanym w poezji i prozie. Wzbudzają podziw dla bohatera biografii. Mogą fascynować, ale też przerażać, budzić sprzeciw. Tak bywa w przypadku polityków, których działania obfitowały w zgubne skutki. Biografie otwierają przed czytelnikami nowe horyzonty. Często inspirują i dają siłę do wprowadzania zmian we własnym życiu.
Wciąż mam w pamięci rozmowy z przyjaciółmi, którzy z pasją opowiadali o przeczytanych biografiach. Zastanawiało mnie, dlaczego wywyższają ten rodzaj literacki. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że dobrze napisana biografia ma przewagę nad wspomnieniami, dziennikami i pamiętnikami. Wspomnienia pokazują tylko to, o czym piszący sam chce opowiedzieć. Wiele zostaje przemilczane, może nawet przedstawione w nieco innym świetle niż było w rzeczywistości. Biografowie są bardziej obiektywni. Chcą pokazać prawdziwego człowieka, z jego wadami i zaletami. Wspominam o tym, bo jestem pod dużym wrażeniem rozmowy Mariusza Szczygła z Magdaleną Grzebałkowską w programie „Rozmowy (nie)wygodne”, emitowanym przez TVP Info. Autorka wspaniałych biografii, między innymi księdza Jana Twardowskiego, Komedy czy Zdzisława Beksińskiego i jego syna Tomasza, zdradziła, jak wygląda „zagłębianie się” w cudze losy i praca nad ich ukazaniem. Dziennikarka wie, gdzie należy postawić granicę, by „nie zaszkodzić” bohaterowi, o którym pisze. Decydując się na pisanie biografii, wybiera osobę nieżyjącą, by nikt nie ingerował w jej pracę. Wiąże się ona z poszukiwaniem ludzi, którzy znali bohatera oraz dowodów na to, jaki był. Jak trudne to zadanie, uświadamia przytoczona opowieść o „Księdzu od biedronki”. Książka ukazała się w 2011 roku, a jej bohater urodził się w 1915. Jak znaleźć świadków jego młodości? Autorce się udało odszukać kolegę z klasy księdza poety. Może to cud. Jak szukać, gdzie szukać? Grzebałkowska wspomniała o śnie, w którym spacerowała z J. Twardowskim po dawnej Warszawie. Ten sen dowodzi zaangażowania i ciepłych uczuć biografki, jakimi darzy osoby będące obiektem jej zainteresowania. Aby zrozumieć czasy, w których przyszło im żyć, gotowa jest do wyrzeczeń. Bo, jak nazwać fakt, że cały dzień chodziła w gorsecie, by poczuć się, jak Maria Konopnicka, o której biografka obecnie pisze.
Wśród twórców tej dziedziny literatury znane są dzieła Mariusza Urbanka. Obok tych poświęconych J. Brzechwie, Leopoldowi Tyrmandowi, rodzinie Kisielewskich czy Jerzemu Waldorfowi, na uwagę zasługuje książka o lwowskich matematykach „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna”. Jej zawdzięcza polska matematyka największy wkład w rozwój nauki. Pisarz doskonale ukazał grono wybitnych naukowców spotykających się w Kawiarni Szkockiej. Nakreślone przez niego sylwetki dają możliwość przeniesienia się do czasów, w jakich przyszło im żyć i rozwijać swoje zdolności. Każdy z nich zasługuje oczywiście na oddzielny tom, ale w takim ujęciu widzimy, jak bardzo te barwne osoby różniły się, mimo wspólnych dążeń. Zadziwia odmienny sposób pracy Banacha i Steinhausa, zaskakuje, że wybitny matematyk S. Mazur miał problemy z prostymi rachunkami, albo że twórca teorii i odkryć matematycznych, Hugo Steinhaus zwracał uwagę na poprawne stosowanie języka polskiego. Biografie pozwalają więc często odkryć to, o czym bez nich pewnie byśmy się nie dowiedzieli. Niewątpliwie, poszerzają i systematyzują wiedzę.
Przedstawiają one portrety ludzi bez retuszu. Jak można wnioskować z wypowiedzi M. Grzebałkowskiej, powinny być one „niewygodne”, to znaczy pokazać wiele twarzy bohatera. Ukazują przecież człowieka w różnych sytuacjach i miejscach, na które miały mniejszy lub większy wpływ. Doskonałym przykładem tego twierdzenia jest książka „Wedlowie. Czekoladowe imperium” Łukasza Garbala. Autor nie ogranicza się do losów właścicieli znanej w każdym polskim domu fabryki słodyczy. Przedstawia ich jako pasjonatów, którzy nie bali się wyzwań, nowych technologii i innowacyjnej, jak na ówczesne czasy, formy promocji produkcji. Garbal wspaniale odzwierciedlił sylwetki ludzi, którzy nieustannie rozwijali swoją firmę. Mimo braku polskich korzeni, sukcesywnie wrastali w krajobraz Warszawy. Stali się Polakami z wyboru. Jakże to współgra ze słowami Juliana Tuwima: „Jestem Polakiem, bo mi się tak podoba”.
Wedlowie znaleźli ważne miejsce zarówno w historii miasta, jak i państwa. Nie szczędzili prywatnych środków, angażując się w sprawy społeczne. Wychodzili naprzeciw potrzebom pracowników. Podejrzewam, że gdyby nie ta wspaniała książka, mało kto by pamiętał, jak wielki był wkład właściciela fabryki w ratowanie Polaków w czasie II wojny światowej. Książka przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, niezapomniany smak pierwszej delicji albo Smakołyku Warszawskiego, krojonego na małe kawałki, by starczyło na dłużej. Opowieść o Wedlach i ich imperium jest też częścią biografii Warszawy, podobnie zresztą, jak dzieło Faustyny Toeplitz-Cieślak i Izabeli Żukowskiej „Hotel Bristol - na rogu historii i codzienności”. Dzieje miasta pokazane zostały tu z perspektywy luksusowego hotelu, który był miejscem spotkań polityków, finansistów, artystów. Ciekawe fakty, anegdoty, a nawet plotki pozwalają odczuć atmosferę czasu minionego.
Wspaniałą biografią miasta jest także książka Iwony Luby „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka”. Autorka, opisując stolicę Niemiec i jej historię, w szczególności skupiła się na latach istnienia Republiki Weimarskiej. Dla Berlina był to czas szybkiego rozwoju. Wbrew logice, po przegranej I wojnie światowej, rozkwitała kultura, sztuka, literatura. Prężnie funkcjonowały różne gałęzie przemysłu i turystyka. Iwona Luba wspaniale oprowadza po miejscach istotnych dla tej epoki.
Przytoczone biografie są zaledwie przykładami tego typu utworów. Na półkach bibliotecznych z pewnością każdy znajdzie tę związaną z jego zainteresowaniami.
Jestem pewna, że zarówno biografie miast, jak i ludzi są najlepszym źródłem refleksji i wiedzy. Spacerujmy więc w obcych miejscach i cudzym życiu. Zamykając książkę, w każdej chwili wrócimy do siebie.
&&
Jest taki jeden dzień w roku, 26 maja, który nie jest żadnym świętem kościelnym ani państwowym, a jednak wyróżnia się wśród innych. 26 maja to Dzień Matki, święto tej osoby, której najwięcej w życiu zawdzięczamy.
W słowie Matka zawiera się ogrom miłości, bo tylko ona wie, co znaczy kochać. Ale jeśli i ty ją kochasz, nie powiesz do niej nigdy matko, lecz mamo. Nawet jeśli już jesteś starym koniem. To bowiem ona dała ci życie, wychowała i wprowadziła w świat. To ją stworzył Bóg, by pomogła mu w czynieniu dobra. Jest takie piękne, wymowne przysłowie żydowskie: „Bóg nie może być wszędzie jednocześnie i dlatego stworzył matki”. Wynika z tego, że matka jest prawą ręką Boga, jego posłanką, pomaga mu w prowadzeniu tego świata. Jest miłosierna, kochająca, czuła i obecna tu na ziemi. Tylko ona jest gotowa poświęcić wszystko dla miłości. To matka głównie kształtuje osobowość dziecka, wpływając na to, jakim będzie człowiekiem w dorosłym życiu. Każda kochająca matka kocha swoje dzieci, cierpi ich cierpieniem, gotowa jest się za nie poświęcić. „Kto biegnie pomóc mi, gdy padam, i ładną bajkę opowiada, albo całuje tam, gdzie boli? Moja Mama”.
A gdy już doświadczyłeś świata i zbliżasz się do kresu wędrówki, czy nie zgodzisz się, że najmocniej i najtrwalej kochała nas tylko matka. Matka, która nie żądała zapłaty i wdzięczności za poniesiony trud i cierpienia. Matka, która wychowa i wyżywi dziesięciu synów, ale której na starość nie wyżywi żaden. Lecz jeśli nawet ją opuściłeś i o niej zapomniałeś, to w sercu twej samotnej matki tli się ogień miłości do ciebie.
W starożytnej mitologii pojawiają się pierwsze portrety matek. Matka Gaja - Ziemia, tragiczna matka Niobe, której zabito czternaścioro dzieci. Zrozpaczona zamieniła się w kamień, z którego jeszcze długo wypływało źródło łez. Postać Demeter, która nigdy nie pogodziła się z bólem rozstania z córką Persefoną, żoną Hadesa.
Jednak obrazem najbardziej uwidaczniającym cierpienie matki jest postać Matki Boskiej Bolejącej w Biblii. Maryja nie tylko widzi własnego Syna, kiedy jest przybijany do krzyża, raniony i poniżany, lecz także jest obecna w chwili Jego śmierci. Serce jej pęka w momencie, gdy ciało Jezusa zdejmowane jest z krzyża i jeszcze raz, tak jak wtedy, gdy był niemowlęciem, przytula go. Niestety, już martwego. Cierpienie Maryi jest najgorszym, z jakim można spotkać się w literaturze, szczególnie średniowiecza. W polskiej, najpiękniejszym utworem jest „Lament świętokrzyski”, znany też jako „Żale Matki Boskiej pod krzyżem”. Pozbawiona jest atrybutów boskości. Jej cierpienie ma wymiar ludzki.
W Piśmie Świętym znajdziemy przypowieść o dwóch matkach (Sąd króla Salomona). Prawdziwa matka oddała własne dziecko obcej kobiecie, aby je ocalić.
Kochające i cierpiące matki pojawiają się już w literaturze starożytnej, np. nieszczęśliwa królowa Jokasta, matka i żona Edypa, która na wieść o tym, że przez lata żyła w kazirodczym związku, popełnia samobójstwo. Królowa Eurydyka, żona Kreona także popełnia samobójstwo, kiedy dowiaduje się o śmierci swego syna Hajmona, który targnął się na swoje życie przy zwłokach ukochanej Antygony.
Matka pozostawała u Polaków zawsze w największej czci. Według statutu Kazimierza Wielkiego z roku 1347 „… ktoby matkę czyją naganił być nierządną i nie odwołałby tego zaraz, aniby tego dowiódł, 60 grzywien winy podpadał, a odwołując tę obelgę, miał mówić: «Com mówił kłamałem jak pies»” (Zygmunt Gloger, Encyklopedia Staropolska, t. I, s. 34).
Istnieje też stara przypowieść polska, według której przy poległym rycerzu usiadły i płakały żałośnie 3 kukułki: jedna u głowy, druga u nóg, trzecia u serca. Przy sercu płakała kochanka, a trwało to miesiąc. U nóg żona - trwało to 1 rok. U głowy zaś matka, która płakała całe życie.
W polskiej literaturze, a szczególnie w Trenach Jana Kochanowskiego, inną rolę odgrywa matka. Ojciec nie potrafi sobie poradzić ze stratą córki Urszulki i wtedy pocieszenie przynosi mama poety. Koi jego zbolałe serce i apeluje do jego rozsądku, przypominając synowi, że wszyscy ludzie są śmiertelni i każdy ma wyznaczony swój czas życia i śmierci. Natomiast rozpacz matki po stracie dzieci Kochanowski opisuje w trenie „Grób Niobe”.
W literaturze polskiego oświecenia pojawia się pozytywny portret Matki Polki. Jest nią np. Podkomorzyna, matka Walerego z komedii Juliana Ursyna-Niemcewicza „Powrót posła”.
Literatura romantyczna zdominowana została przez tematykę narodowo-wyzwoleńczą. Matki wychowują swych synów na patriotów i cierpią po ich stracie. Piękną kreację Matki Polki stworzył Adam Mickiewicz w wierszu „Do Matki Polki”. Postać kochającej i zrozpaczonej matki występuje w jego „Dziadach”.
Niezwykle głębokie i szczere uczucie łączyło z matką Salomeą Becu - Juliusza Słowackiego. Skazany na rozstanie z nią, jest autorem pięknych, wzruszających listów. Wiersz „Testament mój” jest pożegnaniem z matką i przyjaciółmi, a także z ojczystym krajem. Matka Słowackiego, nie bacząc na trudy podróży, podążyła z Litwy do Wrocławia w 1848 r., aby spotkać się z ciężko chorym synem.
W epoce pozytywizmu i młodej Polski nadal funkcjonował portret Matki Polki. Na znak żałoby po powstańcach wiele kobiet chodziło w czerni, np. Andrzejowa Korczyńska z „Nad Niemnem”. Kobieta matka zatroskana o los niemowlęcia występuje w noweli Stefana Żeromskiego „Zmierzch”. Wspaniałą postacią jest Jadwiga Barykowa, matka Cezarego, głównego bohatera „Przedwiośnia”.
Okres II wojny światowej to m.in. poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Portret Matki Polki, kobiety patriotki odżywa w „Elegii o chłopcu polskim”. Jest to monolog liryczny zrozpaczonej matki, skierowany do poległego syna. Równie tragiczna jest postać bohaterki wiersza Tadeusza Różewicza „Matka powieszonych”. Podobny motyw znajduje się w wierszu Czesława Miłosza „Ballada”, który poświęcony jest Tadeuszowi Gajcemu, poległemu podczas Powstania Warszawskiego. Jest także wyrazem hołdu poetyckiego złożonego matce, rozpaczającej po stracie jedynego syna. Sylwetkę cierpiącej matki kreuje też Leon Kruczkowski w dramacie „Niemcy”.
Każda epoka ukazuje różne portrety matek. Są jednak takie cechy, które nigdy się nie zmienią. Dla każdej matki cierpienie po stracie dziecka jest najgorszym w życiu. Cierpią, płaczą po stracie swych synów, a jednak wychowują ich na bohaterów i patriotów. Erich Fromm powiedział: „…miłość matki nie jest obwarowana żadnym warunkiem…”. Matka kocha bez względu na to, co w życiu osiągniemy, kim zostaniemy, co zrobimy. Jej miłość jest bezwarunkowa.
Są oczywiście złe matki - antywzory, ale o nich nie będę pisać. Być matką nie jest łatwo. To więcej niż być prezydentem, ministrem, dyrektorem czy prezesem. By być matką, trzeba poświęcić wszystko, siebie, wolny czas, każdą myśl, a przede wszystkim uznać dobro dziecka nad własne.
Źródło: www.brzozowiana.pl
&&
Jakiś czas temu, na łamach naszego czasopisma prowadziłam rozmowę z moim kolegą Grzegorzem Mrukiem, niewidomym historykiem z pasji i zawodu. Grzegorz całkowicie oddał się tej dziedzinie nauki, zgłębiając historię powszechną wraz z historią Kościoła i chrześcijaństwa w Europie. Jego działaniu przyświeca maksyma, aby uratować od zapomnienia jak najwięcej opowieści ludzi, którzy doświadczyli wojennego losu w kraju, w obozach oraz w sowieckich łagrach.
Doskonale rozumiem postawę Grzegorza, bo przecież i ja obrałam sobie za cel, jako pasjonatka etnografii i folklorystyki, utrwalanie i przekazywanie wiedzy oraz zdobytych na różnych warsztatach umiejętności. Dzięki Grzegorzowi zrozumiałam, jak istotne są wspomnienia osób, które poznały życie w rzeczywistości wojennej i doskonale wiedzą, czym jest ból i cierpienie. Postanowiłam zatem, w niniejszym artykule, przytoczyć wspomnienia pana Jana Rudkowskiego, który wojnę pamięta oczyma dziecka.
Pan Jan Rudkowski urodził się w 1936 r. w Chronowie, malowniczej wiosce należącej do gminy Nowy Wiśnicz w powiecie bocheńskim (województwo małopolskie). Są to moje tereny, a pan Jan jest jedną z tych osób, które chętnie opowiadają o tamtych strasznych czasach. Obecnie mieszka w Kielcach, gdzie wyjechał w poszukiwaniu pracy, a także gdzie się wykształcił i założył rodzinę. Do rodzinnej wsi nie tylko wraca wspomnieniami, lecz przyjeżdża tu co roku na wakacje. 15 sierpnia, w Święto Wojska Polskiego, chętnie bierze udział w śpiewaniu pieśni patriotycznych, organizowanym przez miejscowe stowarzyszenie. Drugim powodem jego przyjazdu jest Dzień Wszystkich Świętych, kiedy to odwiedza rodzinne groby.
Pan Jan jest serdecznym człowiekiem, który jako jedyny odpowiedział na moją prośbę, zawartą w artykule przesłanym do „Wiadomości Wiśnickich”, z prośbą o kontakt z osobą mogącą podzielić się ze mną pieśniami, przyśpiewkami oraz opowieścią o tradycjach występujących w różnych obrzędach uroczystości dorocznych, rodzinnych oraz w codziennym funkcjonowaniu. Dołożył wówczas wszelkich starań, aby spełnić moją prośbę, odgrzebując w pamięci przyśpiewki weselne. Nadszedł teraz czas, bym przytoczyła jego opowieść.
Jan Rudkowski: „Wielki wybuch i setki kilogramów ziemi wyrzuconej w powietrze, zasłaniające horyzont oraz przestraszone twarze ludzi z sąsiedztwa, to jeden z obrazów, jaki obserwowałem jako ośmioletni chłopiec. W Chronowie w 1944 roku w tym czasie, gdy Niemcy zostali zmuszeni do odwrotu z frontu wschodniego, powstał plan budowy umocnień obronnych, zwanych Linią Stellung a2. Chodziło o budowę fortyfikacji ziemnych w postaci okopów i rowów przeciwpancernych na terenie wielu miejscowości w kierunku Krakowa. W ramach tego programu obronnego, w Chronowie powstało kilka bunkrów obronnych, wiele okopów i przez całą wieś ciągnące się rowy przeciwczołgowe. Bunkry i okopy wykonywane były narzędziami ręcznymi przez ludność głównie miejscową. Natomiast rowy przeciwpancerne powstawały poprzez detonacje ładunków wybuchowych. Tylko sporadycznie ludzie wykopywali je łopatami. Latem, w sierpniu 44 roku wykonywany był najbliższy odcinek koło naszego domu. Prace przygotowawcze trwały przez kilka dni, a polegały one na wywiercaniu i wkładaniu dynamitu na głębokości 3-4 metry. Nadszedł dzień grozy, szczególnie dla dzieci, które boją się wielkiego huku. W godzinach popołudniowych usłyszeliśmy w różnych odstępach czasu trzy sygnały ostrzegawcze, wykonywane na trąbce. O planowanej detonacji poinformowano wcześniej mieszkańców. Po pierwszym sygnale uciekliśmy z całą rodziną szybko do sąsiedniego lasku. Wcześniej, starszy brat wymontował i zabezpieczył wszystkie okna, by nie uległy zniszczeniu od drgań podczas wybuchu. Gdy usłyszeliśmy trzeci, ostatni sygnał, a potem wybuch, powstała niekończąca się ściana ziemi. Przestała istnieć czwarta strona świata. Dla nas była to północ. Wtedy długo spadały na ziemię wielkie bryły. Byliśmy oddaleni od wybuchu blisko pół kilometra. Po godzinie pozostała w powietrzu wielka chmura pyłu. Po pewnym czasie, gdy już wszystko dostrzegliśmy, okazało się, że dom, który stał w pobliżu rowu, przestał istnieć. Nasz dom, Adama i Marii Rudkowskich, miał numer 76, obok płynął potok”.
To krótki jedynie fragment wojennych dziejów zapamiętany przez pana Jana Rudkowskiego. Nie byłabym sobą, gdybym nie podsunęła jeszcze jednego, równie godnego przedstawienia faktu historycznego mojego ulubionego miasteczka, Wiśnicza. Otóż, w tym miasteczku po ucieczce z Auschwitz ukrywał się najodważniejszy z Polaków, rotmistrz Witold Pilecki. Jaka więc była droga rotmistrza?
Dziś już nikt nie ma wątpliwości, iż rotmistrz Witold Pilecki to najodważniejszy Polak. Sam bowiem zgłosił się do obozu Auschwitz, by przesyłać sprawozdania z tego, co się dzieje na terenie obozu. Był głównym organizatorem konspiracji w Auschwitz. Witold Pilecki jako pierwszy przesyłał sprawozdania z dokonywanego ludobójstwa w obozie. Były to tak zwane raporty Pileckiego. Spędził w obozowym piekle 30 miesięcy. Zgłosił się pod przybranym nazwiskiem Tomasz Serafiński. W obozie, od więźnia z Bochni, Edmunda Zawadzkiego, dużo dowiedział się o osobie Tomasza Serafińskiego, właściciela wiśnickiej Koryznówki. To właśnie do Koryznówki przybył po ucieczce z Auschwitz. Tam pisał swoje raporty. Ponoć, kiedy dotarł do Wiśnicza, powiedział: „Panie Tomaszu, oddaję panu nazwisko. Wstydu mu nie przyniosłem”. Z relacji Marii Serafińskiej-Domańskiej można się dowiedzieć, iż Witold Pilecki przyjęty był przez rodzinę nad wyraz serdecznie i został otoczony troskliwą opieką. Na pamiątkę ucieczki rotmistrza, ośrodek kultury w Nowym Wiśniczu organizuje doroczny rajd konny szlakiem Witolda Pileckiego. O tym, że Witold Pilecki ukrywał się w wiśnickiej Koryznówce, świadczy tablica pamiątkowa, umieszczona w tamtejszym ogrodzie. Została zamontowana na dużym kamieniu, przywiezionym z Auschwitz.
Jaką więc rotmistrz musiał przebyć drogę, by dostać się do Koryznówki. Wraz z dwoma współwięźniami pokonał trzydzieści kilometrów. Przez Tyniec, okolice Wieliczki, Puszczę Niepołomicką przedostał się do Bochni, skąd udał się do Wiśnicza. Co roku, w Dzień Żołnierzy Wyklętych, funkcjonariusze służby więziennej z wiśnickiego zakładu karnego składają kwiaty pod tablicą pamiątkową.
Postawa Grzegorza oraz pracowników ośrodka kultury w Nowym Wiśniczu działających na rzecz dbania o pamięć minionych wydarzeń mających znaczenie dla regionu uświadomiła mi, iż byłam w błędzie. Uważałam, że historia ograniczała się do wkuwania dat i ocen z klasówek lub odpytywań z poprzedniego tematu. Przyznam, że zdobywanie wiedzy ograniczało się do jednej zasady: zakuć, zdać i zapomnieć. Teraz już wiem, że ta dziedzina nauki wcale nie ogranicza się wyłącznie do podręcznika. To ludzie ze swoimi przeżyciami, bólem, pamięcią, lękiem, strachem.
&&
Podróżowanie jest jednym z elementów nowoczesnego stylu życia. Obecnie jest bardziej komfortowe, prostsze i tańsze niż kiedykolwiek w przeszłości, a to głównie dzięki globalizacji, rozwiniętym środkom transportu i bogatej infrastrukturze turystycznej na świecie. Żyjącym współcześnie trudno sobie wyobrazić, jakim wyzwaniem podróże były choćby 200 lat temu, gdy wszystkie powyższe udogodnienia nie istniały. Wiele było jeszcze wówczas miejsc niezbadanych przez mieszkańców cywilizowanego świata, a na podróżnych czekały niedające się przewidzieć zagrożenia. Bez wątpienia dziewiętnastowiecznych traperów i obieżyświatów, poza żelaznym zdrowiem i dobrą kondycją fizyczną, musiała cechować także odwaga. Czy w ich szeregach mogła znaleźć się osoba z niepełnosprawnością?
James Holman jest nieco zapomnianym bohaterem swoich czasów. Opowieść o jego życiu to przykład zwycięstwa niezłomnego ducha nad ułomną materią, o ile tylko uznamy ją za prawdziwą. Urodził się pod koniec XVIII wieku w Wielkiej Brytanii i po ukończeniu edukacji wybrał służbę w marynarce wojennej jako ścieżkę kariery zawodowej. Po kilku latach służby zachorował na gościec, który z początku objawiał się bólem stawów, a potem odebrał młodemu marynarzowi wzrok. Z mocy prawa należała mu się opieka państwa.
Zamieszkał jako jeden z podopiecznych na zamku królewskim w Windsorze. Odtąd jego jedynym obowiązkiem stała się modlitwa za zdrowie panujących. Dla wciąż młodego, pełnego werwy i ambicji człowieka był to szok. Pozbawiony ruchu tryb życia spowodował nawrót choroby. By nie pogrążyć się całkiem w marazmie, wpadł na pomysł sprawiający wrażenie niemożliwego do zrealizowania - postanowił zostać podróżnikiem. Poprosił o pomoc brata, służącego w marynarce jak niegdyś on sam. Widział dla niego rolę przewodnika, ten jednak nie otrzymał zgody przełożonych wojskowych, aby opuścić szeregi armii i wspierać niewidomego Jamesa w jego peregrynacjach. Sytuacja Holmana nie dawała wielu powodów do optymizmu. Był osamotniony w planach podróżniczych, nie dysponował większą sumą pieniędzy ani środkami transportu, nie znał także języków obcych. Możemy jedynie zgadywać, że parafrazując słynny dowcip o niewidomym koniu, pomyślał wówczas: „Nie widzę przeszkód!”, ponieważ niedługo potem wyruszył w drogę.
Jego pierwsza wyprawa odbywająca się w latach 1819-1822 przebiegała modnym wówczas szlakiem podróżniczym po Europie, określanym jako „Grand Tour”. Trasa obejmowała Włochy, Francję, Niemcy, Belgię i Holandię. Holman większość drogi przebywał pieszo, korzystając okazjonalnie z użyczanej życzliwie podwózki. Pozbawiony był też całkowicie asysty. Wszędzie, gdzie zawędrował, spotykała go ludzka życzliwość i podziw. Mimo że sam nigdy nie związał się z żadną niewiastą, budził zainteresowanie kobiet spotykanych podczas wyprawy. Uważały go za czarującego mężczyznę, a on sam nie wahał się oceniać ich urody, badając dotykiem wygląd twarzy. Niewątpliwie wyczyny, których się dopuszczał, można zaliczyć w poczet pionierskich wśród niewidomych. Korzystając z pomocy lokalnego przewodnika, wspiął się na szczyt Wezuwiusza. Gdy doszedł na samą krawędź krateru aktywnego wulkanu, wzbudził przestrach swego widzącego towarzysza. Uspokajał go jednak, że nie ma powodów do obaw, gdyż widzi podłoże stopami.
Po 3 latach udało się mu bezpiecznie wrócić do Wielkiej Brytanii. Intensywność przeżytych wrażeń nie pozwoliła Jamesowi zadowolić się dawnym życiem niepełnosprawnego dworzanina, w którym jedyną aktywność stanowiły posiłki i udział w nabożeństwach. W głowie śmiałka zrodził się plan dalszej, jeszcze bardziej wymagającej wyprawy.
Już w 1822 roku wyruszył w drogę dookoła świata. Planował najpierw dotrzeć do Rosji, a następnie przekroczyć granicę Mongolii i nielegalnie przekraść się przez terytorium Chin, zamknięte wówczas dla cudzoziemców. Po opuszczeniu Chin zamierzał dostać się na statek wielorybniczy płynący na archipelag Sandwich Południowy, a następnie kolejnymi statkami dopłynąć do wybrzeży Ameryki Południowej, potem Afryki, aby ostatecznie powrócić do Europy. Wielka podróż zakończyła się już na pierwszym etapie. Idąc pieszo za konnym wozem, dotarł nad Bajkał i pod granicę rosyjsko-mongolską. Rosyjscy żołnierze nie dali wiary opowieściom o ambitnych planach niewidomego Anglika, uznając go za szpiega. Został pojmany i konwojem odtransportowany do Wielkiej Brytanii. Mimo wszystko można uznać to za uśmiech losu, biorąc pod uwagę ówczesne upodobanie władz carskich do odsyłania schwytanych podejrzanych na mroźne azjatyckie rubieże imperium z biletem w jedną stronę.
Fiasko pierwszej próby obejścia globu dookoła nie załamało dzielnego podróżnika. W kolejnych latach wielokrotnie zdarzyło mu się ruszać w świat i odwiedzić wszystkie zamieszkałe kontynenty. Na podstawie relacji Holmana szacuje się, że przebył łącznie ok. 400 tysięcy kilometrów. W przybliżeniu można uznać, że niemal 10-krotnie okrążył naszą planetę. Był m.in. w Australii, na Cejlonie, Madagaskarze czy Seszelach. Historię kolejnych wypraw spisywano i wydawano w formie książek, które jednak nie sprzedawały się najlepiej. Poza opowieściami samego Holmana, brak w nich relacji naocznych świadków większości opisywanych dokonań, stąd też liczne wątpliwości, czy niepełnosprawny wędrowiec rzeczywiście był w stanie dokonać tak wiele. Pod koniec życia przełożeni z Windsoru zakazali mu dalszych przygód w obawie o stan zdrowia obieżyświata. Zmarł w Londynie w 1857 roku.
Przeciw prawdomówności Holmana świadczą warunki panujące w XIX-wiecznym świecie, o wiele mniej przyjazne niewidomym niż obecnie. Nie było wówczas mowy nie tylko o mapach dotykowych, projektowaniu uniwersalnym czy dostępności środków transportu dla osób o ograniczonej mobilności, ale nawet bite drogi były rzadkością, a dotarcie z jednego miasta do innego wiązało się zwykle z koniecznością przebycia setek kilometrów nieutwardzonym, błotnistym szlakiem z całym pakietem niebezpieczeństw czyhających na samotnych podróżnych. James twierdził jednak, że przeciwności udaje mu się pokonać dzięki echolokacji. Używał do niej drewnianej laski z metalowym okuciem, którą stukał w podłoże, a powracająca po uderzeniu fala akustyczna pozwalała mu odtworzyć w głowie kontury obiektów znajdujących się wokół i utrzymać właściwy kierunek marszu.
Echolokacja do dziś wywołuje w środowisku osób niewidomych liczne kontrowersje. Jedni twierdzą, że nie pozwala rozpoznać otoczenia na tyle szczegółowo, aby bezpiecznie się w nim poruszać; zdarzają się jednak osoby przedkładające tę metodę ponad chodzenie z białą laską. Dyskusja przed dekadą rozgorzała na nowo po premierze głośnego filmu „Imagine”, opowiadającego losy niewidomego nauczyciela.
Mimo że życiorys Holmana po 200 latach nadal pozostawia wiele wątpliwości, warto się zastanowić, czy rzeczywiście musimy je rozwiewać? Można przecież jego historię uznać za piękną, romantyczną przygodę, dowód na to, że brak wzroku nie oznacza rezygnacji z marzeń i pasji. A przecinając wszelkie spory, zgódźmy się, że niewidomi zasługują na swojego bohatera romantycznego w rodzaju barona Münchhausena.
&&
Maj to miesiąc sygnalizujący nadejście lata. Kojarzy się z ciepłem, zielenią, maturami, ale również z Eurowizją, czyli jednym z najpopularniejszych i najchętniej oglądanych konkursów piosenki na świecie. Wydarzenie to w telewizji i internecie co roku ogląda nawet 500 milionów widzów. Eurowizję można kochać, ale też nienawidzić. Nie jest konkursem idealnym, ale przez lata wypromowała przynajmniej kilkudziesięciu artystów, a wśród wielu zwycięzców na pierwszy plan wysuwa się ABBA z przebojem „Waterloo”.
Żeby poznać początki Eurowizji, musimy cofnąć się o niemal 70 lat. Po drugiej wojnie światowej Europejska Unia Nadawców (ang. European Broadcasting Union, w skrócie EBU) powołała komitet, którego zadaniem było opracowanie widowiska muzycznego jednoczącego europejskie kraje. W 1955 roku w Monako przedstawiono pomysł organizacji konkursu wzorowanego na Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo. W efekcie 19 października 1955 roku podczas walnego zgromadzenia EBU w Rzymie zapadła decyzja, że pierwszy muzyczny konkurs pod nazwą Eurovision Grand Prix odbędzie się 24 maja 1956 roku w Lugano. Obecną nazwę konkursu wymyślił George Campey, który użył jej w brytyjskiej gazecie „Evening Standard”, opisując w niej działalność europejskich telewizji.
Do udziału w konkursie może zgłosić się nadawca każdego państwa będącego członkiem EBU, zgłaszając utwór reprezentujący dowolny gatunek muzyczny. Wydarzenie co roku odbywa się w jednym z krajów uczestniczących w konkursie, którego przedstawiciel rok wcześniej wygrał zmagania. W koncercie finałowym występuje ponad 20 krajów - po 10 wyłonionych z dwóch półfinałów, kraj organizujący dany konkurs oraz państwa z tak zwanej wielkiej piątki, które płacą najwyższe składki członkowskie do EBU (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Włochy i Niemcy). Konkurs Eurowizji transmitowany jest przez telewizje na całym świecie. Co ciekawe, nie tylko w państwach będących członkami EBU, ale na różnych kontynentach. Po występie wszystkich artystów następuje głosowanie. Dawniej głosy na poszczególne utwory oddawali członkowie komisji sędziowskich powoływanych przez nadawców publicznych. W latach 1998-2008 triumfatora wybierali telewidzowie przy pomocy telefonów i SMS-ów, natomiast od 2009 roku zwycięzca wybierany jest po zsumowaniu głosów oddanych przez telewidzów oraz jurorów wyłanianych przez nadawców publicznych. Od 1975 roku w finale punktami nagradza się dziesięć najlepszych piosenek, z tym że najwyżej oceniona otrzymuje ich 12, kolejna - 10, a pozostałe od 8 do 1 punktu. Triumfator konkursu otrzymuje statuetkę i po raz kolejny prezentuje swój przebój na eurowizyjnej scenie.
Do tej pory w konkursie Eurowizji najlepiej radziły sobie Irlandia i Szwecja, które zwyciężały siedem razy. Z tych państw pochodzą artyści, którzy jako jedyni odnieśli więcej niż jeden sukces. Wśród kobiet jest to Loreen (2 wygrane), a wśród mężczyzn Johnny Logan (3 wygrane). Pięć zwycięstw na koncie mają Francja, Holandia, Luksemburg i Wielka Brytania. Czterema triumfami może pochwalić się Izrael, a trzema - Dania, Norwegia, Włochy i Ukraina. W tym gronie nie ma Polski.
W tym roku Polska obchodzi mały jubileusz, bowiem 30 lat temu po raz pierwszy wystawiła swojego reprezentanta w konkursie Eurowizji. Była nim Edyta Górniak, która z piosenką „To nie ja” osiągnęła najlepszy wynik w historii polskich występów na Eurowizji. 21-letnia wówczas artystka zdobyła 166 punktów, co dało jej drugie miejsce. Na kolejny dobry występ musieliśmy czekać do 2003 roku, kiedy to zespół „Ich Troje”, ze śpiewaną w trzech językach piosenką „Keine Grenzen”, uplasował się na siódmej lokacie, gromadząc na koncie 70 punktów. W czołowej dziesiątce znalazł się jeszcze Michał Szpak, który w 2016 roku uzbierał aż 229 punktów, co przełożyło się na ósme miejsce. Przyzwoicie zaprezentowali się także Cleo wraz z Donatanem oraz Krystian Ochman, którzy zajęli odpowiednio czternastą oraz dwunastą pozycję. W innych latach polscy przedstawiciele nie podbili serc europejskiej publiczności, kilkukrotnie nawet nie awansując do finałowego koncertu. W 2023 roku przebrnąć przez półfinał udało się Blance z piosenką „Solo”, ale w finale nie poszło jej już tak dobrze. Zmagania zakończyła bowiem na odległej, dziewiętnastej pozycji.
Eurowizja ma swoich wiernych fanów, ale również zagorzałych krytyków. Ci pierwsi kochają ją za różnorodność i otwartość, bowiem jest przyjazna każdemu, niezależnie od płci, wieku, wyznawanej religii, koloru skóry czy orientacji seksualnej; zaś ci drudzy nienawidzą za kiczowatość i upolitycznienie. Główne zarzuty odnoszą się do tendencyjnego głosowania, zgodnie z geograficznym położeniem lub politycznymi sojuszami. Wielokrotnie byliśmy świadkami wymiany punktów na linii Grecja-Cypr, Włochy-Malta, Belgia-Holandia czy Irlandia-Wielka Brytania. Wzajemnie na siebie głosują zazwyczaj także kraje bałtyckie, bałkańskie czy skandynawskie, choć równie dobrze może wynikać to z powiązań kulturowych lub podobnych gustów muzycznych. Niektórym Eurowizja kojarzy się z kiczem ze względu na wiele „pustych” piosenek, wymyślne scenografie czy ekstrawaganckie stroje, ale na przestrzeni lat konkurs się zmienia. Pojawia się w nim coraz większa różnorodność gatunków muzycznych - już nie tylko pop, ale także chociażby hip-hop, rock czy metal. Z jednej strony w ostatnich latach szerokim echem odbiło się zwycięstwo Conchity Wurst, czyli drag queen będącej kreacją sceniczną austriackiego wokalisty, Thomasa Neuwirtha, ale z drugiej strony Eurowizja była przepustką do wielkiej kariery, między innymi dla ABBY, Julio Iglesiasa, Celine Dion, Brotherhood of Man, Al Bano i Rominy Power, a ostatnio także zespołu Måneskin.
W 2024 roku konkurs Eurowizji odbędzie się w szwedzkim Malmo, a Polskę będzie w nim reprezentowała Luna z piosenką „The Tower”. Bukmacherzy jednak nie dają jej zbyt wielkich szans na dobry wynik. Już samo przebrnięcie przez strefę półfinałową może okazać się sporym osiągnięciem dla polskiej wokalistki. Zanosi się więc na to, że wciąż pozostanie nam wspominanie występu Edyty Górniak sprzed 30 lat, a przecież w ostatnich latach nasi reprezentanci dwukrotnie wygrali Eurowizję Junior i trzykrotnie triumfowali na Eurowizji dla Młodych Tancerzy i Eurowizji dla Młodych Muzyków. To pokazuje, że w polskich artystach tkwi potencjał. Nie potrafimy go jednak wydobyć w głównym konkursie Eurowizji, a często nietrafione piosenki powodują, że o triumfie jak na razie możemy chyba niestety tylko pomarzyć.
&&
K. S. ur. w 1928 r., zam. w woj. wrocławskim, wykształcenie średnie.
Świat, w którym żyję, to świat stworzony dla widzących. Jako ociemniały nie czuję się w nim swobodnie, bo nie zawsze potrafię sprostać wszystkim jego wymaganiom. Nie znaczy to jednak, że jestem wobec niego zupełnie bezradny. Nie przestałem przecież być człowiekiem i moja psychika jest podobna do psychiki innych ludzi. Ta cecha łączy mnie ze światem widzących silniej, niż oddzielają od niego fizyczne różnice. Chociaż go nie oglądam, to w dalszym ciągu jest to mój świat i czuję się pełnoprawnym jego obywatelem.
Odkrywanie świata na nowo zaczęło się dla mnie tuż po utracie wzroku, jeszcze w hitlerowskim obozie jeńców wojennych, gdzie jako szesnastoletni chłopiec znalazłem się po upadku powstania warszawskiego. Próbowałem kiedyś samodzielnie zbliżyć się do żelaznego piecyka, w którym ochoczo buzował ogień i wokół którego było gwarno i wesoło. Dopóki szedłem wzdłuż rzędu pryczy, sunąca po ich krawędziach dłoń wystarczała za przewodnika. Ale na wolnej przestrzeni żar zdawał się buchać ze wszystkich stron, toteż straciłem orientację, potknąłem się i poleciałem twarzą na rozpaloną blachę. Byłbym się dotkliwie poparzył, gdyby ktoś przytomny w ostatniej chwili mnie nie powstrzymał. Zrobiło się wielkie zamieszanie, usłyszałem parę niezbyt miłych uwag na temat tego, że nie proszę o pomoc i narażam siebie i innych na przykre zajścia. Potem zaległo kłopotliwe milczenie. Ktoś westchnął litościwie, ktoś zaklął z cicha, ktoś pytał, ile mam lat i czy rodzina żyje, ktoś chrząknął w ponownej ciszy, bąknął o marnej pogodzie, zamilkł, aż w końcu oznajmił ze sztucznym ożywieniem, że warto by zagrać w karty. Miła ławeczka przed żelaznym piecykiem, gdzie mnie troskliwie posadzono, zamieniła się w ławę oskarżonych. Okazałem się winowajcą, „żałobną wdową” na weselu, której wprawdzie wszyscy niezmiernie współczują, ale której obecność ogromnie wszystkim ciąży. Więc chociaż nie byli dla mnie źli, nie lubiłem ich. I nawet nie za to, że się nade mną litowali, nie za to, że czułem się wobec nich winny, lecz za to, że byłem im niepotrzebny.
Wspominając to pierwsze przykre doświadczenie, mam w pamięci inne, które dobitnie uprzytomniło mi, jak niewiele mnie wtedy od nich dzieliło i jak niewiele zwykle trzeba, by taką pozorną przeszkodę sforsować. Zdarzenie to miało miejsce nieco później, gdy chory i załamany znalazłem się w szpitalu. Prawie przez cały tydzień żaden z moich widzących współtowarzyszy niedoli nie odezwał się do mnie ani słowem, chociaż między sobą prowadzili dość ożywione rozmowy. W końcu nie wytrzymałem i gdy któregoś dnia zaczęli opowiadać kawały, dorzuciłem od siebie coś takiego, że o mało „nie pospadali” z łóżek. Wtedy dopiero wyszło szydło z worka. Okazało się, że nawet chcieli rozmawiać, ale nie wiedzieli jak, bo jeśli niewidomy, to może także i nie słyszy. Myśleli tak tym bardziej, że w ciągu prawie całego tygodnia nie odezwałem się do nich ani słowem. Zaskoczył ich brak kontaktu wzrokowego i zawiniła moja wrażliwość, usprawiedliwiona tylko częściowo chorobą i perspektywą przewlekłego leczenia. Zbytnio przejąłem się czyimś odruchowym odezwaniem się zaraz na wstępie, kiedy prowadzony przez pielęgniarkę, wchodziłem po raz pierwszy do sali: „Nie dość, że ciemny, to jeszcze do tego taki chory, chyba już nie ma sprawiedliwości na świecie!”. A przecież byliśmy jednakowo chorzy, jednakowo zagrożeni i kwestia posiadania czy nieposiadania wzroku nie wydawała się pierwszoplanowa. Byliśmy w gruncie rzeczy równorzędnymi partnerami i na równorzędności innych, pozawzrokowych walorów osobistych oparły się nasze dalsze przyjazne stosunki.
Proces odnajdywania swego miejsca w świecie nie jest ciągiem logicznych konfrontacji, ujemnych i dodatnich oddziaływań widzącego otoczenia. Jest to ciągłe podsumowywanie wszystkich minionych doświadczeń, wzlotów i upadków, cofania się i posuwania naprzód i dopiero niezależnie od ich chronologii, można się w nich dopatrzyć jakiejś ewolucji. Podobnie epizod w szpitalu, chociaż późniejszy w czasie, jakościowo wyprzedza moje pozytywne doświadczenia z obozu jeńców, bo takie głównie stamtąd wyniosłem.
Jest rzeczą oczywistą, że tak dotkliwy cios, jak utrata wzroku, nie mógł przejść bez echa. Na pewno odczuwałem żal, poczucie krzywdy, poważne zachwianie poczucia własnej wartości. Mimo to jednak trzymałem się stosunkowo nieźle i przynajmniej na zewnątrz niczego po mnie nie było widać. Na przyjęcie takiej właśnie postawy złożyło się wiele przyczyn, zbyt skomplikowanych, by dały się jednoznacznie określić. Z pewnością były wśród nich trudne warunki życia obozowego, wysunięcie na pierwsze miejsce najbardziej podstawowych potrzeb, co nie tylko pochłaniało sporo uwagi, ale, stawiając zasadniczą kwestię - przetrwanie, działało mobilizująco. Nie bez znaczenia były także świeże jeszcze wspomnienia przeżytego kataklizmu wojennego, śmierci najbliższych kolegów, co z kolei narzucało pewien dystans w stosunku do własnych perypetii i nie sprzyjało zbytniemu rozczulaniu się nad sobą. Dzięki takiemu nastawieniu zachowałem swój dawny, a więc nieskażony piętnem ślepoty, sposób reagowania i nie odstraszałem od siebie tych wszystkich, dla których moje inwalidztwo nie było równoznaczne z automatycznym przekreśleniem wszystkich walorów osobistych. Toteż na przekór żałosnym doświadczeniom, w rodzaju tego przy żelaznym piecyku, wcale nie czułem się osamotniony ani niepotrzebny. Szybko natrafiłem na ludzi, przeważnie inwalidów bez rąk lub nóg, dla których moja odporność na przeciwieństwa losu okazała się wartością nie do pogardzenia. To oni przede wszystkim szukali mego towarzystwa, pokrzepienia w wesołych pogawędkach i snuciu planów na przyszłość, nie zawsze może realnych, ale dających jakąś perspektywę, przynajmniej zachowania równowagi psychicznej. Mechanizm oczywiście działał obustronnie, na zasadzie wzajemności. Jednak rozpiętość między stopniem poszkodowania a stopniem zaangażowania była w moim przypadku niezawodnie większa. To musiało robić na nich wrażenie i oddziaływać zarówno na ich stosunek do mnie, jak i na ich stosunek do własnego inwalidztwa. Tak oto znajomości zrodzone ze zwykłych ludzkich potrzeb przeistaczały się w zażyłość graniczącą z przyjaźnią. To wszystko, co nas do siebie zbliżyło, szybko schodziło na dalszy plan, ustępując miejsca temu, co rzeczywiście łączy ludzi, „współbrzmieniu” ich właściwości wewnętrznych.
Był to poważny krok naprzód, ale nie decydujący, gdyż łączył mnie jedynie z ludźmi o podobnych przeżyciach. Wobec ogółu widzących byłem nadal bezbronny i zbierałem przykre doświadczenia, co, mimo mej odporności, musiało pogłębiać poczucie niedorastania do poziomu ludzi pełnosprawnych. Nie miałem im czego przeciwstawić, więc chociaż zewnętrznie reagowałem zazwyczaj normalnie; przecież w gruncie rzeczy zdolny byłem do tylko równorzędnego emocjonalnie oddźwięku. Nie posiadłem jeszcze umiejętności kierowania się w swych reakcjach wewnętrznych przede wszystkim racjonalnym wyborem, jako jedynie skuteczną przeciwwagą deprymującego oddziaływania otoczenia widzących. Dopiero przestawienie całego mechanizmu odczuć wewnętrznych na takie właśnie tory, rezultat wielu doświadczeń i przemyśleń, skonfrontowanych z doświadczeniami innych ociemniałych, okazało się rzeczywistym przełomem w procesie mojej dalszej adaptacji. Jak to nieraz bywa, skutki tej przemiany objawiły się nie w jakimś ważnym wydarzeniu, lecz w najzupełniej błahym epizodzie. Uczęszczałem wtedy do szkoły średniej i będąc w niej jedynym ociemniałym, budziłem zrozumiałe zainteresowanie. Od początku zdawałem sobie sprawę, że moje stosunki z klasą muszą oprzeć się na zasadach uczniowskiego koleżeństwa. Ale tu zacząłem napotykać na pewne opory. Pomijam szokującą dla nich kwestię mojego inwalidztwa, nad którą przeszli do porządku dziennego, bardziej zaszokowani byli moimi nie najgorszymi wynikami w nauce. Owszem, odnosili się do mnie z dużą życzliwością, starali się w miarę możliwości pomagać mi, zresztą na zasadzie wzajemności, lecz stosunki te nie wykraczały poza poprawność. Nie wiadomo, jak by to długo trwało, gdyby nie imieniny lubianego przez wszystkich profesora, które klasa postanowiła uczcić chóralnym odśpiewaniem „Sto lat” przy akompaniamencie akordeonu. Próba przed lekcją wypadła fatalnie; okazało się, że akompaniator lepiej fałszuje niż gra. Na szczęście zdążyłem w porę odebrać mu instrument i powitać wchodzącego do klasy profesora akordami, od których zabrzęczały szyby w oknach. Potem, niewiele myśląc, zagrałem poleczkę i cały swój, niewielki zresztą, repertuar. W klasie zrobiło się wesoło. Wzruszony profesor machnął ręką na lekcję i zaczęła się miła pogawędka, przetykana żartami i wybuchami śmiechu. Ponieważ nie żałowałem także i języka, od razu stałem się ośrodkiem zainteresowania, kimś, kto nadaje ton całemu zgromadzeniu i bardzo daleko odszedł od buchającego żarem obozowego piecyka. Nie twierdzę, że po tej lekcji moje stosunki z klasą zmieniły się w serdeczną przyjaźń, chociaż na pewno były o całe niebo sympatyczniejsze. Oparły się na szerzej pojętej równorzędności partnerstwa, na wymianie różnych walorów osobistych, jak to się normalnie między ludźmi dzieje. Dzisiaj oczywiście domyślam się, co nas wtedy trochę dzieliło, a co chyba nie było moim niedorastaniem do nich, czego się chwilami dopatrywałem. Mieliśmy te same lata, ale inne doświadczenia życiowe, których wojna dostarczyła mi w nadmiarze, im zaś oszczędziła. Takiego dystansu nie można przeskoczyć i to nie ja, to oni do mnie nie dorastali.
Dysproporcja między możliwościami ociemniałego i widzących jest mimo wszystko tak przygniatająca, że do dziś trudno mi oprzeć się poczuciu niedorastania do nich. Chyba najdotkliwiej odczułem to w czasie wizyty u dobrych znajomych, gdzie nieoczekiwanie zastałem kilka nieznanych mi osób, zajmujących dość eksponowane stanowiska. Rozmowa nie wykraczała poza ramy spraw służbowych, więc mogłem jedynie słuchać. Zresztą owi dygnitarze, dla których byłem rodzajem „gafy towarzyskiej”, popełnionej przez gospodarzy, nie dopuszczali nikogo do głosu, zbyt zajęci sobą, a raczej tym, co każdy z nich o sobie mówi. Początkowo robili to oczywiście w sposób zawoalowany, w miarę jednak rozgrzewania się licytacji, maskowali się coraz mniej i coraz wyraźniej było widać, że nie chodzi o poruszane zagadnienia, lecz o pokazanie przed innymi swego osobistego znaczenia. Na pewno nie przynosiło im to zaszczytu, wobec nich czułem się niezmiernie malutki, prawie wyrzucony poza margines. Nie mogłem im zaimponować wykonywaną wtedy przeze mnie pracą, konfekcjonowaniem kapsli do butelek, zajęciem niewątpliwie pożytecznym, wymiernym w „szeleszczących papierkach”, ale również bez wątpienia leżącym grubo poniżej moich faktycznych możliwości. Taka praca nie daje satysfakcji, gdyż nie angażując zupełnie tych możliwości, nie stwarza szans wykazania się przed sobą i innymi. Żadną przeciwwagą nie mogła być również moja praca społeczna wśród niewidomych. To prawda, że dawała mi ona wiele satysfakcji, gdyż stwarzała okazję do ujawnienia mych rzeczywistych możliwości, mogłem więc, przeciwnie niż w pracy zarobkowej, czuć się kimś niezbędnym. Ale dla większości widzących ta moja działalność jest mało ważna, nie daje wszak jakiejś określonej pozycji społecznej. Na szczęście nie wszyscy tak myślą i dają temu wyraz, lecz wtedy, na owej wizycie, nie czułem się najlepiej. Nieodparcie nasuwała mi się myśl, że gdybym nie stracił wzroku, na pewno w odpowiadającej mi dziedzinie osiągnąłbym rezultaty wcale nie gorsze od każdego z obecnych. Była to oczywiście typowa reakcja emocjonalna, której niekiedy trudno się oprzeć.
A tak naprawdę, ludzie ci, nic o tym nie wiedząc, oceniali siebie. Swą żałosną gadaniną, natrętnym eksponowaniem swego znaczenia owi panowie na stanowiskach pragnęli w odczuciach swych znaleźć potwierdzenie własnej wartości, a tym samym zdradzali, że nie są wolni od kompleksu niedorastania do poziomu własnych pragnień. Dręczyło ich przeświadczenie, że zostali w jakiś sposób niedostrzeżeni, nie tyle z powodu braku zdolności lub cech charakteru, ile na skutek zbiegu niepomyślnych okoliczności, co nie pozwoliło na realizowanie tych pragnień w daleko szerszym zakresie. I chociaż tego również nie wiedzieli, byliśmy dla siebie równorzędnymi partnerami, na zasadzie „współbrzmienia” podobnych właściwości wewnętrznych, bo niczym się nie różniliśmy poza fizyczną przyczyną i intensywnością odczuwania naszego wspólnego kompleksu.
Opisałem tu kilka niewielkich zdarzeń. Takich i podobnych było w mym życiu wiele. Dlaczego wybrałem właśnie te? Bo chciałem na ich przykładzie wykazać, że nie tylko wśród nas, niewidomych, lecz i wśród widzących większość ludzi nosi w sobie kompleks niespełnionych nadziei i nieziszczonych pragnień. Jakże jesteśmy w tym do siebie podobni!
I chociaż startujemy z nierównych pozycji, jednakowo musimy naszą rzeczywistość akceptować, jeśli chcemy znaleźć właściwą drogę do naszego miejsca w świecie.
Źródło: Ciemność przezwyciężona (wybór wypowiedzi czytelników na ankietę miesięcznika „Pochodnia” pn. Poczucie własnej wartości), wybór i oprac. Józef Szczurek, Warszawa 1975
Bardzo ucieszyłam się z wiadomości, że nadal będę mogła dzielić się z Wami moimi doświadczeniami, bo kto mnie lepiej zrozumie niż Wy…?
Najbezpieczniej, ze względu na moje niedowidzenie, czuję się w domu, bo wiem, gdzie co leży. Mimo tego i tak zdarzają mi się małe wypadki. Szłam dość szybko z pokoju do pokoju i uderzyłam skronią w futrynę, która była po stronie niewidzącego oka. Rozpłakałam się, choć wcale tak bardzo nie bolało, raczej z poczucia bezradności i żalu. Uderzyć głową w drzwi we własnym domu?
Ostatnio przeżyłam sporo stresów, bo czekałam na ostateczną decyzję specjalisty o usunięciu zaćmy z drugiego, trochę jeszcze widzącego oka. Bałam się strasznie, chwilami dopadały mnie wręcz ataki niepokoju i sprzecznych myśli. Z jednej strony chciałam oddalić termin zabiegu, z drugiej - miałam nadzieję, że po trudnym okresie pooperacyjnym będzie lepiej. Życiowy partner czekał ze mną przed gabinetem okulistycznym i starał się odwrócić moją uwagę od wizyty, pokazując powiększone w telefonie zdjęcia naszych akwariowych okazów.
Czekanie i sama wizyta - wlokły się w nieskończoność. Lekarz początkowo mało mówił, zrobił część badań i kazał czekać z zapuszczoną do oczu atropiną, aż źrenice się rozszerzą. Gdy ponownie weszłam do gabinetu, nie mogłam wytrzymać napięcia, tak bardzo chciałam już coś wiedzieć, jaka jest decyzja? Sugestia specjalisty była taka, by do końca roku wstrzymać się z zabiegiem. Nie można czekać za długo, bo jak mówił, z czasem zaćma twardnieje i wówczas przy usuwaniu większe jest ryzyko powikłań. Jednak powiedział, że jeśli jakoś daję radę funkcjonować, to lepiej poczekać i przyjść na kontrolę pod koniec roku, bo jednak w moim przypadku ryzyko, że coś pójdzie nie tak, jest duże. Drugie oko właściwie nie funkcjonuje.
Wracałam z moim ukochanym przez pięknie wieczorem oświetlony lubelski Plac Litewski, a on mocno trzymał mnie za rękę. Trochę z powodu nowego terenu i rozszerzonych do badania źrenic, a trochę, bo czułam, że chce mnie wesprzeć. Wychodząc, miałam mieszane uczucia: niby czułam ulgę, że już na dziś po wszystkim, ale i strach, że dalej to przede mną. Miałam jednak świadomość, że ze wsparciem partnera i moich przyjaciółek każda trudna sytuacja nabiera zupełnie innego wymiaru. Kiedy jestem z nim czy którąś z nich poza domem, to stają się moimi oczami, mówią: „krawężnik”, „chodźmy tędy”, by było mi najwygodniej. Są naprawdę kochani, bo starają się też, żebym nie czuła się taka niepełnosprawna, choć przecież jestem. Mój kochany np. nie sprowadza mnie za rękę po schodach, tylko zatrzymuje się przed nimi, dając mi w ten sposób znak, że przede mną stopień.
Kiedy o tym wszystkim piszę, wzruszam się i myślę, że mam cholerne szczęście, że spotkałam ich na swojej drodze i akceptują mnie z moją ślepotą i wiecznie zmiennymi nastrojami. Dużo radości dają mi też nasze psy: dwa puszyste kundelki. Nie są to psy przewodniki, ale dwa rozbrykane kłębuszki szczęścia. Niby czasem nie jest łatwe spacerowanie z nimi, ale czuję się jakoś wtedy bezpiecznie. Patrzę na nie a nie na ludzi, których nawet z dość bliskiej odległości nie rozpoznaję. Gdy wychodzę sama do pobliskich sklepów spożywczych, apteki czy na pocztę, jest dobrze, bo znam te miejsca. Niestety, gdy muszę sama coś załatwić w nowym miejscu, nie jest to już takie proste.
Wydawałoby się, że bycie psychologiem powinno mi bardzo pomagać w takich sytuacjach. Może trochę pomaga, choć bardziej w analizach i rozumieniu niż kontroli pojawiających się emocji, gdy próbuję się odnaleźć na nieznanym terenie. Bardzo często czuję wtedy złość pomieszaną z żalem, gdy nie widzę napisów czy numerów na nieznanych drzwiach lub czuję „gulę w gardle”, gdy dostrzegam nieznane schody. Pamiętam, jak z przyjaciółką poszłyśmy na kawę na Stare Miasto. Usiadłyśmy w ogródku i choć ona proponowała, że pójdzie ze mną do toalety, ja chciałam być samodzielna… Łzy kręciły mi się w oczach, gdy okazało się, że trzeba tam iść ciemnym dla mnie korytarzem, w dodatku zakończonym schodami. Po drodze zgubiłam jeden z kolczyków od mojego ukochanego i choć przyjaciółka poszła szukać mojego cennego drobiazgu, nie znalazła. Wiem, że to wydarzenie nie powinno mnie zniechęcać do wychodzenia na kawiarniane spotkania, ale jakoś od tej pory pijemy razem kawę u mnie albo u niej.
Często dopada mnie bezradność i przygnębienie, gdy mam problemy ze zwykłymi sytuacjami. Wczoraj chciałam wyjąć z paczkomatu przesyłkę od przyjaciółki - gest przyjaźni, odżywka do włosów, ot tak, bez okazji. Niestety, odebranie przesyłki okazało się niełatwe. Nie mogłam otworzyć skrzynki aplikacją. Do wygenerowania odpowiedniego linku z kodem QR otwierającym skrytkę potrzeba dobrego, a przynajmniej normalnego wzroku. Konieczne jest wpisanie na specjalnej stronie numeru telefonu i kodu odbioru. Ale jak to zrobić w taki jasny dzień, gdy światło utrudnia korzystanie z telefonu? Było piękne słońce, a ja męczyłam się z prostą na pozór sprawą. No, ale wreszcie się udało.
Jako niepoprawna, mimo wszystko, optymistka, choć z wiekiem może bardziej realistka zastanawiam się czasem, szczególnie w chwilach gorszego nastroju, czy są jakieś plusy mojego niedowidzenia i o dziwo, sporo ich znajduję. Nawet za każdym razem przychodzą mi do głowy nowe plusy. Przede wszystkim, dzięki wytrwałości i niepoddawaniu się, czuję jak bardzo jestem silna. Daje to nadzieję, że ze wszystkim sobie poradzę, nawet, gdyby mój wzrok jeszcze bardziej się pogorszył. Dzięki licznym pobytom w okulistycznych szpitalach poznałam mnóstwo wspaniałych osób, które, jak ja, borykają się z problemami ze wzrokiem. Dzięki ich opowieściom - wysłuchiwanym historiom ich życia - te pobyty stawały się prawie przyjemne, a na pewno bardzo interesujące. Kilka z tych znajomości przetrwało do dzisiaj, choć od ostatniego leczenia szpitalnego minęło już kilka lat. Często w kontekście swojego niedowidzenia myślę o powiedzeniu „wolałabym tego nie widzieć”. Coś w tym jest. Mam wrażenie, że to, iż czasem nie dostrzegam czyjejś reakcji mimicznej, ratuje mnie niejednokrotnie przed niepotrzebnymi analizami, do których jestem skłonna i związanego z tym stresu. Kiedy jeszcze lepiej widziałam, byłam przewrażliwiona na punkcie komunikacji niewerbalnej. Uniesienie brwi, grymas w kąciku ust prowadziły niestety czasem, pomimo wiedzy psychologicznej, do błędnych interpretacji. Więc niekiedy lepiej nie widzieć. Dzięki moim problemom ze wzrokiem poczułam jeszcze większą bliskość z moim otoczeniem. Bliscy wykazali tyle zainteresowania, empatii, służyli pomocą, że zawsze wspominam to ze wzruszeniem. Dzięki mojemu niedowidzeniu poznałam i bardziej zainteresowałam się światem osób niepełnosprawnych i ich sposobami radzenia sobie z rzeczywistością. Zrozumiałam, że w zależności od rodzaju problemu ze zdrowiem spotykają nas inne problemy. Zaczęłam rozmawiać z osobami poruszającymi się na wózkach, cierpiącymi na choroby psychiczne i niektóre z tych rozmów, oczywiście z zachowaniem anonimowości i zgodą rozmówców, zaczęły ukazywać się w magazynie dla osób niepełnosprawnych. To rozszerzyło moje możliwości tematyczne publikowania, bo wcześniej ograniczałam się do psychologii. Obecnie, dzięki temu, że piszę do wielu miesięczników, wykonuję moją pracę marzeń i pomimo wszystko cieszę się życiem. Nie warto widzieć szklanki do połowy pustej. Jeśli nie potrafisz zobaczyć, że druga połowa jest pełna, przelej wodę do mniejszej.
Utkwiły mi w pamięci słowa Pani Redaktor z jednego z pierwszych naszych maili. Na opowieści o moich trudnościach w przyzwyczajeniu się do niedowidzenia napisała Pani: „Może mi było łatwiej, bo jestem niewidoma od urodzenia”. To jest właśnie ta pełna połowa szklanki, tęczowo lśniącej w wiosennym słońcu…
&&
Góry to jest to, co uwielbiam. Jak tylko nadarzy się okazja, to ruszam po przygodę, by zdobyć jakiś szczyt. Choć przyznać muszę, że to nie jest takie oczywiste, że jako osoba z resztkami widzenia znajdę kogoś, kto będzie chciał wybrać się ze mną. Uczciwie trzeba stwierdzić, że wyprawa górska to wielkie wyzwanie i rozumiem, że nie każdy czuje się na siłach być przewodnikiem w tak niecodziennych warunkach. Nigdy nie przeszkadzało mi to marzyć, że jednak uda się raz na jakiś czas gdzieś wyskoczyć i zakosztować górskiego powietrza.
Na przestrzeni lat nieraz zdarzyło się znaleźć odważnych miłośników wędrówek górskich. Najpierw byli to wolontariusze, niestety nieistniejącego już Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Dzięki ich pasji i podjętym wyzwaniom mogłam zaliczyć takie szczyty, jak Turbacz, Żar, Kocierz, Leskowiec. Były to wyprawy kameralne, ale rzecz jasna urocze.
Pewnego dnia w 2015 roku otrzymałam informację od koleżanki, iż realizowany jest projekt „Razem na szczyty”, dedykowany osobom z niepełnosprawnościami. W projekcie tym chodziło właśnie o to, aby umożliwić każdemu, bez względu na jego trudności związane z niepełnosprawnością, wyprawę w góry, zdobywać szczyty, poznawać fajnych ludzi. Od tej pory, jeśli nic innego nie stało na przeszkodzie, z wielką radością wybierałam się z ekipą na turystyczne szlaki.
W tym miejscu chcę opowiedzieć pokrótce o początkach i idei powstania RNS.
Już w latach 2011/2012 zaczął rodzić się pomysł, aby organizować wypady górskie, w których uczestniczyć będą mogli niepełnosprawni pasjonaci aktywnego spędzania czasu. Niepełnosprawność miała przestać być barierą uniemożliwiającą zdobywanie górskich szczytów. Tak powstał projekt pod nazwą „Niepełnosprawni w górach - Razem na szczyty”. Jego głównym założeniem było zdobycie Korony Gór Polski - czyli 28 najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich. RNS zostało objęte patronatem Fundacji Jaśka Meli „Poza Horyzonty”, która od kilku już lat wspierała osoby z niepełnosprawnościami, szczególnie tych, którzy ulegli wypadkom. Pomysł projektu RNS nie mógłby zostać zrealizowany, gdyby nie Siedmioro Wspaniałych, czyli ekipa górskich przewodników sudeckich - pośród których de facto zrodził się pomysł. Magda - inicjatorka i pomysłodawczyni projektu, Tomek - doświadczony działacz Fundacji Jaśka Meli, Asia, Agnieszka, Jarosław, Katarzyna, Sławomir. To ta wspaniała ekipa swoją pozytywną energią, odwagą i determinacją sprawiła, iż pomysł został wcielony w życie. I to na długie lata. Wraz z realizacją projektu pojawiały się kolejne dobre dusze, wolontariusze, którzy chcieli dzielić się swoją górską pasją z towarzyszami z niepełnosprawnością. Było sporo osób chętnych do pomocy. A i spędzany czas był bardzo intensywny. Jeden weekend w miesiącu był przeznaczony na szturmowanie szlaków górskich. Zazwyczaj zdobywano jeden szczyt w ciągu takiego wyjazdu, choć nieraz udało się „zaliczyć” nawet dwa szczyty. W tamtym czasie „dobre dusze” pozyskiwało się tzw. drogą pantoflową - poszukując ludzi przez rodzinę, znajomych, przyjaciół, rozwieszając plakaty informacyjne. Wolontariuszy przeszkolono, jak wspierać i pomagać osobom z różnymi niepełnosprawnościami. Pierwszy górski, a zarazem integracyjny wyjazd odbył się w 2012 r. na Ślężę. Frekwencja nadspodziewanie dopisała zarówno ze strony niepełnosprawnych uczestników, jak i ze strony wolontariuszy. Od tamtej pory przewinęło się w projekcie mnóstwo ludzi, rozradowani miłośnicy górskich wędrówek mogli realizować swoje pasje i spełniać marzenia - niezależnie od swoich ograniczeń lub ich braku. Czas zaczął biec szybko, w rytmie zdobywania kolejnych szczytów i nawiązywania fajnych relacji, przyjaźni i miłości. Ekipa co miesiąc szturmowała piękne szlaki polskich pasm górskich. Niepostrzeżenie minął projekt zakończony sukcesem. Nikt jednak nie myślał, aby kończyć przygodę. Ludzie ochoczo i z wielkim zapałem podjęli po raz kolejny próby zdobywania korony polskich gór, kontynuując w ten sposób II edycję projektu, co również zakończyło się sukcesem. Korona Gór Polski została zdobyta dwukrotnie! Tym razem pieczę nad realizacją projektu objęli: Tomek - z I edycji, Ania, Marta, Anna, Gabriela, Ewa, Krzysiek, Krzysztof, Marcin, Destina, wspierani przez ekipę niezawodnych wolontariuszy. A to wszystko oczywiście w towarzystwie zawsze chętnych do aktywnego działania uczestników. Śnieżnik, Rysy, Skalnik czy Mogielica - to tylko niektóre z „zaliczonych” szczytów. Obie edycje trwały w sumie od 2012 do 2017 roku.
Ja swoją przygodę z „Razem na Szczyty” rozpoczęłam od wyprawy na Orlicę w Górach Orlickich. Był to maj 2015 r. Nadal chętnie włóczę się po górach z RNS. Nadmienię tylko, że w 2023 r. udało mi się zawitać na szlakach takich jak: Dolina Bobru, Radhosc (Czechy), Babia Góra (od strony Słowacji) i choć szczytu z przyczyn pogodowych nie udało się zdobyć, wyjazd i bez tego był udany - mieliśmy przecież siebie.
Tak, tak, chodzimy nadal w góry, mimo że projekty formalnie już się skończyły kilka dobrych lat temu. Na głosy zawiedzionych uczestników tym, że nie ma kontynuacji wspólnych wędrówek, pozytywnie odpowiedzieli nasi krakowscy przewodnicy, Ania i Marek. Nie trzeba było długo czekać, aby wybrać się na kolejny szlak, co prawda już poza projektami, ale nadal z pozytywną energią i radością. Taki nieformalny wyjazd odbył się już jesienią 2018 r. w Pieniny Piskie. Od tej pory udaje się kilka razy w roku zorganizować górski wypad, chętnych nie brakuje.
Często, gdy wędruję po szlakach górskich, w myślach towarzyszy mi piosenka „Idę w górach cieszyć się życiem”. I nie ma w tym żadnej przesady. Każda taka wyprawa wypełnia mnie radością, zawsze wracam z naładowanymi akumulatorami.
Gdyby Państwo chcieli więcej poczytać o naszych wyprawach, zapraszam na stronę: Razem na szczyty.
&&
Naprawdę cieszę się, że mamy w Polsce Ustawę o Dostępności oraz niewidomych reprezentantów w Radzie Dostępności, bo przecież chcemy być samodzielni i niezależni. Domagamy się, aby instytucje kultury, banki, komunikacja, sklepy, urzędy, a może przede wszystkim strony internetowe były dostosowane do naszych potrzeb. Jest to konieczne, żebyśmy mogli bez pomocy załatwiać swoje osobiste sprawy. W pełni zgadzam się z tym, że upominanie się np. o możliwość bezwzrokowego obsługiwania strony bankowej, tak aby bez pomocy zarządzać własnym kontem, jest całkowicie uzasadnione, ponieważ operacje na koncie są często wykonywane, a poza tym nie życzymy sobie, aby ktoś miał w nie wgląd. Nie popieram jednak kategorycznego zabiegania w jakiejś instytucji o możliwość odczytania po niewidomemu nawet ważnego kodu, jak to zrobiła jedna z osób niewidomych. Nie widzę konieczności inwestowania społecznych pieniędzy w narzędzie, które praktycznie nie będzie wykorzystywane. Tym bardziej że jednocześnie domagamy się łatwiejszego dostępu do usług asystenckich, poszerzenia ich katalogu i zwiększenia liczby godzin. Praca asystentów osobistych też kosztuje, więc uważam, że w takich jednostkowych przypadkach, gdy nie możemy poradzić sobie bezwzrokowo, należy skorzystać z pomocy asystenckiej.
Jakiś czas temu uczestniczyłam w konferencji poświęconej dostępności instytucji kultury. W dyskusji ktoś z uczestników opowiedział o niewielkim, ale zupełnie niedostosowanym do potrzeb niewidomych muzeum. Jeden z prelegentów poinformował nas, że trzeba złożyć skargę na brak dostępności i wtedy to nieszczęsne muzeum może zapłacić nawet pół miliona kary. Pomyślałam, że jest się czego bać, ale przy takim rozwiązaniu problemu, czy ta instytucja będzie jeszcze dla kogokolwiek dostępna, bo najprawdopodobniej zniknie z mapy na czas dłuższy jeśli nie na zawsze. Też parę razy trafiałam do muzeów regionalnych, których pracownicy byli zaskoczeni pojawieniem się niewidomej osoby i zupełnie nie wiedzieli, jak się zachować. Poprosiłam wtedy zarząd Fundacji Kultura bez Barier o szkolenia dla tych muzealników. Zdaję sobie sprawę, że na ogół niewłaściwe zachowania ludzi wobec niewidomych wynikają z ich niewiedzy, a nie złej woli.
Oczywiście, ja też w pewnych sytuacjach mam ograniczoną cierpliwość i kilka razy dzwoniłam do Zarządu Transportu Miejskiego ze skargą na to, że zatrzymujące się na bardzo uczęszczanym przystanku autobusy nie włączają głosowej informacji zewnętrznej o numerze i kierunku jazdy. Nie robiłam jednak awantury kierowcy, gdy w pewnym momencie zamilkły komunikaty głosowe o kolejnych przystankach, zresztą tych wyświetlanych również nie było, jak się dowiedziałam od pasażerów. Trudno, musiałam zapytać, kiedy mam wysiąść.
Odnoszę wrażenie, że nieraz walczymy o jakieś jednostkowe sytuacje, a tam gdzie ta dostępność jest zapewniana, nie korzystamy.
W Warszawie mieszka podobno kilka tysięcy osób niewidomych, rozumiem, że nie wszyscy muszą garściami czerpać z dóbr kultury, ale jest mi przykro, gdy w teatrze na spektaklach z audiodeskrypcją brakuje jej odbiorców, czy w specjalnie organizowanych spotkaniach muzealnych bierze udział tylko kilkanaście osób. Ta nasza grupka ciągle się gdzieś spotyka, jednak jest nas naprawdę mało.
Kilka dni temu uczestniczyłam w spotkaniu z osobą pracującą w Anglii. Z jej wypowiedzi dowiedziałam się, że w jej kraju niepełnosprawni nie mają asystentów osobistych, jedynie, gdy pomoc jest potrzebna w pracy, przysługuje im kilkanaście godzin asystenckich. Brakuje ścieżek naprowadzających, dźwiękowej sygnalizacji, a większość zasiłków uzależniona jest od dochodu. Przypomniały mi się słowa wiersza: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”.
Mieszkając w Polsce, na wszystko narzekamy, to już taka nasza wada narodowa, która oczywiście nie omija niewidomych. Narzekamy zatem na złą asystę na dworcach, na zaparkowane hulajnogi, na nieumiejętne podprowadzanie na ulicy.
Kiedyś w Związku Radzieckim podobno tworzono specjalne osiedla dla niewidomych, wyposażone w różne ówczesne udogodnienia. Czy obecnie ktoś z nas chciałby mieszkać w takich warunkach?
Walczmy o egzekwowanie naszych praw, ale kulturalnie i z rozsądkiem.
Świat nie jest tyflocentryczny, jak to słusznie zauważył Tomasz Matczak w artykule publikowanym w styczniowym numerze „Sześciopunktu”.
&&
Jak można żyć po utracie wzroku? Myślisz, gdy właśnie zaczęło to dotyczyć Ciebie i wszystko wali Ci się na głowę. Jeszcze do niedawna funkcjonowałeś inaczej, bo korzystałeś ze wzroku. Może nawet miałeś pracę, której nie da się wykonywać bez sprawnych oczu, albo studiowałeś malarstwo, sztukę, w której wzrok wydaje się niezbędny. Ludzie niewidomi budzili w Tobie współczucie, a w ich towarzystwie czułeś się zagubiony. Myślałeś, że wymagają opieki i odnosiłeś się do nich z litością. Czy chciałbyś teraz zmienić w sobie takie myślenie?
Piszę ten tekst i pewnie domyślasz się, że nie wiem, jak straciłeś wzrok. Stopniowo i powoli docierało do Ciebie, że ta sytuacja już się nie zmieni. Nie od razu oczywiście miałeś jasność w tej kwestii, bo do pewnego momentu lekarze walczyli o uratowanie Twojego widzenia, a może nawet przy okazji popełniali błędy. Prawdopodobnie próbowałeś się leczyć u różnych specjalistów. Zastanawiałeś się, kto lub co spowodowało, że utrata wzroku dotknęła właśnie Ciebie. Szukałeś winnych.
To nieprawda, że jestem niewidomy - myślałeś w pierwszym momencie. Potem wszystko Cię złościło. Następnie zacząłeś tonąć we łzach albo nawet rozważałeś, jak można skończyć ze sobą, gdy życie straciło barwy, albo stało się obrazem zaprojektowanym przez impresjonistów, bo wszystko, co teraz widzisz, to błyski i barwne plamy.
Domyślam się, co czujesz. Ponieważ pamiętam swoje zagubienie z czasu, kiedy dotarło do mnie, że przerażająca ciemność może na zawsze zostanie mi przed oczami. Tak się nie stało, bo wróciły mgliste obrazy, które później powoli znikały.
Nie dziwne, że jesteś przerażony, słysząc za plecami: „nie widzieć to największe nieszczęście na świecie”. Istnieje też prawdopodobieństwo, że mówiłeś to innym w przeszłości.
Jeśli już czytasz ten tekst, to pewnie wiesz, że są zajęcia, które potrafisz wykonywać bez wzroku albo z ograniczonym widzeniem. Twoja wiedza o możliwościach ludzi niepełnosprawnych wzrokowo będzie się systematycznie rozwijać, choć napotkasz też trudności i ograniczenia, które wynikają z uszkodzonego wzroku.
Jeśli Twoje widzenie jest ograniczone, to też naucz się z niego optymalnie korzystać. Możesz opanować metody bezwzrokowe. One są bardziej męczące i czasochłonne niż radzenie sobie z wykorzystaniem widzenia. Jako niepełnosprawni wzrokowo mamy też do nich różny talent. Jednak będziemy Cię tu zachęcać do korzystania z osiągnięć techniki i informatyki. Pomożemy Ci uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta i pracować nad swoją kondycją fizyczną. Pomożemy polubić własną kuchnię, zawalczyć o pracę i ruszyć w świat.Życie osób z dysfunkcją narządu wzroku może być tylko fizycznie pozbawione barw. Staraj się w to uwierzyć, realizując swoje plany i marzenia. Pomyśl, że są metody, którymi możesz dążyć do wyznaczonych celów, a jeśli zamykają się przed Tobą drzwi, to często otwierają się okna.
Źródło: https://fundacjavismaior.pl/kategoria/wiedza/gdy-oczy-zawiodly/
&&
Czy wszyscy niewidomi są jednakowi?
Wszystkie osoby niepełnosprawne są jednakowe, mają jednakowe trudności i potrzeby. Tak stanowi prawo, które nie różnicuje w dostatecznym stopniu osób niepełnosprawnych ze względu na ich rodzaj i stopień niepełnosprawności.
Czy pogląd taki jest uzasadniony? Czy Ty też tak uważasz? Na co wskazują Twoje obserwacje i doświadczenia? Jak to się dzieje, że niekiedy osoba niepełnosprawna w stopniu lekkim nie radzi sobie w życiu, a osoba niepełnosprawna w stopniu znacznym pracuje zawodowo, utrzymuje rodzinę i wykonuje większość czynności życiowych, pełni różne role społeczne oraz niemal samodzielnie zaspokaja potrzeby swoje i swojej rodziny?
Według potocznych poglądów wszyscy niewidomi są jednakowi. Niewidomi nie różnią się między sobą, tak jak w naszych oczach nie różnią się, np. Afrykanie. Brak wzroku jest cechą dominującą tak, jak kolor skóry u Afrykanów czy w ogóle ludzi o innym kolorze skóry. Cecha ta jest dobrze widoczna, ją tylko ludzie zauważają, o niej tylko potrafią myśleć, gdy spotkają niewidomego. Niektórzy niewidomi również skłonni są uważać podobnie.
Ludzie na ogół nie uświadamiają sobie, że nie jest to jednolita grupa społeczna. Tymczasem nie ma ani jednej cechy, poza uszkodzonym wzrokiem, która wyodrębniałaby niewidomych z reszty społeczeństwa. Nie ma ani jednej cechy osobowości, cechy intelektu, sprawności ani nic innego, co występowałoby tylko u niewidomych i nie występowało u pozostałych osób. Nawet ta jedyna cecha, która określa niewidomych - uszkodzenie wzroku - nie występuje u wszystkich w jednakowym stopniu. Są: osoby całkowicie niewidome bez poczucia światła, osoby, które mają poczucie światła, ale nie lokalizują jego źródła, osoby, które widzą kontury i kolory, rozpoznają wzrokiem duże przedmioty, czytają powiększony druk, rozpoznają ludzi.
Do niewidomych zaliczane są też osoby, które dysponują stuprocentową ostrością wzroku, ale ich pole widzenia jest zawężone.
Reasumując, należy stwierdzić, że do niewidomych zaliczane są osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 10 proc. normy, a pole widzenia zawężone jest co najmniej do 30 stopni - w takim przypadku ostrość widzenia może być nawet stuprocentowa. Dodać należy, że są również osoby, których aktualny stan wzroku jest lepszy niż określają podane wartości. Jeżeli bowiem schorzenie oczu źle rokuje, jeżeli jest wysoce prawdopodobne, że ulegnie znacznemu pogorszeniu, wówczas może być orzeczony nawet znaczny stopień niepełnosprawności.
Dodajmy, że podane wartości są umowne, przyjęte arbitralnie. Można sobie wyobrazić, że do niewidomych zaliczać będziemy osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 25 proc. normy. Już obecnie, do celów zwolnienia, np. z obowiązku opłat abonamentu radiowego i telewizyjnego, przyjmuje się ostrość widzenia 15 proc., czyli znacznie lepszą niż podane wartości.
W tym miejscu należy podkreślić, że całkowita utrata wzroku nie jest tym samym, czym jest jego osłabienie. Występuje jednak wielka niechęć do zauważania, a raczej do uwzględniania takich szczegółów. Z problemem tym nie poradziły sobie nawet stowarzyszenia działające na rzecz niewidomych. W statucie Polskiego Związku Niewidomych czytamy: „... zrzesza osoby niewidome i słabowidzące zwane dalej niewidomymi...”. Ten łamaniec językowy ma na celu obejście problemu, a nie jego rozwiązanie. Z określenia tego wynika, że osoby słabowidzące nazywamy niewidomymi, mimo że prawda jest inna. W sensie prawnym jednak osoby te są niewidome.
Należy z całą mocą stwierdzić, że niewidomi, albo lepiej osoby, które zaliczają się do niewidomych i osoby z innymi niepełnosprawnościami skutecznie przeciwstawiają się wszelkim próbom uporządkowania tego zagadnienia. Ich opór wynika z uprawnień przyznawanych przez państwo osobom niepełnosprawnym. Ze względów ekonomicznych ciągle mówi się jednym tchem: „osoby ze znacznym i umiarkowanym stopniem niepełnosprawności”, albo „niewidomi i słabowidzący”. Nie oznacza to, że osoby te nie różnią się stopniem utrudnień i ograniczeń, jakie w ich życiu powoduje niepełnosprawność. Tak nie jest i wszyscy o tym wiedzą. Stanowisko to wynika z chęci korzystania z uprawnień w maksymalnym wymiarze. Wielu nie może pogodzić się z myślą, by jedni niepełnosprawni skorzystali z pomocy w większym stopniu niż inni, mimo że zwiększona pomoc jest im niezbędna. I jest to cecha raczej ogólnoludzka, a nie cecha osób niepełnosprawnych. Ograniczenia i trudności są zróżnicowane, ale uprawnienia muszą być jednakowe. I to uważa się za słuszne.Dla uzasadnienia takiego stanu rzeczy twierdzi się, że często osoba z wyższym stopniem niepełnosprawności jest bardziej sprawna od tej z niższym stopniem, np. niewidomy ze znacznym stopniem niepełnosprawności widzi lepiej niż z umiarkowanym, albo upośledzony umysłowo w umiarkowanym stopniu ma mniej życiowych możliwości od słabowidzącego również z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności. Oczywiście, często tak jest, ale przykłady te nie są przytaczane w celu postulowania poprawy orzecznictwa. Chodzi tu o zrównanie uprawnień. Jest to polityka nieuzasadniona, niesprawiedliwa i niesłuszna, ale stosowana.
Zawężając rozważania do osób prawnie traktowanych jako niewidome, raz jeszcze należy podkreślić, że nie jest to jednolita grupa. Część niewidomych nie ma nawet poczucia światła, inni posługują się wzrokiem wcale nieźle. Niektórzy nie widzą od urodzenia, inni utracili wzrok w dojrzałym wieku. Niektórzy słabowidzący zachowali widzenie centralne, inni obwodowe, u jednych występuje ślepota zmierzchowa, u innych światłowstręt itd. I każda z wymienionych cech jest ważna.
Poza tym osoby uznane za niewidome różnią się między sobą wszystkimi możliwymi cechami: wykształceniem, środowiskiem społecznym z jakiego pochodzą, poziomem inteligencji, stanem zdrowia, cechami osobowości itp. Jedni są silni, inni słabi, jedni inteligentni, a inni upośledzeni intelektualnie, jedni pracowici a inni leniwi, jedni zdrowi, inni chorzy itd. Ich poziom moralny jest również zróżnicowany. Wśród niewidomych jest liczna grupa ociemniałych, czyli ludzi, którzy dobrze widzieli, ale wzrok utracili. Charakterystykę porównawczą niewidomych i ociemniałych znajdziesz w podrozdziale 4.4. W tym miejscu wypada tylko dodać, że niekiedy przyczyną utraty wzroku jest samookaleczenie, np. podczas odbywania kary pozbawienia wolności lub spożycie alkoholu metylowego. Trudno oczekiwać, że osoby te znamionuje wysoki poziom moralny. Trudno też oczekiwać, że osoba, która celowo i dobrowolnie zniszczyła swoje oczy, po utracie wzroku stanie się kimś innym, osobą szlachetną i mądrą. Tak może się zdarzyć, ale są to raczej rzadkie przypadki. Chyba częściej zostanie taką, jaką była przed utratą wzroku.
Problemy zdefiniowania niewidomych występują już w nazewnictwie. W odczuciu społecznym niewidomą jest osoba, która nie widzi. Tymczasem prawnie niewidomymi są osoby całkowicie niewidome oraz dysponujące znacznymi możliwościami widzenia. Gdybyśmy uwzględnili, jak się wydaje, częste przekraczanie przez organa orzekające norm prawnie określonych, okazałoby się, że niewidomi widzą, a wielu wcale nieźle. Sposobem na przezwyciężenie tych trudności jest używanie określenia „praktycznie niewidomi”. Oznacza ono, że dana osoba zachowała jakieś możliwości widzenia, ale są one na tyle małe, że nie mają praktycznego znaczenia. Nie jest to ścisłe określenie. Każda, nawet niewielka możliwość widzenia ma bowiem duże znaczenie. Oczywiście, im jest ona większa, tym większa jest jej przydatność w życiu codziennym.
Inną próbą uniknięcia omawianej trudności jest określenie: „jeszcze trochę widzący niewidomy”. Brzmi to nieco humorystycznie, jak „jeszcze trochę żyjący nieboszczyk”.
Dodać należy, że są osoby, u których występują dwie lub więcej niepełnosprawności: głuchoniewidomi, niewidomi bez obydwu rąk, głuchoniewidomi z porażeniem spastycznym i jednocześnie chorzy na cukrzycę. Skutki złożonej niepełnosprawności są znacznie większe niż suma skutków powodujących każdą z nich.
Niewidomi różnią się również poglądami na temat swojej niepełnosprawności, swoich możliwości i ograniczeń, na temat rehabilitacji, potrzeby samodzielności i zakresu niezbędnej pomocy. Nie zawsze uświadamiają sobie podobieństwa i różnice występujące w ich środowisku. Obciążeni są również nieprawidłowymi, często sprzecznymi poglądami na swój temat. Utrudnia to zrozumienie ich ograniczeń i możliwości, rodzaju i zakresu niezbędnej pomocy.
Ze względu na fakt, że osoby zaliczane do niewidomych nie stanowią jednolitej grupy, ich potrzeby i możliwości są zróżnicowane i wymagają zróżnicowanych form pomocy rehabilitacyjnej, sprzętu rehabilitacyjnego itd. Uświadomienie sobie tych różnic ułatwi rozumienie osób niepełnosprawnych oraz ich potrzeb, ułatwi pracę z nimi i udzielanie im pomocy.
Źródło: Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących, Stanisław Kotowski, Warszawa 2008, Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt”
&&
Z ogromnym smutkiem zawiadamiamy, że w dniu 28 kwietnia br. w wieku 86 lat zmarła Zofia Krzemkowska, która całe swoje aktywne życie poświęciła niewidomym, a szczególnie nowo ociemniałym. Zawodowo pracowała w bydgoskim Ośrodku Rehabilitacji PZN, ucząc pisma punktowego, historii, wiedzy o społeczeństwie i innych przedmiotów; przez kilkadziesiąt lat jednoosobowo redagowała czasopismo „Głos Kobiety”.
Społecznie pełniła różne funkcje we władzach Polskiego Związku Niewidomych. Będąc już na emeryturze, aktywnie włączyła się w działalność duszpasterstwa niewidomych.
Zofia Krzemkowska, za swoją pracę, została uhonorowana wieloma odznaczeniami i nagrodami, najważniejsze to: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, złota odznaka PZN oraz nagroda im. Włodzimierza Kopydłowskiego „Człowiek roku PZN”.
Własnym przykładem, radą i różnorodną pomocą wspierała nowo ociemniałych i ich bliskich, dając im nadzieję na aktywne, dobre życie.
Jej postawa życiowa może być wzorem do naśladowania przez następne pokolenia.
Niech na zawsze pozostanie w naszych sercach i pamięci!
Przyjaciele